Stan zakonny między antykiem a średniowieczem Ojcowie Zachodu

publikacja 04.03.2009 14:56

Fragment książki "Historia życia zakonnego" autorstwa Franza Metzgera i Karin Feuerstein-Praßer. Wydawnictwo: Jedność.

Stan zakonny między antykiem a średniowieczem Ojcowie Zachodu

Asceza i uczoność
Kiedy Benedykt z Nursji zakładał klasztor na Monte Cassino, miał jedynie zamiar wraz ze swoimi mnichami przybliżyć się do Boga poprzez modlitwę i kontemplację, nawet gdyby miało to odbywać się w ściśle uregulowanej formie. Być mnichem znaczyło dla niego całkowicie zrezygnować ze wszystkiego, co otaczało się zwykle szacunkiem „w świecie”: z rozkoszy i żądzy, bogactwa i honorów, przyjaźni i życia rodzinnego, ale również ze zwykłego uczestniczenia w życiu państwa i społeczeństwa. Znaczenie miało tylko i wyłącznie zbawienie duszy braci zakonnych, ich życie dla Boga.

Każdą myśl dotyczącą zewnętrznego oddziaływania swojego opactwa, dotyczącą misji, duszpasterstwa i znajomości nauk Benedykt z pewnością by od siebie oddalał. Czyż on sam nie pozostał „wiedzącym nie wiedzącym”, kiedy przedwcześnie porzucił studia, rezygnując tym samym z „balastu” świeckiego kształcenia? Tego, że zdarzenia potoczyły się zupełnie inaczej, że mnisi z Zachodu wyszli z medytacyjnego osamotnienia i stali się twórcami zupełnie nowej kultury chrześcijańskiej, tego „ojciec mnichów” nie mógł jednak przewidzieć…

Aby odnaleźć korzenie tego dotychczas nieznanego aspektu życia mnichów musimy przepłynąć kanał la Manche i udać się do najbardziej oddalonego krańca kontynentu europejskiego, do Irlandii. Położona z dala od wielkiego nurtu europejskiej historii „Zielona Wyspa” nigdy nie została zdobyta przez Rzymian, również stosunkowo późno, bo dopiero w V stuleciu, zetknęła się z chrześcijaństwem. Chrystianizacja kraju była głównie dziełem świętego Patryka (ok. 385-460) oraz jego uczniów. Przez trzydzieści lat Patryk zużywał całą swoją energię, aby przekonać celtyckich mieszkańców wyspy do błogosławionej siły chrześcijaństwa, a przy tym odważnie stawiał czoło zaciekłemu sprzeciwowi starej kapłańskiej kasty druidów. Jego namiętny upór oraz oczywista siła jego wiary przekonywały ludzi; Patryk założył liczne klasztory męskie i żeńskie jako ośrodki swojej działalności misyjnej, a klasztory te stały się z kolei zalążkami bogatej kultury w dziedzinie sztuki i nauki…

Na początku jednak nic tego nie zapowiadało. Irlandzcy mnisi praktykowali rozbudowaną ascezę, mieszkali w pojedynczych celach i spotykali się wyłącznie na modlitwach. Ich niepisanym prawem było starać się naśladować bliskowschodnich eremitów w ich samodyscyplinie i wstrzemięźliwości, a prześcignąć ich pod względem podejmowanych wysiłków. Jednakże już „drugie pokolenie” irlandzkich mnichów oddaliło się od tej orientalnej tradycji. Doszli oni do przekonania, że wiara chrześcijańska ma szansę na ostateczne i trwałe zwycięstwo tylko pod warunkiem, że stanie do współzawodnictwa ze starą rodzimą kulturą i nauką – bo przecież życie duchowe Irlandii nie zostało przerwane ani przez wędrówki ludów, ani przez wpływy rzymskie.

Jej przedstawicielom, mężom o ogromnej erudycji i mistrzom mocnych słów, należało zatem stawić czoła. We wspólnotach zakonnych zaczęto się uczyć: najpierw łaciny, języka liturgii i Pisma Świętego, a potem też greki. W specjalnie to tego celu wyposażonych skryptoriach kopiowano rękopisy; tworzono szkoły dla duchownych i świeckich. Już wkrótce rozkwitła w Irlandii sztuka pisania oraz ilustrowania książek. Bezbłędna gramatycznie łacina, ćwiczenie metrum wiersza oraz wiedza filozoficzna niebawem stały się powszechnym elementem wykształcenia. Irlandzkie klasztory nie były już zatem tylko miejscem modlitwy i ascezy, ale prawdziwymi „szkołami elity”, których absolwenci już wkrótce przygotowywali się do tego, by ludziom na kontynencie europejskim zanieść nie tylko wiarę chrześcijańską, ale również nową naukę!

O ile reguła Benedykta zalecała „stabilitas loci”, czyli przebywanie mnichów w ich klasztorze, o tyle pobożni bracia w Irlandii dążyli do innego ideału, a mianowicie „peregrinatio”, co można zinterpretować paradoksem: „ucieczka przed światem do wnętrza świata”. Rezygnacja z ojczyzny wydawała się im najwyższą formą chrześcijańskiej egzystencji. Podobnie jak ich wzór patriarcha Abraham, który wyruszył kiedyś w świat, by służyć Bogu na obczyźnie, tak też irlandzcy mnisi zaczęli jako pielgrzymi wędrować przez świat. Podczas gdy niektórzy z nich osiedlili się na niegościnnych skalnych wysepkach na Atlantyku, na Hybrydach, na Orkanach, a nawet na Islandii i na Grenlandii, innych poniosło na kontynent, do jeszcze młodej Francji, aby tam przybliżyć do wiary chrześcijańskiej tych wszystkich, którzy nadal „tkwiąc w błędzie pogaństwa… błądzili w cieniu śmierci”.

