Zwykły człowiek

publikacja 03.07.2009 11:56

Fragment książki Paul Rusesabagina oraz Tom Zoellner „Zwykły człowiek”, wydanej nakładem Duc In Altum.

Zwykły człowiek

Nazywam się Paul Rusesabagina. Jestem kierownikiem hotelu. W kwietniu 1994 roku, kiedy fala masowych mordów zalała mój kraj, udało mi się tam ukryć 1268 osób.

Kiedy funkcjonariusze milicji i armii przychodzili z rozkazem zamordowania moich gości, zapraszałem ich do mego gabinetu, traktowałem jak przyjaciół, proponowałem piwo i koniak, a potem przekonywałem ich, by dali sobie tego dnia spokój z wypełnianiem swych służbowych obowiązków. A kiedy znów wracali, nalewałem im jeszcze więcej trunku i dalej przekonywałem, że i tym razem powinni zostawić nas w spokoju. I tak działo się przez siedemdziesiąt sześć dni. Podczas tych rozmów nie byłem szczególnie wymowny. Moje słowa nie różniły się niczym od tych, których użyłbym w normalniejszych czasach po to, by na przykład zamówić dostawę pościeli albo by kazać kierowcy odebrać gości z lotniska. Wciąż nie rozumiem, dlaczego żaden z tych mundurowych nie wsadził mi po prostu kulki w łeb, a potem nie zamordował wszystkich po kolei w pokojach na piętrze. Tak się jednak nie stało. Nikt z uchodźców chroniących się w moim hotelu nie został zamordowany. Nikogo nie pobito. Nikogo nie zabrano i nikt nie przepadł bez wieści. W całej Ruandzie ginęli ludzie, a ten pięciopiętrowy budynek stawał się schronieniem dla każdego, komu tylko udało się dotrzeć do naszych drzwi. Hotel dawał bezpieczeństwo całkiem iluzoryczne, ale z jakiegoś powodu ta iluzja wzięła górę i zarówno ja, jak i wszyscy inni szukający w nim schronienia, przeżyliśmy, by móc opowiedzieć tę historię. Nie było w tym nic szczególnie bohaterskiego. Chlubię się jedynie tym, że pozostałem na stanowisku i wykonywałem moje obowiązki kierownika hotelu, w czasie, gdy dookoła znikły już wszelkie inne przejawy normalnego życia. Dokonałem tego, że Hotel Mille Collines był otwarty nawet wówczas, gdy cały kraj pogrążył się w chaosie, a osiemset tysięcy ludzi ginęło w krwawych jatkach z rąk swych przyjaciół, sąsiadów i współobywateli.

To wszystko zdarzyło się z powodu nienawiści rasowej. Większość osób ukrywających się w moim hotelu należało do plemienia Tutsi, spadkobierców dawnej ruandyjskiej klasy rządzącej. Ludźmi, którzy chcieli ich zamordować, byli w większości członkowie plemienia Hutu tradycyjnie zajmującego się uprawą roli. Istnieje stereotyp opisujący Tutsi jako osoby wysokie, szczupłe, o delikatnych nosach, a Hutu jako niskich i krępych, o nosach szerokich. Jednak do większości mieszkańców Ruandy te opisy wcale nie pasują. Choć podział ten jest raczej czymś sztucznym, jakimś historycznym wspomnieniem, to jednak ludzie traktują go bardzo poważnie i z jego powodu wspólne życie obu grup plemiennych przez ponad pięćset lat układało się dość burzliwie.

Można powiedzieć, że podział ten żyje też we mnie. Jestem synem farmera z plemienia Hutu i jego żony z plemienia Tutsi. Gdy dorastałem, nikt w mojej rodzinie w najmniejszym nawet stopniu nie przejmował się tą różnicą, lecz w Ruandzie przynależność plemienna przechodzi z ojca na dzieci, teoretycznie więc należę do Hutu. Poślubiłem kobietę z plemienia Tutsi, którą kocham namiętną miłością i nasze dzieci mają mieszane pochodzenie. Pomimo długiej historii uprzedzeń rasowych, podobne mieszanki rodzinne są w Rwandzie czymś typowym. Bardzo często nie potrafimy określić naszej plemiennej przynależności tak po prostu po wyglądzie. Jednak różnica między Hutu a Tutsi oznacza w Ruandzie różnicę ogromną. Późną wiosną i wczesnym latem 1994 roku była to różnica pomiędzy życiem a śmiercią.

