Góra Mojżesza

Małgorzata Głowacka

publikacja 18.03.2010 10:26

Gdy planowałam kolejną wyprawę do Egiptu, tym razem na Synaj wiedziałam, że prócz słońca, lazurowej wody Morza Czerwonego, raf koralowych, cudownie kolorowych rybek chcę poznać historię tej ziemi i bogactwa jakie w sobie kryje.

Góra Mojżesza http://www.flickr.com/photos/gunnarh/108021465/ / CC 2.0 Góra Mojżesza

Ten kawałek lądu między Afryką a Azją jest przecież perełką, klejnotem kryjącym nietknięte pozostałości z czasów prehistorycznych, starożytnych i średniowiecznych. Moim celem była Góra Mojżesza i Klasztor św. Katarzyny...

Dlatego z kilkoma poznanymi w hotelu osobami wynajmuję samochód z kierowcą i wyruszam na spotkanie Historii. Mówią, że w podróż należy wyruszyć wcześnie (ponieważ klasztor zwiedza się tylko w godz.7-12 ) a ja chcę jeszcze wcześniej wejść na Górę Mojżesza. Wyjeżdżam więc tuż po zachodzie słońca. Samochodem z Sharm El Sheik jadę do klasztoru św. Katarzyny. Z pięknego kurortu trafiam wprost w górzystą, szaro-żółtą pustynię, upstrzoną gdzieniegdzie pojedynczymi namiotami Beduinów. Kierowca jeepa jedzie dość brawurowo, ale bezpiecznie. Co kilkadziesiąt kilometrów mijamy posterunki żołnierzy. Wypytują o cel i długość podróży. Synaj – jak mówią żołnierze - ma znaczenie strategiczne, dlatego armia musi wiedzieć, kto gdzie jedzie.

Po pobycie w Izraelu i objechaniu licznych checkpointów nic mnie już nie dziwi i spokojnie reaguję na wszelkie kontrole paszportowe. Jadąc dalej obserwuję świat za szybą, na ile to możliwe przy rozgwieżdżonym niebie. Dziurawy asfalt i duchota pustyni nie zezwalają na odpoczynek. A jedyną atrakcją są stada wielbłądów, które czasami pałętają się nam po szosie. Podróż trwa około trzy godziny. Wreszcie zajeżdżamy na parking przed monastyrem. To miejsce widać przyciąga wielu pielgrzymów i turystów, bo na parkingu stoi kilkanaście autokarów, taksówek i jeepów.

Wspinaczkę rozpoczynam ok godziny 22. Wokół ledwo widać zarysy murów monastyru i smukłych cyprysów. Jest ciepło, niebo rozświetlają jedynie gwiazdy. Od czasu do czasu w różnych miejscach pojawiają się migoczące koraliki światełek. To latarki innych towarzyszy wspinaczki na Górę Mojżesza. Planowałam całościowo pieszą wędrówkę na szczyt, ale koleżanka uparła się, by choć część tej trudnej drogi pokonać na grzbiecie wielbłąda. Po krótkich negocjacjach cenowych obie dostajemy po camelu i miejscowym opiekunie. Moim towarzyszem podróży zostaje młody beduin z plemienia Dżalabija o imieniu Ismail. Z klasztoru u podnóża góry prowadzą na szczyt dwie drogi: Sikket el Basha - ścieżka Paszy, i Sikket Saydna Musa - ścieżka Mojżesza. Pierwsza jest dłuższa i łagodniejsza w podejściu, druga zaś krótsza i bardziej stroma, składająca się z ponad 3 tys. stopni wykutych w skale. Legenda mówi, że obie są dziełem pokutnym synajskiego mnicha. Ponieważ wielbłądy idąc na szczyt pokonują drogę łagodniejszą, od razu postanawiam, że schodzić będę tzw. schodami pokutnymi. Rozpoczyna się podróż....