Zaprawdę, niełatwe było to zadanie, jakie sobie postawili! Jednakże mnisi irlandzcy, którzy od VI stulecia w coraz większej liczbie przemierzali Francję, natchnieni byli niewzruszonym duchowym zapałem. Już sam ich wygląd budził strach – brodaci, z długimi opadającymi na ramiona włosami, otuleni czarnymi płaszczami z grubo tkanego materiału, trzymający sękatą laskę pielgrzyma – a do tego okazali się naprawdę nieokrzesanymi osobnikami: ze złością urągali starym bogom, przeklinali diabła i wszystkie demony oraz nigdy nie czuli zmęczenia, wychwalając przemożną władzę i moc Boga chrześcijan.

Z pewnością ci rozczochrani osobnicy często postępowali w sposób mało delikatny i stosowali swoje własne metody, nie zawsze będące w zgodzie z panującymi na kontynencie zwyczajami, na których kontakt z rzymską cywilizacją musiał pozostawić pewne ślady. Jednakże ci irlandzcy mnisi stali się w czasie trzech, czterech kolejnych stuleci istotnym elementem historii misji i klasztorów w krajach zachodnich. Szeroka działalność misyjna związana jest szczególnie mocno z imieniem Columbana Młodszego (ok. 545-615), który stał się pierwszym odnowicielem Kościoła frankońskiego.

„Musicie pościć przez wszystkie dni…”
Jako młody człowiek Columban wstąpił do słynnego irlandzkiego klasztoru Bangor, gdzie uczył się greki i łaciny, zaś obok Pisma Świętego studiował również dzieła antycznych poetów. Kiedy miał około czterdziestu lat, spokojne, kontemplacyjne życie przestało mu jednak wystarczać. Jak wielu innych przed nim uzyskał on od swojego opata pozwolenie na głoszenie Słowa Bożego na kontynencie. W roku 591 wraz z dwunastoma towarzyszami przepłynął Kanał la Manche, by od tej pory z niepowstrzymaną siłą i pełnymi wyrazu słowami poświęcić się swemu nowemu zadaniu.

Prawdę mówiąc, entuzjazm ten był całkowicie niezbędny, ponieważ to, co zastał Columban na kontynencie, było wprawdzie zgodnie z określeniem narodem chrześcijańskim, jednak decydująca wewnętrzna przemiana przekonań w większości przypadków nie nastąpiła. Wielu ochrzczonych chrześcijan wciąż trwało przy kulcie Wotana i spółki oraz przy starych pogańskich kultach; w końcu przyjęli nową wiarę wyłącznie dlatego, że żądali tego od nich wodzowie ich plemion. Również król Chlodwig (+ 511), twórca Francji, dał się ochrzcić w roku 497 lub 498 nie z powodu rzeczywistego nawrócenia, lecz dlatego że tak nakazywała polityczna rozwaga. Także jego następcy z osławionej już wkrótce dynastii Merowingów byli dla swoich poddanych rzadko pobożnym i godnym naśladowania przykładem. Chociaż więc od czasów Chlodwiga wszędzie głoszono chrześcijaństwo, jednak trzeba było czekać niemal do końca VIII stulecia, by ludzie rzeczywiście byli przekonani do nowej wiary.

Przyczyną tego był między innymi fakt, że miejscowi duchowni w bardzo ograniczonym stopniu mogli troszczyć się o zbawienie dusz ludzkich. Prawie nikt z nich nie potrafił czytać łacińskiej Biblii – jeżeli w ogóle potrafił czytać – a nawet nie uwewnętrzniali wartości chrześcijańskich, bo przecież niższy kler rekrutował się również z wojaków, bawidamków i pijaków… Dlatego musieli przybyć dużo twardsi i nieugięci rycerze Chrystusa, aby w tej sytuacji odważnie podnieść głos i przemówić ludziom do sumienia!

Wydaje się, że Columban był odpowiednim człowiekiem do tego celu: surowy asceta i gwałtowny głosiciel pokuty, który z impetem starotestamentowego proroka oddziaływał na swoich słuchaczy. Wyruszył z Bretanii, następnie działał przez dwa lata w Burgundii, gdzie wówczas w zupełnie jeszcze niezbadanych lasach Wogezów założył trzy klasztory jako ośrodki swojej misji: Annegray, Fontaines i Luxeuil, wszystkie położone w odległych wąwozach. Sam Columban obrał za swoją siedzibę klasztor Luxeuil, na którego czele stanął i dla którego stworzył regułę, która wprawdzie opierała się na przykładzie Benedykta z Nursji, jednak została sformułowana dużo ostrzej: „Musicie przez cały czas pościć, cały czas modlić się, cały czas czytać!” I na tym jeszcze nie koniec: „Mnich musi, udając się na spoczynek, być tak zmęczony, by zasypiał już w drodze do łoża!”.

W praktyce wyglądało to tak, że dzwon co trzy godziny – w dzień i w nocy – wydzwaniał ku chwale Boga. Pomijając nawet te nieliczne godziny snu, cały czas pomiędzy modlitwami wypełniony był czytaniami z Ewangelii oraz ciężką fizyczną pracą w samowystarczalnym gospodarstwie klasztornym. Do wspólnego posiłku dzwon wzywał tylko raz dziennie i to dopiero wieczorem. Odżywiano się głównie wodą, chlebem i jarzynami; każde spożycie mięsa było tak samo pogardzane jak picie wina, na które choć z umiarem Benedykt przecież zezwalał swoim mnichom. (Jednak Benedykt pochodził z Włoch, krainy wina, gdzie sfermentowany sok z winorośli był najzwyklejszym napojem). Również kary za wykroczenie przeciw regule Columbana były dużo surowsze: zwykle polegały na uderzeniach pejczem, na przykład sześć uderzeń dla mnicha, który kaszlał podczas śpiewu lub uśmiechał się podczas Mszy św. A kto dał się przyłapać na poufałej rozmowie z istotą płci żeńskiej, ten poczuł pejcz od razu dwustukrotnie!

