Wyjęte spod Piura

ks. Sławomir Czalej

publikacja 11.03.2009 13:47

– W Piura jest dzielnica bardzo oddalona od misji, jakieś 7 kilometrów. Pomysł na wybudowanie kaplicy zrodził się wraz z wybudowaniem tam oratorium – mówi Agnieszka Jaroszewicz, gdańszczanka, wolontariuszka salezjańska w Peru.

Wyjęte spod Piura Foto Agnieszka Jaroszewicz

Po powrocie do Polski po rocznym pobycie w Peru Agnieszka wraz z przyjaciółmi ze studiów na UMK w Toruniu, którzy tworzą w mieście Kopernika koło misyjne, postanowili pomóc w budowie kaplicy. Do tej pory udało im się zebrać ok. 2000 zł.

– Decyzję o budowie kaplicy powziął tamtejszy misjonarz z Polski, ks. Piotr Dąbrowski, salezjanin – mówi Agnieszka. Wspomniane oratorium wybudowane zostało „na piaskach”, a sam budynek to plecionki zamiast ścian. W maleńkim pomieszczeniu odprawiana jest czasem Msza św. Częściej jednak odprawia się Mszę polową na zewnątrz, bo uczestniczy w niej do 3000 osób. – Gdy powstanie kaplica, można będzie stworzyć tam filię parafii. Zagospodarowany też zostanie cały piaszczysty teren wokół niej – podkreśla Agnieszka. A jak to z salezjanami bywa, w planach jest też budowa boisk i terenów do zabaw dla dzieci. W tej chwili nie ma tam nic.

Koszty budowy kaplicy w porównaniu do kosztów w Polsce nie są wielkie; raczej symboliczne. – Pieniądze przesyłamy za pośrednictwem Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego – mówi Agnieszka. Zdobyte do tej pory środki pochodzą m.in. ze zorganizowanej w Toruniu loterii fantowej, była też zbiórka przy okazji tygodnia misyjnego, a ponadto wolontariuszka przeznacza na budowę kaplicy wszystkie swoje honoraria za artykuły napisane o Peru. Okazją do zbiórki był okres poprzedzający Wielki Post. – Zorganizowaliśmy z tej okazji specjalną „zabawę” misyjną, połączoną z prelekcją i loterią fantową – mówi Agnieszka.

Warto przy tym podkreślić, że prelekcje w wykonaniu gdańskiej wolontariuszki są naprawdę ciekawe. Udało jej się nie tylko „ujarzmić” młodzież gimnazjalną w Toruniu, ale także w Kartuzach, nie mówiąc o trudnej młodzieży ze świetlicy terapeutycznej. Oczywiście było też wystąpienie w rodzinnej parafii pw. św. Jadwigi w Gdańsku-Nowym Porcie.

Wyjęte spod Piura
Jeszcze nie tak dawno, bo rok temu, Agnieszka Jaroszewicz, gdańszczanka, a zarazem studentka Międzywydziałowego Indywidualnego Studium Humanistycznego na UMK w Toruniu, wyjechała jako wolontariuszka na salezjańską misję do Peru. Po rocznym pobycie w Ameryce Południowej nieco inaczej wygląda jej patrzenie na świat i życie.

Ks. Sławomir Czalej: Trudno się wracało do Polski?
Agnieszka Jaroszewicz: Bardzo. Zamierzam tam jednak wrócić pod koniec czerwca, jak tylko zdam egzaminy na studiach, na wakacje.

Rozumiem, że niejako „wsiąkłaś” w misje?
– Pierwsze trzy miesiące to było oswajanie się i szlifowanie języka hiszpańskiego, który znałam przed przyjazdem na poziomie podstawowym. Później było dosłownie wszystko. Od prac administracyjnych, archiwalnych, bo na misji wszystko jest uporządkowane. Nasz ksiądz przełożony Piotr Dąbrowski, salezjanin, bardzo tego pilnował. W segregatorach były np. listy obecności dzieci, które przychodziły do misji, żeby odrabiać swoje lekcje.

Misja jest na przedmieściach Piura na północy Peru. Czy nie było tam żadnego zagrożenia?
– Na misji panuje zasada, że Kościół wychodzi do ludzi. Chodziliśmy np. z ulotkami, które zapraszały dzieci na szkółkę wakacyjną, na zajęcia w oratorium, albo z informacjami o nowym trymestrze, który rozpoczyna się w szkole technicznej. Raz zdarzyło mi się, że odłączyłam się od grupy w jakiejś bocznej uliczce. Zobaczyłam grupę starszych chłopaków. Podeszłam, przywitałam się, bo pomyślałam, że może mają młodsze rodzeństwo, więc mogliby im przekazać informacje.