Wielbłądy idą najczęściej skrajem skalnej ścieżki, a mimo to ich miękkie kopyta wyczuwają każdy stopień. Siedząc na grzebiecie camela obserwuję urwisko. Czuję się taka bezradna. Nagłe potknięcie się zwierzęcia i jego niespokojne szarpnięcie łbem powoduje u mnie wyrzut adrenaliny. Słyszę pędzące w dół odłamki, które skruszyły się ze skalnej półki i… uspokajające nawoływanie beduina. Mówi coś do mnie i do wielbłąda, głaszcząc przy tym jego szorstką sierść. Staram się nie okazywać zdenerwowania, choć serce wali mi jak młot. Ciemność wydaje się gęstnieć. Dodatkowo tracę kontakt ze znajomą, gdyż muszę zatrzymać się, by poprawić popręg utrzymujący siodło. Trasa dłuży się w nieskończoność. Wreszcie „droga wielbłądzia” się kończy. Zanim zdobędę szczyt czekam w specjalnym namiocie, na pozostałych znajomych z grupy, którzy wybrali pieszą wędrówkę.

Takich prowizorycznych „kawiarenek” jest kilka. Beduini co kilkadziesiąt metrów rozstawiają kramy, gdzie prócz pamiątek oferują wędrowcom herbatę, kawę, coca-colę. Robi się coraz chłodniej, czas założyć polar i długie spodnie. Jesteśmy wreszcie w komplecie. Teraz wszyscy wspinamy się po 700 stopniach na czubek Dżebel Musa, by odpocząć i poczekać na wschód słońca, którego podglądanie stąd jest ponoć niesamowite. Do świtu pozostało jeszcze cztery godziny. Sporo czasu. Mój opiekun Ismail ciągnie mnie za rękę i wskazuje wolną szczelinę a w niej pozostawiony czyjś koc z wielbłądziej wełny. Siadamy na skale, na wschodnim kawałku wierzchołka tuż obok maleńkiej kapliczki wybudowanej kiedyś przez greckich mnichów. Kapliczka stała tu ponoć już w IV w., a istniejącą dziś kamienną świątynię z dzwonnicą zbudowano w 1934 r. Obecnie zamknięta jest na cztery spusty.

Okrywamy się szczelnie kocem. Mimo upału w dzień (50 stopni) tu na wysokości 2285 m n.p.m o północy jest zimno, temperatura waha się w granicach 5-6 st. Beduin szybko zasypia, ja zaś obserwuję to, co dzieje się wokół. Trudno o cisze, gdyż ciągle docierają na szczyt kolejni turyści i lokują się na każdej możliwie wolnej półce skalnej. Wielu śpi, a pozostali wciąż rozkładają karimaty, śpiwory, ustawiają statywy fotograficzne, niemiłosiernie szeleszcząc przy tym ortalionami, a jeszcze inni śpiewają pieśni. Niestety, sen nie przychodzi. Zbyt dużo myśli przebiega mi przez głowę. Rozmyślam o czasie, który spędził tu Mojżesz rozmawiając z Bogiem. Ponoć nie jest pewne, czy Góra Mojżesza to rzeczywiście miejsce biblijnej góry Horeb, gdzie Mojżesz miał otrzymać od Boga kamienne tablice z Dekalogiem.

Uczeni ciągle spierają się o trasę exodusu Izraela przez półwysep Synaj, typując któryś z trzech alternatywnych szlaków, nazwanych północnym, środkowym i południowym. To jednak dla mnie nie jest najistotniejsze. Myślę o Mojżeszu, jego postawie, działaniu, wydarzeniach życia... Najbardziej istotnym rysem tego proroka jest jego relacja do Boga. Jawi się w niej spokój, trzeźwość myślenia, gorąca wiara. Nie zaskakuje go objawienie się Najwyższego, mimo że spotkanie posiada niezwykłą oprawę... Udowadnia, że jest wierny przymierzu. Dialoguje. Jest pierwszy w rozmowie... Uczy prawdziwej modlitwy. Objawia swą wolę i wskazuje sposób jej wykonania. To nie Mojżesz jest pierwszy, to Bóg pierwszy mówi do niego, to Bóg modli się w nim...

Oczywiście Mojżesz przychodzi, pozwala siebie dotknąć, przemienić, wyzwolić, ale działanie jest zawsze Boga. To co się wówczas wydarzyło uczy, że każdy może być świadkiem „płonącego krzewu”... że może trwać na modlitwie, poznawać wolę Najwyższego i doznawać przemienienia. Mojżesz spotkał Boga, co więcej: poznał Jego Imię i otrzymał zapewnienie stałej pomocy. „Jestem” to Boże Imię, Zapewnienie, zawołanie! To imię pozwala dostrzec Boga we wszystkim, co jest. Dostrzec w codzienności, szarości dnia codziennego, w nieszczęściu, cierpieniu, odrzuceniu, nawet w grzechu. Umożliwia nawiązanie z Nim kontaktu. Skoro „Jest” to może przemawiać, działać... Nie trzeba na Niego czekać. Bo On Jest!