Mimo tej, jak nam się dziś wydaje, nieludzkiej wręcz surowości życia klasztornego, przybywali do Columbana wciąż nowi nowicjusze. Najwięcej kandydatów pochodziło z bogatych i dystyngowanych rodzin. Nawet jeżeli zawzięta surowość Columbana nie mogła przyjąć się na dobre w krajach Zachodu, Irlandczykowi w ciągu dwóch lat działalności udało się przekonać swoją wiarą wielu ludzi, również i przede wszystkim z frankońskiej klasy wyższej. Zachęceni przez Columbana i jego uczniów wielcy panowie frankońscy założyli w ciągu VII wieku ponad 50 klasztorów, a niekiedy nawet sami przywdziewali mnisi habit. W Ardenach powstały w ten sposób Stablo i Malmedy, w Lotaryngii Remiremont, Montiérender w Szampanii, Corbie i Péronne w Pikardii i wreszcie Saint-Denis pod Paryżem, żeby wymienić chociaż kilka z nich.

Ogólnie rzecz biorąc, był to niezwykły sukces, a Irlandczyk mógł być bardziej niż zadowolony z siebie i swej działalności. Jednak Columbanowi, który przez całe życie nigdy nie bał się otworzyć ust, kiedy coś nie było po jego myśli, a nawet odważył się przeciwstawić papieżowi, nie dany był spokojny schyłek życia. Po tym jak poróżnił się z królem Teoderykiem z Burgundii (596-613), zarzucając mu – nie bez racji – wielożeństwo, władca chciał bezzwłocznie odesłać niewygodnego krytyka do jego ojczyzny. Columban uprzedził jednak haniebne wydalenie, opuszczając nocą we mgle opactwo Luxeuil i nadkładając wielokrotnie drogi przedarł się aż do Włoch. Tam w roku 613, w północnych Apeninach, założył klasztor Bobbio, w którym zmarł dwa lata później.

Reguła Columbana była zbyt surowa, aby stać się ogólnie przyjętą wytyczną dla kontynentalnego życia zakonnego. Dlatego pod wpływem reguły benedyktyńskiej z czasem nieco złagodniała i wreszcie została całkowicie zepchnięta w cień przez tę, która okazała się „złotym środkiem” pomiędzy ponadludzkim ascetyzmem irlandzkich mnichów a chaotyczną różnorodnością samorodnych reguł, które w tym czasie były popularne we Francji. Choć bowiem Benedykt zalecał swoim mnichom „stabilitas loci”, to oni jednak już wkrótce po jego śmierci opuścili Monte Cassino, aby drogą okrężną, przez położoną przed Irlandią wielką wyspę Brytanię, wywrzeć szczególnie duży wpływ na kulturę Zachodu…

Uczyć się, by nauczać
W roku 589 Monte Cassino zostało splądrowane i niemal doszczętnie zburzone przez Longobardów. Mnichom udało się w porę uciec, udali się zatem do Rzymu, gdzie w papieżu Grzegorzu Wielkim (590-604) znaleźli szczerego wielbiciela Benedykta z Nursji i jego reguły zakonnej. Papież ten obarczył mnichów jeszcze jednym zadaniem, którego nie przewidziano w „Consuetudines”: zadaniem działalności misyjnej, i to w kraju Anglosasów! Na głównej wyspie Brytanii pierwsze ślady chrześcijaństwa zniknęły wraz z upadkiem władzy Rzymu, po czym większość kraju w V wieku została zdobyta przez germańskie plemiona Anglów, Saksończyków oraz Jutów.

Nawracanie nowych Anglików odbyło się zatem z osobistej inicjatywy Grzegorza, który w roku 596 wysłał przez Kanał 40 benedyktynów. Jednak do tej misji nie wydawały mu się konieczne ani szczególne wykształcenie, ani uczoność, myślał zatem zupełnie tak samo jak podziwiany przez niego Benedykt. W końcu, jak sądził papież, Duch Święty nie jest przecież podporządkowany regułom gramatycznym. Jednak benedyktyni, którzy opuścili chroniące ich mury klasztoru i od tej pory mieli głosić Słowo Boże na obczyźnie, doświadczyli czegoś zupełnie innego: jeżeli mieli nauczać chrześcijan, musieli najpierw sami zabrać się do nauki!

Według zwyczaju rzymskiego działalność misyjna i duszpasterska wymagała wykształcenia kapłańskiego, łacińskiego, w końcu łacina była językiem liturgii oraz Biblii. Plemiona Anglów i Saksończyków były wprawdzie ludami zbójeckimi, ale cechowała je też otwartość na nowości, inteligencja i żądza wiedzy, a poza tym wiara chrześcijańska nie była im całkowicie obca. Tak więc „benedyktyni misjonarze” urządzali w swoich klasztorach skryptoria, kopiowali rękopisy i kształcili się we wszelkich dziedzinach sztuki i nauki, jeżeli były one konieczne dla służby Kościołowi oraz dla liturgii, a więc w kaligrafii, muzyce, malarstwie i w chronologii, czyli znajomości kalendarza.

Wyposażeni w taki oręż benedyktyni z Włoch byli znacznie lepiej przygotowani do wypełnienia swojego zadania. Gdy chodzi o postępowanie w trakcie działalności misyjnej, Grzegorz rozsądnie nalegał, by głoszenie nauki chrześcijańskiej odbywało się z zachowaniem ostrożności oraz możliwie stosownie do krajowych obyczajów oraz zwyczajów ludowych. Jednocześnie jednak należało zwracać uwagę na to, by stale zachowany był bliski kontakt z Rzymem. Przez to misyjna działalność wśród Anglosasów odróżniała się wyraźnie od metod, jakie irlandzcy mnisi stosowali wśród Germanów na kontynencie, i z pewnością dlatego odniosła taki sukces.

Już wkrótce doszło do powstania grupy młodych miejscowych mnichów, którzy z zapałem wspierali szerzenie chrześcijaństwa w bliskim związku z Rzymem. Jej przywódcami byli Wilfried (634-709) oraz Benedykt Biscop (628-690), którzy założyli klasztory w Ripon, Hexham, Wearmouth i Jarrow jako ośrodki kultury łacińskiej.