Od 6 kwietnia, kiedy to został zestrzelony samolot prezydenta Juwenala Habyarimana, do 4 lipca, gdy armia powstańcza Tutsi zdobyła stolicę kraju Kigali, zostało zamordowanych około osiemset tysięcy Ruandyjczyków. Jest to liczba, której nie da się racjonalnie pojąć. To tak, jakbyśmy chcieli wyobrazić sobie na raz te wszystkie biliony kul gazowych podobnych do naszego Słońca, które istnieją gdzieś w czarnej niezmierzonej przestrzeni otaczającej Ziemię. Tej wielkości nie da się zrozumieć. Spróbujcie tylko! Osiemset tysięcy istnień ludzkich zmiecionych w sto dni. To osiem tysięcy dziennie. To ponad pięć na minutę. A każde z nich samo w sobie jak osobny wszechświat. Każde z nich to osoba, która śmiała się, płakała, jadła, myślała, czuła i cierpiała jak inni ludzie, jak ty i ja. Każde z nich to dziecko jakiejś matki, każde z nich jedyne w swoim rodzaju, niezastąpione.

I sposób, w jaki umierali… Nie jestem w stanie myśleć o tym zbyt długo. Wielu umierało powoli z zadanych ran, patrząc jak ich krew rozlewa się w kałuże na ziemi, przyglądając się własnym odrąbanym członkom, z uszami wypełnionymi krzykiem swych rodziców, dzieci, mężów. Ich ciała zepchnięto na pobocza jak śmieci, zostawiono, by zgniły w słońcu, a gdy było już po wszystkim, zgarnięto buldożerami do masowych mogił. Nie było to największe ludobójstwo w historii świata. Było to ludobójstwo najszybsze i najbardziej efektywne.

Na koniec można powiedzieć, że mój hotel ocalił tyle istnień, ile dałoby się przeliczyć na około cztery godziny zbrodni. Odejmij cztery godziny od stu dni, a przekonasz się, jak niewiele udało mi się uczynić przeciw wielkiemu dziełu zniszczenia.

Czym mogłem się posłużyć? Miałem pięciopiętrowy budynek. Lodówkę pełną drinków. Mały zapas gotówki w sejfie. Miałem działający telefon i własny język. Nie było to dużo. Każdy, kto trzymał w ręku pistolet lub maczetę, mógł mi to wszystko łatwo odebrać. Moje zniknięcie, zniknięcie mojej rodziny byłoby ledwie zauważalne pośród krwawej powodzi, która w tamtych miesiącach zalewała Ruandę. Nasze ciała dołączyłyby do tych, które tysiącami spływały rzekami biegnącymi na wschód ku Jezioru Wiktorii – skóra by na nich zbielała, woda przyspieszyłaby ich rozkład.

Zastanawiam się dziś, co właściwie spowodowało, że mogłem na owe cztery godziny zatrzymać zegar zagłady.

Owszem, kilka rzeczy działało na moją korzyść, ale to nie wyjaśnia wszystkiego. Należałem do Hutu, ponieważ mój ojciec był z plemienia Hutu i to w pewnym stopniu chroniło mnie przed natychmiastową egzekucją. Ale przecież nie tylko Tutsi ginęli w masakrach. Spotykało to także tysiące umiarkowanie nastawionych Hutu, których podejrzewano o sympatyzowanie z „karaluchami”– Tutsi albo o udzielanie im pomocy. Byłem z pewnością jednym z owych wielbicieli „karaluchów”. Według standardów panującego wówczas szaleństwa byłem doskonałym kandydatem do tego, by skrócić mnie o głowę.

Inny pozorny atut: kierowałem luksusowym hotelem, który stanowił jedno z nielicznych miejsc chronionych – jak się wszystkim wydawało – przez wojsko. Ale istotną częścią poprzedniego zdania są słowa: ”jak się wydawało”. W początkowych dniach ludobójstwa Organizacja Narodów Zjednoczonych pozostawiła w naszym hotelu czterech żołnierzy – nieuzbrojeni przebywali u nas jako goście. Można to uznać za fakt symboliczny. Udało mi się też załatwić do ochrony pięciu policjantów z Kigali. Wiedziałem jednak, że ci ludzie są jak ściana z papierowej bibułki stojąca pomiędzy nami a rwącą powodzią.