Trzy i pół godziny mijają błyskawicznie. Delikatnym szarpnięciem za ramię mój opiekun beduin przywraca mnie do rzeczywistości. Czas wstawać, bo już za moment wzejdzie słońce. Gwiazdy zaczynają niknąć w szarej barwie nieba. Z mroku wychylają się powoli dalekie kontury szczytów. Z przejęciem patrzę jak wyłania się świat i morze gór, a szarości i grafity przechodzą w blade brązy i beże. Wreszcie na wschodzie nad pasmem chmur dostrzegam czerwoną łunę. Gdy padają pierwsze promienie jaskrawoczerwonego słońca zostaję poproszona przez Ismaila, bym uderzając w dzwon kapliczki obwieściła wszystkim nadejście nowego dnia. Czynię to z wielkim wzruszeniem, a echo niesie ton po graniach.

Gdy milknie dźwięk, nastaje głęboka cisza, którą przerywa jedynie szum fleszy aparatów fotograficznych. Trwamy tak wpatrując się przed siebie... podczas gdy góry nasycają się barwami żółci, później pomarańczy, rdzy i czerwieni. Krajobraz jawi się księżycowy. Czerwony granit, z którego zbudowany jest cały masyw skalny dopełnia widoku. Skały wokół układają się w niesamowite kształty, miliony lat rzeźbione przez wodę, wiatr i słońce. Okolica wydaje się być martwa. Ale to wszystko tylko pozory... Synaj jak mówią złośliwi to: „25 tysięcy kilometrów kwadratowych niczego”. Totalna nieprawda. Półwysep zaskakuje bogactwem flory i fauny. Rośnie tu ponad 65% gatunków skatalogowanych na terenie Egiptu oraz 32 gatunki zwierząt nie występujących nigdzie indziej w świecie. Trzeba tylko uważnie obserwować otoczenie. Trzeba chcieć zobaczyć odmienność!

Pół godziny po świcie wierzchołek góry pustoszeje. Wszyscy zbierają się do powrotu. Dopiero teraz - schodząc kamiennymi stopniami - dostrzegam, jak wielu ludzi zdobyło ten szczyt późną nocą (ok.2.8-3 tys. osób) i jak trudne jest zejście. Jako jedna z niewielu decyduję się na powrót w dół tzw. ścieżką Mojżesza. Jest ona krótsza, zacieniona, ale i trudniejsza. Liczy 3750 stopni. Schody te do dziś nazywane są Sikkat Sajjdina Musa, czyli Ścieżka Pana Naszego Mojżesza. Najpierw mijam płaską dolinę nazywaną Amfiteatrem Siedemdziesięciu Mędrców Izraela. Zgodnie z tradycją do tego miejsca towarzyszyli oni Mojżeszowi w drodze na szczyt. Rosną tu gigantyczne stare cyprysy (podobno jeden ma ponad 500 lat), jest stara pustelnia i beduińskie obozowisko. Potem wąskimi żlebami, którymi miejscami płynie woda, schodzę po wąskich i szerokich, niskich i wysokich stopniach w dół. Gdzieniegdzie wśród kamieni widzę drobne roślinki, które po roztarciu w dłoniach wydzielają wyjątkowo silny aromat. Ismail tłumaczy mi ich właściwości.

Beduini znakomicie znają się na fitoterapii (leczenie ziołami). Idąc dalej mijam dwie kamienne bramy. Jedna z nich to tzw. Brama Spowiedzi, bo pełniła kiedyś funkcję konfesjonału. Według tego, co podaje tradycja, każdy pielgrzym, który chciał wejść na górę Synaj, był zobowiązany odbyć spowiedź. A wąski przesmyk idealnie nadawał się na konfesjonał. Druga brama kryje małą kapliczkę. Modli się w niej kilku mnichów. Wierzą oni, że tutaj prorok Eliasz usłyszał głos Boga i skrywał się przed wrogami, karmiony przez kruki. Na skale tuż obok zauważam jeszcze namalowaną siedmioramienną menorę, symbol judaizmu. W końcu dostrzegam w dole otwartą przestrzeń. W dolinie otoczonej kilkusetmetrowymi ścianami gór leży otoczony murami i cyprysami monastyr św. Katarzyny. Z tej wysokości nie wydaje się duży. Wpatruję się w niego. Staram się zapamiętać każdy szczegół. Klasztor przypomina niedostępną twierdzę. Granitowe mury z otworami strzelniczymi, grube na półtora metra, sięgają 15 metrów wysokości. Ta wysokość budzi respekt dopiero wówczas, gdy staję pod bramą sanktuarium.