Benedykt Biscop poświęcił się przede wszystkim sztuce religijnej oraz kształceniu uczonych. Ze swoich licznych podróży do Rzymu i innych miejsc na kontynencie przywoził do Anglii prawdziwe skarby: rękopisy, obrazy, relikwie i ornaty, ale również „ludzkie skarby” w osobach architektów, mistrzów szklarskich i złotników, rzeźbiarzy i malarzy. Najsłynniejszym uczniem Benedykta był Beda Venerabilis („Czcigodny”, 673-735), prawdopodobnie najznamienitszy uczony swojej epoki, autor pierwszej historii Anglii i wielu innych pism z zakresu niemal wszystkich ówczesnych gałęzi nauki.

Kulturalne osiągnięcia anglosaskich szkół klasztornych wkrótce odnalazły drogę z powrotem przez Kanał, ponieważ benedyktyni z wyspy próbowali kontynuować tradycję, wraz z którą dotarło do nich chrześcijaństwo. To z ich klasztorów przybyli późniejsi organizatorzy frankońskiego Kościoła narodowego. Prekursorami historycznego przymierza między królestwem frankońskim a papiestwem rzymskim byli dwaj anglosascy mnisi: Willibrord i Bonifacy.

Podczas gdy rdzenne ziemie Francji, dzięki zdecydowanej postawie Columbana oraz jego wpływowi na możnych z rodu Merowingów, w znacznym stopniu przeniknięte były nauką chrześcijańską – na terenach przygranicznych, takich jak Fryzja, Hesja czy Turyngia panowało jeszcze pogaństwo i zacofanie. Chrześcijaństwo nie zawsze potrafiło dotrzymać kroku szybkiemu rozprzestrzenianiu się panowania Merowingów, następców Chlodwiga. Przy tym wiara chrześcijańska budziła wtedy wielką fascynację wśród ludności. Tylko w ten sposób można sobie wytłumaczyć, że większość plemion germańskich, które w trakcie wędrówki ludów dotarły na teren Cesarstwa Rzymskiego, przyjęła nową religię bardzo szybko i z reguły dobrowolnie.

Dlaczego inne plemiona sprzeciwiały się temu, by modlić się do Boga chrześcijan, można z kolei wyjaśnić względami politycznymi: chrześcijaństwo było religią frankońskich zdobywców, jego przyjęcie oznaczało uznanie zwierzchności króla Franków oraz utratę niepodległości. Dlatego Fryzowie, Hesowie czy Turyngowie z zaciekłym zdecydowaniem trwali przy swoich starych rytuałach, zwyczajach i obrzędach. Ten związek pomiędzy wiarą a polityką uczynił zadanie stojące przed anglosaskimi misjonarzami podwójnie trudnym. Bacznie i nieufnie przyglądano się im jako potencjalnym agentom obcej władzy królewskiej, nawet gdy próbowali możliwie jak najbardziej przystosować się do panujących stosunków.

Również Willibrord stanął wobec tego problemu, kiedy próbował przekonać Fryzów zamieszkujących tereny wzdłuż wybrzeża Morza Północnego o sile chrześcijańskiego Boga. Willibrord jako dziecko został oddany na naukę do klasztoru benedyktynów w Ripon, wspólnoty wyróżniającej się szczególnie silnym związkiem z Rzymem. Jako dwudziestolatek przeniósł się do irlandzkiego klasztoru, którego surowa dyscyplina wydawała się bardziej stosowna dla kształtowania religijnej postawy młodego mnicha. Spędził tam 12 lat, ale nawet surowe klasztorne wychowanie Irlandczyków najwyraźniej nie wystarczało Willibrordowi. Jak wielu innych irlandzkich mnichów natchnął go ideał „bezdomności w imię Boga”. W roku 690 przebył Morze Północne i wylądował na ziemiach Fryzów przy ujściu Renu.

Willibrord miał szczęście: południowa część Fryzji niedawno została zdobyta przez Franków, zatem istniały tam dużo lepsze warunki dla działalności misyjnej niż w „wolnej” Fryzji. Dzięki temu mógł on utworzyć w Utrechcie siedzibę biskupa – co było niewielką pociechą w obliczu otrzeźwiającego faktu, że jego działalność wśród Fryzów spełzła właściwie na niczym. Później również na południu całe jego dzieło zostało niemal w ciągu jednej nocy praktycznie unicestwione.

Po śmierci Pippina Średniego (714) wódz Fryzów Radbod wygnał znienawidzonych Franków wraz z ich misjonarzami ze swego kraju; kościoły zburzono, przywrócono stare rytuały. Willibrord, który przez dziesiątki lat nie szczędził trudów, aby zbliżyć upartych Fryzów ku chrześcijaństwu, stanął w obliczu gruzów swej pracy. Zrezygnowany ukrył się w założonym przez siebie w roku 706 klasztorze Echternach pod Trewirem i tam zmarł w roku 739. W tym czasie jednak zdążył przebyć Morze Północne kolejny Anglosas, który z większym szczęściem – i z większym talentem – potrafił dokonać rzeczy decydujących…

Wschodzi plon
Zupełnie jednak nic nie zdawało się zapowiadać takiego sukcesu, kiedy Bonifacy w roku 716, przybywając z Londynu, zszedł na ląd pod Durstede. We Fryzji wyraźnie okazywano anglosaskiemu misjonarzowi niechęć, zatem jeszcze w tym samym roku Bonifacy wrócił do swojej ojczyzny po drugiej stronie Kanału. Ale przesunął jedynie realizację swojego planu w czasie, ponieważ choć brakowało mu może fanatycznego zdecydowania Columbana, to jego misjonarski zapał nie był wcale mniejszy.

Trzy lata później Bonifacy podjął nową próbę, tym razem w Turyngii. Tutaj, w rozległych lasach centralnych Niemiec, stara wiara miała szczególnie mocną pozycję, zatem piękne słowa pełnego zapału głosiciela chrześcijaństwa znowu nie odniosły żadnego skutku. Nosił się już nawet z myślą, by po prostu pozostawić upartych Germanów ich pogańskiemu losowi, kiedy jeszcze w tym samym roku 719 doszła do niego wieść o śmierci wrogiego wodza Fryzów Radboda. Wiadomość ta musiała wydać się Bonifacemu prawdziwym znakiem z nieba, stwarzając mu całkiem nowe możliwości właśnie w tej chwili, kiedy zrezygnowany chciał się poddać.