Pamiętałem aż nazbyt dobrze, co wydarzyło się w Official Technical School w Kicukiro na przedmieściach Kigali, gdzie zebrało się prawie dwa tysiące przerażonych uchodźców. Zebrali się dlatego, że stacjonował tam niewielki oddział żołnierzy ONZ. Uchodźcy sądzili – i nie winię ich za to – że niebieskie hełmy ONZ uratują ich od maczet rozszalałego motłochu. Jednak po tym, jak wszyscy obcokrajowcy przebywający w Official Technical School zostali bezpiecznie załadowani do samolotów, belgijscy żołnierze także wyjechali, zostawiając za sobą tłum uchodźców błagających ich o ochronę, a nawet proszących o to, aby pozabijać ich strzałem w głowę, by nie musieli umierać od maczet. Rzeź zaczęła się dosłownie w kilka minut później. Byłoby zatem lepiej, gdyby żołnierze ONZ nigdy się tam nie pojawili, bo nikt wówczas nie uległby złudnemu poczuciu bezpieczeństwa. Nawet najmniejsza pogłoska o tym, że gdzieś jest bezpiecznie, okazywała się śmiertelna w skutkach dla tych, którzy stali po złej stronie podziałów rasowych. Gromadzili się bowiem wtedy w jednym miejscu i w ten sposób ich oprawcy jeszcze łatwiej mogli ich odnaleźć. Wiedziałem więc, że mój hotel może stać się miejscem jatki podobnym do tego, jakim okazała się tamta szkoła.

Kolejny mój atut był doprawdy dziwaczny. Otóż znałem wielu spośród architektów ludobójstwa, a nawet byłem z nimi zaprzyjaźniony. Stanowiło to niejako część mojej pracy. Byłem początkowo głównym kierownikiem hotelu o nazwie Diplomates, potem powierzono mi siostrzaną placówkę – pobliski hotel Mille Collines, gdzie miała miejsce większość wydarzeń opisanych w tej książce. Mille Collines w Kigali to było coś – tam właśnie przedstawiciele ruandyjskiej klasy rządzącej spotykali się z zachodnimi biznesmenami i dygnitarzami. Zanim rozpoczął się rozlew krwi, z większością tych ludzi zwykłem wychylać szklaneczkę, potem serwowałem im dokładki homarów i przypalałem papierosy. Znałem imiona ich żon i dzieci. Uzbierałem przez to spory rachunek zasług. Całe te oszczędności zużyłem, więcej – zapożyczyłem się nawet, podczas miesięcy ludobójstwa. W ocaleniu hotelu przed wielokrotnymi próbami ataku pomogła mi w szczególności moja dawna znajomość z generałem Augustinem Bizimungu. Lecz przecież sojusze się zmieniają, zwłaszcza w chaosie wojny, toteż wiedziałem, że moje zapasy trunków i własnych zasług wyczerpią się wreszcie kiedyś i będzie to chwila decydująca. Zanim upłynęło sto dni wysłano oddział żołnierzy, którzy mieli mnie zabić. Przeżyłem tylko dzięki dwóm dramatycznym kwadransom, podczas których desperacko przywołałem moje dawne zasługi.

Te atuty owszem, pomogły mi podczas fali ludobójstwa. Ale przecież nie można nimi wytłumaczyć wszystkiego.

Powiem wam, co było – jak sądzę – rzeczą najważniejszą.

Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy w pierwszym dniu rzezi wyszedłem z domu. Na ulicach zobaczyłem ludzi, których znałem od siedmiu lat, moich sąsiadów, którzy bywali u nas regularnie na niedzielnych grillach. Wszyscy oni nosili teraz wojskowe mundury rozdawane przez milicję. Wszyscy oni mieli w rękach maczety i próbowali wdzierać się do domów tych, którzy pochodzili z plemienia Tutsi, tych, którzy mieli krewnych z tego plemienia i tych, którzy odmówili przyłączenia się do żądnej krwi gromady.

Był tam zwłaszcza jeden człowiek, którego nazwę Peter, choć nie jest to jego prawdziwe imię. Był kierowcą ciężarówki, gdzieś około trzydziestki. Miał młodą żonę. Najlepszym słowem, jakim mogę go opisać jest amerykańskie określenie cool. Peter to taki cool guy – był miły w stosunku do dzieci, bardzo uprzejmy, trochę żartowniś, zawsze w dobrym humorze. Tamtego ranka zobaczyłem go w wojskowym mundurze, trzymającego w dłoni maczetę, która ociekała krwią. Zobaczyć coś takiego na własnym osiedlu, to jak spojrzeć w błękitne letnie niebo i widzieć, jak nagle całe purpurowieje. Świat wokół mnie oszalał.

Co było tego powodem? Odpowiedź jest bardzo prosta: słowa.