Tak na marginesie to chętnie je wzięli, bo tam generalnie wszyscy chętnie biorą rzeczy, które im się daje. Powiedzieli, że oferta jest tylko dla dzieci, a dla młodzieży nie ma nic. Zareagowałam: jak to?! A ministranci, a szkoła dla młodzieży, a to, że przy misji kwitnie życie towarzyskie… Znajomi, którzy dostrzegli mnie z boku, zapytali niepewnie, czy wiem, kim owi chłopcy są? Oczywiście, że nie wiedziałam. Wtedy usłyszałam słowo „pandieros”, czyli gangsterzy… Później od miejscowego chłopca dowiedziałam się, że to są ludzie, którzy noszą broń, uczą kraść i zabijać. Raz jeden z gangsterów przyleciał do Bosconii (pełna nazwa salezjańskiej placówki społeczno-dydaktycznej to Obra Social Bosconia. Teren Bosconi liczy ok. 38 ha – przyp. S.Cz.) i poprosił jednego z kleryków o różaniec. Miał jakieś porachunki i bardzo się bał; różaniec traktował jako obronę.

Pierwsze Boże Narodzenie poza domem, a wcześniej Wszystkich Świętych, obchodzone „nieco” inaczej niż w Polsce…
– Zjawiskowe są już same cmentarze z ulicami i numerami grobowców, które są wielkie. Można się więc umówić np. przy grobowcu dziadka… na ul. św. Michała Archanioła nr 23. Ludzie spotykają się tam wieczorem. Ogólnie spotkanie to wielka zabawa z jedzeniem, piciem i tańcami włącznie. A Boże Narodzenie? Typowo peruwiańskie jest z indykiem i z czekoladą do popicia. Były też akcenty polskie, czyli… pierogi ruskie w Peru. Najbardziej problematyczne do zdobycia okazały się grzyby. Sprzedawca na targu wyjął je nam po prostu spod lady i był wielce zdziwiony, że ktoś o nie pyta.

Co najbardziej Cię dołowało, a co budowało?
– Zbudowana byłam bardzo często. Zwłaszcza postawami ludzi, rozmowami z nimi i drobnymi, bardzo wzruszającymi gestami. Zachwyca mnie, jak oni dbają o siebie w rodzinach. Te są jednak nieliczne; wiele jest porozbijanych.

Rozwody?
– Trudno mówić o rozwodach, jeśli ślubu nie ma. Jeżeli jest kobieta, mężczyzna, dzieci, to oni już mówią o rodzinie. I często żyją tak przez całe życie. Bosconia nie jest jeszcze parafią, bo gdyby była, to podejrzewam, że śluby byłyby co chwila. Są jednak podczas Mszy momenty bardzo wymowne, gdy mężczyzna bierze kobietę pod rękę i idą razem do Komunii św. Podkreślają przez to, że są mężem i żoną; jest to ważny przykład dla innych. Kiedy dzieci przedstawiały mi na przykład swojego brata, to mówiły, że jest to ich braciszek, i to z taką miną i dumą, jakby pokazywały swój skarb. Ponadto uderzył mnie pozytywnie ich pęd do wiedzy. Gdyby ktoś zobaczył, jak żyją moi peruwiańscy przyjaciele, użyłby słowa slumsy.

Ty tego słowa już nie używasz?
– Nie! Bo moim zdaniem to są domy, tylko zbudowane z czegoś innego niż nasze. I właśnie człowiek z takiej ubogiej dzielnicy mnie, studentkę, niejednokrotnie zawstydził swoją znajomością filozofii czy sztuki europejskiej. Bo on po prostu czyta. Bo ma wujka, który ma mnóstwo książek. I raz na dwa miesiące odwiedza go z wielką torbą i za kolejne dwa miesiące – po przeczytaniu – następuje wymiana. Nie ma co się później dziwić, że ten młody człowiek zna nazwiska największych śpiewaków operowych, o których ja nie mam zielonego pojęcia. I to nie jest tak, że chciałby się tym popisywać.