I rzeczywiście był to punkt zwrotny: po tym jak zapewnił sobie poparcie papieża i w roku 722 został przez Grzegorza II wyświęcony na biskupa, Bonifacy z nowym zapałem zabrał się do dzieła misyjnego, najpierw we Fryzji, następnie znowu na obszarach Hesji i Turyngii. W tym czasie jego praca uzyskała wsparcie licznych benedyktynów z Anglii, zaś frankoński majordomus Karl Martell, „potężny mąż” państwa Merowingów, zapewnił mu wsparcie ze strony państwa, wyposażając go w roku 723 w żelazny list. Również on był przecież żywo zainteresowany chrystianizacją pogranicza państwa Franków, chociaż raczej z powodów politycznych. O ile bowiem przywódcy pojedynczych plemion z reguły szybko wyrażali gotowość przyjęcia wiary chrześcijańskiej, która przynosiła im jednoznaczne korzyści gospodarczo-polityczne, o tyle „prosty lud” dużo trudniej było przekonać o błogosławionej sile Boga chrześcijan. Dla Bonifacego oznaczało to konieczność zastosowania od czasu do czasu porzuconych już metod, a nawet czasem sięgnięcie po topór.

Epizod związany z dębem Donara należy bodajże do najbardziej znanych anegdot z życia Bonifacego: Ogromny stary dąb rósł od niepamiętnych czasów pod dzisiejszym Geismarem w północnej Hesji. Drzewo, czczone przez lud jako święte, poświęcone było bogu Donarowi i traktowane jak prawdziwa świętość. Kto odważyłby się choćby go dotknąć miał zostać, jak powiadano, natychmiast ukarany przez uderzenie piorunem rudobrodego boga. Bonifacy rozmyślał: jeżeli nie chciano dać wiary jego słowom, zatem musiano uwierzyć jego czynom! Ze zdecydowaniem chwycił topór i własnoręcznie powalił święty dąb. Niezrozumiały fakt, że nie nastąpiła oczekiwana boska zemsta, wprawił ludzi w takie zdumienie, że wielu zachwiało się w swojej wierze i zwróciło się ku najwidoczniej silniejszemu Bogu chrześcijan.

Był to istotny przełom nie tylko dla samego Bonifacego. W końcu jego wyprawa misyjna do Francji nie była odosobnioną przygodą jakiegoś duchownego, lecz raczej częścią dalekosiężnego planu, kierowanego przez trójprzymierze między anglosaskimi misjonarzami, papiestwem, z którym misjonarze utrzymywali ścisłe kontakty, oraz z frankońskimi majordomusami, którzy sprawowali właściwą władzę w państwie. Z tego przymierza kilka stuleci później narodziło się cesarstwo Karolingów.

Ta nowa era została zapoczątkowana w niemałym stopniu przez założenie licznych klasztorów męskich i żeńskich, które powstawały w bardzo szybkim tempie. Pełniły one nie tylko funkcję ośrodków dalszego rozprzestrzeniania wiary chrześcijańskiej, stały się również centrami życia duchowego, miejscami emanującymi kulturą chrześcijańską: Ohrdruf w Turyngii, Fritzlar i Fulda w Hesji, na południe od nich Amöneburg, Tauberbischofsheim, Kitzingen oraz Ochsenfurt; później dołączą do nich St. Gallen w Szwajcarii, Hersfeld na północ od Fuldy, Benedktbeuern i Tegernsee i Górnej Bawarii, Kremmsmünster w Austrii, Lorsch w południowej Hesji, Corvey w Saksonii…
Klasztory te już dawno nie przypominały w niczym skromnych zabudowań Benedykta z Nursji. Składały się one z ogromnego kompleksu: kościoła oraz budynków mieszkalnych, warsztatów, magazynów, kancelarii i wielu innych. Podobnie jak miało to miejsce w brytyjskich klasztorach benedyktyńskich, również we frankońskich opactwach zagościła erudycja. Nowy typ kultury chrześcijańskiej, jaki rozwinął się w VII wieku w anglosaskich klasztorach, rozpoczął właśnie swój zwycięski pochód przez kontynent.

Wprawdzie wraz z upadkiem cesarstwa rzymskiego nie doszło tam do całkowitego rozkładu kultury i nauki, jednak środowisko ludzi świeckich niezmiernie oddaliło się od życia intelektualnego. Z wyjątkiem Włoch – i może jeszcze Anglii – większość z nich stanowili analfabeci, stąd również najprostsze formy działalności kulturalnej, czyli umiejętność pisania i czytania, stały się monopolem kleru. Mnisi zatem, siłą rzeczy, musieli być przedstawicielami i twórcami kultury, która w późniejszym okresie również nosiła piętno kultury klasztornej.
„Skryptorium” stanowiło stały element frankońskiego klasztoru benedyktynów. Czy to w Fuldzie, czy w St. Gallen, w Lorsch czy w Corvey – wszędzie mnisi zajęci byli kopiowaniem książek, i to nie tylko Pisma Świętego czy dzieł Ojców Kościoła. Wciąż na nowo przepisywano również klasyczne dzieła antyku. Uczeni mnisi tworzyli też niekiedy własne dzieła, które również powielano w kancelariach. To właśnie tej pilnej pracy wczesnośredniowiecznych mnichów-kopistów zawdzięczamy, że tak wiele ze skarbnicy antycznej literatury i nauki zachowało się do naszych czasów.