Rodzicom tych ludzi powtarzano na okrągło, że są brzydsi i głupsi niż Tutsi. Wmawiano im, że nigdy nie będą mieli powierzchowności tak pociągającej jak tamci, ani nie będą w stanie równie dobrze zajmować się sprawami kraju. Ta trucicielska strużka słów sączyła się po to, by utwierdzać władzę elity. Kiedy do władzy doszli Hutu, sami zaczęli używać nienawistnych słów, dając ujście zastarzałym resentymentom i wzniecając histerię przyczajoną gdzieś w ciemnym kącie serca.

Jedną z głównych przyczyn użycia przemocy były słowa wypowiadane na antenie przez spikerów stacji radiowych. W sposób otwarty zachęcały one zwykłych obywateli, by napadali na domy swych sąsiadów, a ich mieszkańców zabijali tam, gdzie ich zastaną. W wezwaniach, które nie były formułowane dosłownie, pojawiał się pewien zrozumiały dla wszystkich szyfr językowy: „Ścinajcie wysokie drzewa. Oczyśćcie waszą okolicę. Spełnijcie swój obowiązek”. Nazwiska i adresy przyszłych ofiar podawano w eterze. Jeśli komuś udało się zbiec, zaraz jego miejsce pobytu i kierunek ucieczki ogłaszano przez radio, a motłoch podejmował pościg z odbiornikami w rękach, jakby chodziło o jakąś sportową atrakcję.

Lawina słów krzyczących o wyższości rasowej i zachęcających ludzi do wypełnienia rzekomego obowiązku tworzyła w tamtym czasie w Ruandzie pewną zastępczą rzeczywistość. Powstała atmosfera, w której z szaleńca czyniono kogoś normalnego, a sprzeciwienie się woli tłumu kończyło się śmiercią.

Ruanda to wielopoziomowa porażka. Zaczęło się od szkód, jakie wyrządzili europejscy koloniści, którzy wykorzystując dość błahe różnice plemienne, stosowali strategię „dziel i rządź”. Potem porażką całej Afryki były próby przekraczania podziałów etnicznych i formowania prawdziwych rządów koalicyjnych. Następnie porażkę poniosły zachodnie demokracje, które nie wkroczyły na czas ze swymi działaniami i nie zapobiegły katastrofie, której liczne zwiastuny były już wcześniej widoczne. Przegraną Organizacji Narodów Zjednoczonych było nienazwanie ludobójstwa ludobójstwem, a kolejną porażką niewywiązanie się tej instytucji z jej misji pokojowej.

A wszystko to zostało zwieńczone klęską, jaką przyniosły słowa. I o tym właśnie chcę wam opowiedzieć: o słowach, które w naszym ludzkim arsenale są bronią najbardziej śmiercionośną. Choć są one także potężnym narzędziem obrony życia. A nawet mogą być tej obrony narzędziem jedynym.

Dzisiaj jestem przekonany, że jedyną rzeczą, która ocaliła owe 1268 osób przebywających w moim hotelu, były słowa. Nie trunki, nie pieniądze, ani nie ONZ. Po prostu zwykłe słowa wymierzone przeciw ciemności. To one są takie ważne. W różny sposób posługiwałem się nimi w dniach rzezi – prosiłem, groziłem, namawiałem, schlebiałem i negocjowałem. W razie potrzeby byłem szczwany i kluczyłem. Okazywałem życzliwość wobec ludzi podłych. Ładowałem im do bagażników kartony szampana. Bezwstydnie prawiłem pochlebstwa. Mówiłem cokolwiek, wszystko, co – jak mi się wydawało – mogło ocalić przed śmiercią tych, którzy chronili się w moim hotelu. Poza tym nie przyświecał mi żaden inny cel, ani nie powodowała mną żadna ideologia. Słowa, których używałem, stanowiły dla mnie odniesienie do świata bardziej normalnego, do życia, jakim powinno się żyć.

Nie jestem politykiem ani poetą. Oparłem moją drogę zawodową na słowach, które są proste i zwyczajne, które dotyczą drobnych spraw dnia codziennego. Nie jestem niczym więcej i niczym mniej, jak kierownikiem hotelu – wyszkolonym w negocjowaniu kontraktów, odpowiedzialnym za udzielanie schronienia tym, którzy go potrzebują. W czasie rzezi, chociaż zostałem ciśnięty w morze ognia, charakter mojej pracy nie uległ zmianie. Posługiwałem się słowami, które wydawały się mi normalne i pozbawione szaleństwa. Postępowałem zwyczajnie, jak – tak mi się zdawało – robiłby to każdy zwykły człowiek. Mówiłem „nie” tym wszystkim okropieństwom, którym – jak sądziłem – każdy by się sprzeciwił. I ciągle tylko mnie dziwi, dlaczego aż tylu odpowiedziało na nie „tak”.