Zanim przekroczę próg, staram się poznać historię tego miejsca. A jest ona niesamowita. Od zarania chrześcijaństwa Synaj był miejscem, gdzie poszukiwano skupienia, izolacji od świata i drogi ku świętości. Mniej więcej 300 lat po narodzeniu Chrystusa wspólnota mnichów trafiła do niewielkiej oazy, gdzie rósł - jak naucza Biblia - Krzew Gorejący, pod postacią którego Bóg ukazał się Mojżeszowi. Dokładnie w tym miejscu w roku 337 z polecenia cesarzowej Bizancjum Heleny wystawiono w oazie maleńki kościół i wieżę. W latach 548-565 Justynian Wielki nakazał rozbudować kościół i monastyr, i otoczyć wszystko potężnymi murami mającymi go chronić od napadu pogańskich plemion. Klasztor przekształcono w warownię. Cesarz osadził też na miejscu ponad dwustu rycerzy, podobno w znacznej części wywodzących się z nawróconych na chrześcijaństwo Słowian południowych (mieszkające w tej okolicy beduińskie plemię Dżalabija wywodzi się właśnie od nich).

Nigdy nie skorzystano z walorów obronnych klasztoru. Monastyr oparł się najazdowi Arabów, chroniony po prostu przywilejami nadanymi przez pierwszych bagdadzkich kalifów. Legenda głosi, że mahometanie traktowali to miejsce z atencją, ponieważ gościło proroka Mahometa. Klasztor przetrwał też ruch ikonoklastów, szerzący się w Kościele w VIII i IX wieku. Ikonoklaści sprzeciwiali się kultowi ikon oraz świętych obrazów i niszczyli je na szeroką skalę. Dzięki temu, że nie dotarli na Synaj, można dziś podziwiać w klasztorze piękne ikony z VI wieku (część ikon znajduje się z monastyrze, część zaś w muzeum). Bazyliki nie splądrowali również krzyżowcy, choć mnisi z oazy wiernie stali przy bizantyjskiej gałęzi chrześcijaństwa. Rycerze zanieśli do Europy apokryf o św. Katarzynie, dziewczynie z arystokratycznej rodziny, która nie dość, że nie wyrzekła się Chrystusa, to jeszcze nawróciła 50 uczonych mężów sprowadzonych do egipskiej Aleksandrii z całego pogańskiego świata specjalnie po to, by wybić jej z serca nową wiarę. Poniosła śmierć męczeńską, a jej ciało porzucono na jednym ze szczytów okalających monastyr.

Według podań jej relikwie odnaleziono na najwyższym szczycie masywu trzysta lat później i odtąd góra nosi jej imię. Sława klasztoru roznosiła się szybko po świecie chrześcijańskim, zwłaszcza wschodnim i zaczęli do tego miejsca ściągać mnisi z różnych stron: koptyjscy Arabowie, Ormianie, Syryjczycy i Etiopczycy, a odkrycie ok. X wieku nienaruszonych relikwii św. Katarzyny spowodowało obfity napływ pielgrzymów. Szczątki doczesne św. Katarzyny spoczywają w złotej skrzyni, ale… mogą je oglądać jedynie prawosławni i to za specjalną zgodą igumena klasztoru. Jednym z najsłynniejszych żyjących tu zakonników był św. Jan Klimak, żyjący w VII w., który napisał dzieło „Drabina”.

Po upadku państwa kalifów mnisi od św. Katarzyny przez wieki korzystali z opieki tureckich sułtanów, zakładając szkoły i filie zakonu. Gdy u schyłku XVIII w. w Egipcie zjawili się żołnierze Napoleona, przywieźli cesarską proklamację potwierdzającą dotychczasowe przywileje klasztoru. Dopiero następne stulecie okazało się mniej szczęśliwe. Mnisi stracili wszystkie dobra i majątki ofiarowane im w Rosji i Rumunii, Turcji. Lecz klasztor pozostał taki sam.