Sztuka edytorska była jednakże tylko jedną z wielu dyscyplin. Obliczono, że stanowiła ona zaledwie około dwu procent zdolności wytwórczych klasztoru. Obok skryptorium istniały atelier dla architektów, złotników i rzeźbiących w kości słoniowej, dla tkaczy jedwabiu i dywanów, malarzy fresków i mistrzów w układaniu mozaiki. W czasach wczesnego średniowiecza szczególnie wysoko ceniono pracę złotników oraz rzeźbiarzy w kości słoniowej. Wyjątkowo piękny przykład ówczesnej sztuki złotniczej stanowi zachowany w austriackim Kremmsmünster – i prawdopodobnie tam też stworzony – kielich księcia Bawarii Tassilo III.

Na pierwszym planie w przypadku wszystkich tych dokonań nie znajdowała się jednak sztuka sama w sobie, dzieła te wypływały raczej z potrzeby religijnego podniesienia na duchu. Forma estetyczna była nierozerwalnie związana z głoszeniem chwały Boga, zaś odbiorcę dzieł sztuki miało przepełnić uczucie wielkości Boga oraz wzniosłości. To właśnie po to, by Go wielbić – nie zaś ku radości oglądających – manuskrypty wykonywano w tak wyszukanej artystycznej formie; nie tylko były starannie napisane, ale także ozdobione inicjałami i miniaturami. Podczas cierpliwej pracy milczących mnichów powstawały przepiękne rękopisy, często zdobione złotem i purpurą, które fascynują nas aż do dzisiaj. Kultura Zachodu stała się kulturą chrześcijańską. I jak kiedyś nauczał święty Augustyn, cel nauki polegał odtąd na tym, by człowiek zdołał lepiej pojąć przesłanie Boga…

Jednak wybiegliśmy trochę zanadto naprzód. Rozwój ten nastąpił przecież na kontynencie na północ od Alp dopiero z przybyciem Bonifacego. Jednak jego postęp był bardzo szybki: Po śmierci Karola Martellsa (741), który wspierał jego działalność raczej połowicznie, Bonifacy potrafił już zapewnić sobie stale rosnące poparcie panujących. Nowi majordomowie Pepin i Karlmann wykazywali znacznie większą otwartość wobec jego dzieła – wszak w końcu Pepin sam został wychowany w opactwie Saint-Denis. Te sprzyjające okoliczności Bonifacy wykorzystał, aby przeprowadzić szeroko zakrojony program reform Kościoła frankońskiego. W roku 743 po raz pierwszy od 80 lat zwołano we Francji synod, tzn. zgromadzenie biskupów i opatów w celu wspólnego uregulowania palących kwestii.

Dla Bonifacego oznaczało to możliwość organizacyjnego skonsolidowania jego dzieła reformatorskiego. Wiele się wydarzyło, jednak nadal pozostawało dużo do zrobienia; jako instrument do tego wykorzystał Bonifacy szereg lokalnych synodów reformatorskich. Drugim narzędziem stało się utworzenie nowych biskupstw w celu umocnienia kościelnej organizacji. Nowe biskupstwa zostały podporządkowane powołanemu właśnie na arcybiskupa Bonifacemu, a ponieważ metropolita nadal w najważniejszych kwestiach naradzał się z papieżem, stworzył silną więź między Kościołem frankońskim a Rzymem. Dla Anglosasów był to początek czegoś oczywistego; Frankowie doświadczyli silnej więzi jako czegoś zupełnie nowego.

Jednakże fakt, że krajowcy w zapale reformy Kościoła zostali w dużym stopniu zepchnięci na margines przez Anglosasów, musiał wcześniej czy później wywołać krytykę. Rzeczywiście frankońscy duchowni zaczęli ostro sprzeciwiać się anglosaskiej opiece, którą utożsamiali z Bonifacym i jego rodakami. W ten sposób dobiegł kresu czas wielkich sukcesów „apostoła Niemców”, jak często określa się Bonifacego. Teraz oto w rękach Franków leżało kontynuowanie reform własnymi siłami, bez „duchownych władców kolonialnych”. Powoli zaczęła bowiem w ich szeregach dochodzić do głosu grupa, która sama podchwyciła żądanie religijnej odnowy. Pod przewodnictwem Chrodeganga, biskupa Metz, oraz Fulberta, opata z Saint-Denis, odbyły się kolejne synody reformatorskie, dzięki czemu reorganizacja Kościoła narodowego przeistoczyła się w niedostrzegalny i ostrożny, mimo wszystko jednak ciągły proces. Czas pijaków i analfabetów w duchownych szatach również we Francji skończył się raz na zawsze.

Nie mniej trwały okazał się zapoczątkowany przez Bonifacego ścisły związek z Rzymem, nawet po tym jak Pepin w dużym stopniu zrezygnował z pośrednictwa Anglosasów i sam zaczął prowadzić korespondencję z papieżem. Tym samym Kościół frankoński stał się związanym z Rzymem Kościołem narodowym, który wprawdzie pozostał w rękach władców laickich, lecz mimo to znajdował się pod wpływem autorytetu papieża. Trójprzymierze pomiędzy mnichami-reformatorami, papieżem i władcami miało swój pierwszy punkt kulminacyjnego w roku 751, kiedy papież Zachariasz polecił usunąć z tronu bezsilnego króla Merowingów Childericha III i w jego miejsce wybrać na króla majordomusa Pepina. Koronacja ta zapoczątkowała we Francji nową erę, erę Karolingów, która bez anglosaskich mnichów i misjonarzy prawdopodobnie nigdy by nie nastąpiła. Najznamienitszemu z nich, czyli Bonifacemu, dane było jeszcze ujrzeć ten doniosły krok, nawet jeżeli historia zostawiła go nieco na uboczu. Został on zamordowany trzy lata później podczas podróży duszpasterskiej z Wegelagerern – oczywiście we wciąż niepokornej Fryzji…

Wiara i kształcenie
Pod rządami syna Pepina, Karola Wielkiego (768-814), znaczenie klasztorów benedyktyńskich jako ośrodków siły chrześcijańskiej kultury monastycznej wzrosło po raz kolejny. Król Franków zdecydował bowiem o kolejnej powszechnej reformie kształcenia – nie tylko dlatego, że przerażał go prymitywizm ludzi mu współczesnych, lecz także dlatego, że potrzebował wystarczającej liczby wykształconych mężczyzn, by móc efektywnie zarządzać swym krajem, a więc mężczyzn, którzy potrafili coś więcej niż tylko czytać i pisać. Karol niemal nieprzerwanie prowadził wojny, by narzucić swojemu państwu w stabilnych granicach pewną jednolitość władzy oraz również wiary. Wreszcie opanował obszar sięgający od Odry do Atlantyku, od Morza Północnego po Pireneje.