No tak, ale mówisz o pojedynczym przypadku.
– Podałam przykład tego chłopaka, bo jest najbardziej wyrazisty. Ale jest mnóstwo innych, którzy mają ogromne talenty i pasje życiowe, ale nie mają ich gdzie ani jak rozwijać. Poznałam takich, którzy błyskawicznie uczyli się języka łacińskiego czy gry na instrumencie. To, co boli najbardziej, to postawa rodziców. Gdy obiecują, że przyślą dziecko, często bardzo zdolne, do oratorium, to nie oznacza, że tak się stanie. Często obowiązki, praca w domu okazują się ważniejsze…

Twoje spojrzenie na świat po roku?
– Zauważyłam, i to jest smutne, że sytuacja materialna zmienia myślenie tych ludzi. Np. kradzież nie jest kradzieżą, tylko umiejętnością radzenia sobie w życiu. Podobnie kłamstwo. Raz do oratorium przyszła dziewczynka z telefonem komórkowym. Nie wolno tego robić w obawie przed kradzieżą. Ta powiedziała mi jednak, że mama jest ciężko chora i że brat będzie dzwonił, jak coś się będzie działo. Pomyślałam, że sytuacja jest poważna. Oczywiście telefon zniknął… Była wielka inspekcja, każdy plecak został przeszukany. Niestety telefon się nie odnalazł. Następnego dnia przyszła… mama z żądaniem zwrotu komórki. Nie mogłam dojść do siebie i pojąć, że to kłamstwo przyszło dziewczynce tak łatwo i w sumie bez powodu. Ciężko jest czasami pojąć, kto mówi prawdę; jest to naprawdę trudne do zaakceptowania.

Myślę, że ten rok spędzony w Peru był wielkim cudem. To był czas wzrostu duchowego, życia we wspólnocie. Zresztą Piura leży dosłownie na miejscu pustynnym. Miałam także doświadczenie pustyni duchowej związanej z językiem, którego musiałam się de facto tam nauczyć. Poczucie pustki i osamotnienia. Chcesz coś powiedzieć, uczestniczyć w grupie, ale nie możesz – i jest to swoiste cierpienie, które ciężko wytłumaczyć komuś, kto tego nie przeżył. Jak nie ma słów, to i nie ma myśli. Mam jednak odpowiedź na wiele pytań. Na temat mojego życia, wartości, pewnych ludzi.

Przed wyjazdem zabrałaś przesłane z katowickiej redakcji „Gościa Niedzielnego” różańce, koszulki, długopisy. Przydały się?
– Niektóre zostały jeszcze do dzisiaj. Bo mieliśmy zasadę, żeby nie rozdawać za darmo. Dzieci były zachwycone. Niektóre pewnie traktują różaniec jako talizman, ale skutecznie uczyliśmy ich, że tego używa się… do modlitwy.

***

Z bloga Agnieszki
„Wyjęte spod Piura” to tytuł pamiętnika-bloga, pisanego przez Agnieszkę w Internecie. Pomysł na tytuł wydał mi się tak znakomity, że nie ośmieliłem się go zmienić. Fragmenty zapisów:

*
Dzień oratoryjny, biblioteka. Dzieci przynoszą mi mapę. Cud, że ten kawałek papieru jeszcze się trzyma w całości, niemniej główki podnoszą się dumnie w górę: „Señorita, już wiemy, gdzie leży Polska!” „No proszę! Pokażcie mi”. „Gdzieś tutaj, prawda?”. ...No, prawie... Bądź co bądź jesteśmy w tej Unii... „Trochę dalej... O, tutaj, widzisz? I tu nawet jest zaznaczona nasza stolica”. Geografia to moja miłość. Nigdy nie zaszkodzi wykorzystać sytuację i zadać oratorianom jakieś nowe zadanie. „No to teraz poszukajcie mi, jakich sąsiadów ma Polska. Tylko uprzedzam od razu, mogą być inni niż obecnie, bo mapa jest dość stara”. Za chwilę jeden chłopiec triumfalnie obwieszcza: „Już wiem! Australia!”. „Co?! Gdzieś to znalazł?”. Wielki odkrywca już nie jest taki pewny swego, ale nie daje za wygraną: „Ta mapa jest bardzo stara”.

*
Nawet tutaj, na pustyni, zdarzają się przeziębienia. Pewnego dnia zdarzyło się tak, że poza mną do oratorium porannego przyszła jeszcze jedna zakatarzona, Yaritza. Poczęstowałam ją chusteczką higieniczną.
– Jak się tego używa? Całe?
Hmm... Tego nie wzięłam pod uwagę. Ale przedstawiłam jej krótką, dowcipną „instrukcję obsługi” chusteczki higienicznej. Ludzkie wynalazki są przedziwne.

***
Wszystkim zainteresowanym organizacją spotkania z peruwiańską wolontariuszką z chęcią przekażemy kontakt. Prosimy pisać na: gdansk@goscniedzielny.pl