Od końca XIII w., po upadku łacińskiego królestwa Jerozolimy, monastyr przeszedł pod jurysdykcję prawosławnego Patriarchatu Jerozolimskiego i do dzisiaj należy do prawosławnych Greków, którzy nadali mu specyficzny charakter, przypominający klimatem i zwyczajami klasztory w greckich górach (Meteory). Obecnie żyje tu ok. 25 mnichów, przybyłych w większości z góry Atos w Grecji. Na terenie świątynnym znajduje się także meczet z X w. wybudowany prawdopodobnie dla beduinów zatrudnianych do pracy w monastyrze, a tym samym - w celu usatysfakcjonowania władz islamskich. Dzięki temu muzułmanie przez kilkanaście wieków rzadko atakowali klasztor. Co ciekawe, wieża kościoła góruje nad nim, co w krajach islamskich zdarza się niezwykle rzadko.

Po chwili odpoczynku, gdy nogi przestały wreszcie drżeć zmęczone skakaniem po kamiennych stopniach, przekraczam bramę. Do klasztoru nie wchodzi się przez bramę główną, lecz przez niedużą furtkę od północnej strony, niedaleko wieży Klebera (nazwanej tak na cześć napoleońskiego generała Jean-Baptiste Klebera, który przyczynił się do renowacji klasztoru). Nad wejściem dostrzegam niewielki otwór, przez który mnisi wylewali niegdyś wrząca oliwę na głowy nieproszonych gości. Teraz pozostaje już tylko sycić oczy widokiem muzułmańskiego minaretu, którego wierzchołek niemal dotyka cebulastego dachu cerkwi, finezją mozaikowych układanek w kościele Wschodnim i w kaplicy Krzewu Gorejącego, misterną kamienną posadzką w bazylice, starodawnymi manuskryptami pochodzącymi z Grecji, z krajów arabskich, Gruzji, Armenii, Egiptu, Etiopii czy tysiącletnimi ikonami. Mnisi pokazują tylko część klasztornego bogactwa. Z 2 tysięcy bezcennych ikon wystawiono na pokaz raptem 150.

Mimo upału muszę zakryć ramiona i głowę. Teraz dopiero mogę zwiedzać resztę wnętrz. A nie wszystko, niestety, za murami klasztoru jest do oglądnięcia. Części swoich skarbów mnisi zazdrośnie strzegą do dziś. Zamknięta dla obcych jest, posiadająca trzy tysiące manuskryptów religijnych i pięć tysięcy starodruków, biblioteka klasztorna. Mówi się o niej, że jest większa od watykańskiej. Przechowywano tu niegdyś jeden z najcenniejszych manuskryptów na świecie - tzw. kodeks synaicki, grecką Biblię z IV wieku. Odkrył ją w połowie XIX stulecia niemiecki uczony Tischendorf, któremu udało się przekonać zakonników, aby podarowali ją carowi Rosji, Aleksandrowi II. Według innej wersji miało chodzić tylko o wypożyczenie.

Tak czy inaczej, Biblię posłano do Petersburga, skąd nigdy już nie wróciła na Synaj. Dziś przechowywana jest w British Museum, bo w 1933 roku rząd sowiecki sprzedał ją Anglikom za sto tysięcy funtów. Nie są dostępne też dla zwiedzających (chyba że ma się specjalnie zezwolenie) największa świętość tamtejszego kościoła, Bazylika Przemienienia Pańskiego i znajdująca się za ikonostasem kaplica Gorejącego Krzewu, wzniesiona, jak głosi tradycja, nad korzeniami tamtego krzewu. W absydzie bazyliki można natomiast podziwiać połyskującą złotem mozaikę z VI w. przedstawiającą Przemienienie Chrystusa, z postaciami Mojżesza i Eliasza oraz apostołów Piotra, Jana i Jakuba. Warty uwagi jest też ikonostas i wspaniała kolekcja ikon w przedsionku bazyliki.