Na swoim dworze w Akwizgranie Karol zgromadził najbardziej wykształconych mężczyzn swojej epoki ze wszystkich rejonów zachodniej Europy, jak Piotr z Pizy, Longobard Paweł Diaconus oraz przede wszystkim Anglosas Alkuin, który w pewnym sensie pełnił funkcję „ministra kultury”, pod których dyktando powstał systematyczny program umysłowego kształcenia poddanych Karola. Ponieważ umiejętność czytania i pisania stały się niemal monopolem kleru, Kościół był jedyną instytucją, która była w stanie wprowadzić życzenie Karola w życie. A zatem na klasztorach benedyktyńskich spoczął ciężar przeprowadzenia reformy kształcenia.

W jednym ze swoich listów Karol apelował do biskupów i opatów swojego kraju: „Napominamy was więc, byście nie zaniedbywali studiów nad nauką!” Zaś na synodzie w Akwizgranie uchwalono, że w każdym klasztorze powstanie szkoła dla chłopców. Elementarne zajęcia obejmowały czytanie i pisanie, śpiew oraz proste formy rachunków. Kto pomyślnie ukończył te lekcje, ten mógł rozpocząć naukę łaciny, by czytać i interpretować Biblię oraz święte teksty.
Nawet jeżeli niższe warstwy społeczne wykazywały niewielkie zainteresowanie przyjęciem tej oferty kształcenia, liczba uczniów w klasztorach w epoce Karolingów była dość duża. Wielu dobrze wykształconych duchownych wyszło z tych szkół; byli oni w stanie zarówno poprawnie, zgodnie z wymogami liturgii, odprawić nabożeństwo, jak też stworzyć i zredagować dokumenty administracyjne. W ten sposób klasztory benedyktyńskie stały się nie tylko wyspami życia religijnego i duchowego, stały się one również twierdzami władzy Franków! Klasztorom jako przedstawicielom kultury państwowej groziło jednak niebezpieczeństwo laicyzacji. Zagrożone zostało to, co istotne i pierwotne w życiu klasztorów: wyrzeczenie, pokora, izolacja. Benedykt nie poznałby już swoich klasztorów!

Właśnie dlatego jego imiennik Benedykt z Aniane (750-821) starał się już od roku 770 o podniesienie poziomu dyscypliny klasztornej. Na synodzie reformatorskim w Akwizgranie pod przewodnictwem syna i następcy Karola, Ludwika Pobożnego (814-840), Benedyktowi udało się osiągnąć dwa cele: po pierwsze wprowadzić poprawioną i uzupełnioną regułę benedyktyńską (patrz: następny rozdział), po drugie jasną reorganizację dotyczącą powstałego w tym czasie pomieszania między „mnichami” i „klerykami”.

Już na synodach reformatorskich Bonifacego zakazano świeckim księżom wspólnego życia z kobietami. Klerycy zostali zatem zmuszeni do quasi-monastycznego trybu życia i coraz trudniej było ich odróżnić od mnichów, gdyż ci ostatni zajmowali się również duszpasterstwem. W klasztorach coraz więcej mnichów przyjmowało święcenia, które wcześniej wiązały się z powołaniem do kapłaństwa, co z kolei polegało na pełnieniu posługi duszpasterskiej oraz służbie we wspólnocie. Jednak teraz coraz więcej mnichów przyjmowało święcenia, bez zobowiązań wobec wspólnoty. Święcenia nie były już zatem „pozwoleniem na pracę”, przenosiły one wyświęconego w pewnym stopniu do Boskiej sfery i wynosiły go w ten sposób ponad innych ludzi. O tym, jak bardzo w czasach Karolingów pierwotnie laicka wspólnota klasztoru uległa przemianie we wspólnotę kleryków, świadczą zapiski paryskiego klasztoru Saint-Germain-des-Prés: nie było w nim już mnichów, którzy do chwili śmierci nie przyjęliby święceń.

Żądanie, by stworzyć dla mnichów ich własny „ordo canonicus”, zostało postawione przez Chrodeganga z Metz, który był autorem reguły kanonicznej stanowiącej wzór dla kleru z jego diecezji: zobowiązując się do wspólnego korzystania z dormitorium i refektarza, jego świeccy księża żyli jak mnisi. Mieli prawo do użytkowania przez całe życie wyłącznie swego osobistego majątku, jakkolwiek zalecano im, oczywiście, by zrezygnowali z niego na rzecz Kościoła.
Reguła Chrodeganga zyskała charakter modelowy, kiedy Ludwik Pobożny (814-840) podjął tę myśl i uczynił „ordo canonicus” obowiązującym dla wszystkich kleryków.

Teraz istniało jasne rozróżnienie pomiędzy „mnichami” i „klerykami”: kto chciał zostać mnichem, ten powinien całkowicie podporządkować się regule benedyktyńskiej, złożyć śluby, wycofać się ze świata i z duszpasterstwa, zdecydować się na dożywotni pobyt w klasztorze i wyrzec się wszelkiej własności. Również kanonicy powinni, jakkolwiek z pewnymi ograniczeniami, podporządkować się jednorodnym normom w zakresie liturgii oraz stylu życia. W kwestii własności prywatnej kierowano się przykładem Chrodeganga. Nie żądano jednak dożywotniego zobowiązania, a ten, kto przyjął jedynie niższe święcenia, mógł się nawet ożenić. Wprowadzenie tych postanowień w życie okazało się jednak dość skomplikowane i dziś już nie da się stwierdzić, w jakim stopniu były one rzeczywiście przestrzane w IX stuleciu.