W klasztorze modli się, uczy i pracuje fizycznie kilkunastu greckich mnichów, tworząc wspólnotę będącą autonomicznym Kościołem prawosławnym. Przeor nosi godność arcybiskupa Synaju. Ich czarne stroje, długie brody i spokój kontrastują z kolorowymi i głośnymi grupami turystów. We wnętrzu bazyliki nie można robić zdjęć. W skupieniu przechodzę więc przez przedsionek z najstarszymi ikonami (zapalam w pewnej intencji długą brązową świecę ręcznie zrobioną z łoju), by w półmroku pod złotymi kandelabrami (dar cara Rosji) dotrzeć do absydy ozdobionej mieniącą się złotem mozaiką z VI w. ze sceną Przemienienia Pańskiego. Niestety, nie mogę wejść do kaplicy Krzewu Gorejącego, gdzie wstęp (boso) mają tylko wyznawcy Kościoła prawosławnego (jedynie Jan Paweł II przekroczył próg tej kaplicy podczas pielgrzymki na Synaj przed sześciu laty).

Jak twierdzą miejscowi przewodnicy, korzeń starożytnej rośliny znajduje się idealnie pod kaplicą. A krzew rosnący dziś wysoko na murze klasztoru jest podobno jedyną udaną próbą przeszczepu na całym półwyspie, gdyż wszystkie próby wyhodowania go z sadzonek gdzie indziej skończyły się fiaskiem. Wizualnie nie wygląda imponująco. Lekko zeschnięta, opadająca łodygami w dół roślina o mało atrakcyjnych liściach. Botaniczne teorie próbują wyjaśnić, że "święta jeżyna" jest rośliną wydzielającą intensywne olejki eteryczne, które przy wysokich temperaturach mogą samoistnie spłonąć. Nie interesują mnie jednak hipotezy naukowców. Dla mnie krzew symbolizuje spotkanie człowieka z Bogiem, a w zasadzie Boga z człowiekiem.

Rozglądam się wokół. To miejsce przyciąga wielu pielgrzymów i turystów różnych wyznań. Stąd wszechobecny gwar. Trudno mi kontemplować świętość tego miejsca w takim zgiełku. A ponoć można jeszcze dodatkowo narazić się na opryskliwość mnichów, niechętnych czasem turystom innych wyznań. Staram się cicho, wręcz niezauważalnie dla pozostałych, poruszać się po dziedzińcu wewnętrznym. W pierwszym odruchu tłok w bazylice zniechęca mnie do zwiedzania. Ale nie odpuszczam. W środku magiczne wręcz spojrzenie św. Teodozji z ikony z IX stulecia rekompensuje wszystko. Wpatruje się w każdego swym hipnotyzującym wzrokiem, a uśmiecha się tak niezwykle, że niech się schowa tajemniczy uśmiech Mony Lizy w Luwrze. Wychodząc z bazyliki mijam jednego z tutejszych mnichów. Ma długie włosy, posiwiałą brodę, przykurzony czarny habit. Otrzepuje ubrudzone ziemią ręce. Wraca zapewne z otoczonego wysokimi cyprysami ogrodu. Mnisi uprawiają w nim winorośl, oliwki i cytrusy.

Wszystkich turystów niezmiennie interesuje też studnia Mojżesza. Ponoć to przy niej właśnie miał spotkać swą przyszłą żonę Seforę. Wielu też idzie do podziemi klasztoru, gdzie znajduje się kostnica pełna szkieletów zmarłych mnichów (w XIV w. mieszkało w klasztorze ponad 400 zakonników), do której co roku przenosi się zwłoki mnichów pochowanych na przyklasztornym cmentarzu, prawdopodobnie z powodu braku miejsca na groby (cmentarz jest bardzo mały). W tej „kaplicy czaszek” wszystkie kości pogrupowane są według części ciała: osobno kości nóg, osobno rąk, osobno czaszki i pozostałe kości. Na honorowym miejscu, odziany niegdyś w piękne szaty, leży szkielet Stefanosa, jednego z przełożonych klasztoru w VI wieku.

Kończy się mój pobyt w tym miejscu. Czas wracać do Sharmu. Ta wizyta tutaj była dla mnie nie tylko wrażeniem estetycznym, ale i prawdziwym przeżyciem duchowym. Wyruszyłam tu jako turystka, aby pod magicznym niebem pustyni synajskiej zamienić się w pielgrzyma. Przeszłam, podobnie jak inni tę samą ścieżkę, modląc się i poszukując na niej śladów dalekiej przeszłości. 12 godzin spędzonych tutaj stało się niezapomnianą historią mego życia, a wewnętrzne wrażenia, bogactwem serca.