Pomimo tego „podziału” stan zakonny na Zachodzie wraz z zasadami reformy z Akwizgranu znajdował się w kulminacyjnym punkcie rozwoju. Pierwotnie żyjąca na marginesie Kościoła i mająca wobec niego krytyczny dystans wspólnota ascetyczna, która przecież zawsze traktowała siebie jako rdzenną część chrześcijaństwa, zajęła zatem centralną pozycję w Kościele: kler nabrał charakteru mniszego, mnisi stali się klerykalni, ponieważ niemal wszyscy przyjęli święcenia. Modlący się i pracujący (fizycznie) bracia klasztorni Benedykta należeli już do przeszłości: kto teraz wstępował do klasztoru bez święceń, ten był w pewnym sensie mnichem „drugiej kategorii”. Na ten okres przypada bowiem również pojawienie się braci świeckich zakonnych (bądź sióstr w klasztorach żeńskich), którzy wprawdzie żyli w równie surowej ascezie, jednak nigdy nie wolno im było dołączyć do grupy mnichów. Zabroniono im nie tylko służby w chórze, ale i aktywnego oraz pasywnego prawa do wyboru opata. Zadanie braci świeckich polegało na wykonywaniu wszelkich koniecznych do utrzymania klasztoru prac na roli, w kuchni oraz w warsztatach, a poza tym na zapewnieniu klasztorowi kontaktu ze światem zewnętrznym.

W przeciwieństwie do braci świeckich każdy mnich musiał dysponować pewnym zakresem wiedzy naukowej. Do odprawiania liturgii konieczna była znajomość przynajmniej podstaw łaciny, które musiał opanować każdy mnich, przy czym nauka przychodziła dorosłym naturalnie z dużo większym trudem niż dzieciom i młodzieży. Klasztor zainteresowany był zatem możliwie młodymi kandydatami, ponieważ na wykonanie czekały liczne prace pisemne, nie tylko w skryptorium, lecz również w administracji państwowej.

Poza tym istniał jeszcze jeden istotny powód: ideał mnicha-kapłana, jaki utrwalił się w czasach Karolingów, również wymagał możliwie najmłodszych aspirantów, ponieważ wymóg zachowania czystości nie wydawał się nigdzie tak dobrze gwarantowany jak właśnie w klasztorze. Kto wzrasta w izolacji od świata, jak wielokrotnie podkreślano, ten właściwie nie zdąży nawet poznać różnicy pomiędzy mężczyzną a kobietą. Tak więc zarówno klasztory męskie jak i żeńskie coraz mocniej zainteresowane były tym, by pozyskiwać jak najwięcej dzieci w charakterze młodej kadry, co wcześniej stanowiło raczej wyjątek.

Podczas gdy w „starym” stanie zakonnym wychowywane w klasztorze dzieci raczej „nadążały”, a ich wychowanie odbywało się poprzez życie we wspólnocie z innymi, klasztor w epoce Karolingów stworzył swoją własną pedagogikę, której celem było nadanie dzieciom nowej, już nie „świeckiej” natury: Klasztorny nauczyciel, który pełnił jednocześnie rolę ojca i matki, opiekował się jednocześnie grupą od dziesięciu do dwunastu młodych wychowanków. Miał obowiązek przyuczyć dzieci przy pomocy „życzliwej surowości” i sprawować nad nimi niemal nieustanny dozór. Jako pierwszą należało kandydatom zaszczepić benedyktyńską regułę „ne quis nimis” („w niczym za wiele”). Dzieciom w klasztorze nie wolno było ani zbyt głośno się śmiać, ani zbyt szybko biegać, a tym bardziej jeść i pić ponad miarę, a przede wszystkim okazywać nieopanowane emocje, obojętne, czy chodzi o wściekłość, smutek czy radość. Wszystko miało przebiegać w sposób opanowany i w uporządkowanej formie, obojętne, czy właśnie jadły, stały, szły, śpiewały, czy modliły się. Proste prace, na przykład w skryptorium lub służenie do Mszy świętej, stanowiły również element tej klasztornej pedagogiki epoki Karolingów.

Wkrótce zaczęto stawiać większe wymogi wobec poziomu nauczania, a dotyczyło to w równym stopniu klasztorów męskich, jak i żeńskich. Wykształcenie stało się bardziej rozległe, zarówno w przypadku uczniów w klasztorach, jak i uczniów „eksternistycznych”, czyli synów i córek ludzi możnych. Aż do założenia uniwersytetów w XII i XIII wieku szkoły klasztorne pełniły funkcję szkół wyższych Zachodu, i to w zakresie wszystkich gałęzi wiedzy. Do najsłynniejszych należały szkoły w St. Gallen, Tours, Saint-Riquier, Reichenau, Lorsch oraz w Fuldzie, gdzie działał najbardziej poważany nauczyciel wczesnego średniowiecza Hrabanus Maurus, uczeń Alkuina.

Urodzony około 780 roku w Moguncji, sam był wychowankiem klasztornej szkoły w Fuldzie, która w tamtych czasach należała w najlepszym wypadku do „średniej klasy”. W Fuldzie wstąpił też jako mnich do zakonu benedyktynów. Jego opat dostrzegł wielkie zdolności młodego człowieka i wysłał go do Tours, gdzie w tym czasie opatem został Alkuin, po tym jak poprosił o odwołanie z wyczerpującego „ministerialnego stanowiska”. Lepszego nauczyciela Hrabanus nie mógłby sobie wymarzyć, zatem po powrocie do Fuldy szybko uczynił swoją klasztorną szkołę najsłynniejszą w całej Francji.

Stworzył najobszerniejszą bibliotekę IX stulecia i sam napisał liczne dzieła, wśród nich encyklopedię realną, czyli kompendium wiedzy ze wszystkich dziedzin nauki. W każdej kwestii związanej z Pismem Świętym, prawem oraz literaturą religijną Hrabanus uchodził za najwyższy autorytet we Francji; nie bez słuszności nazywano go „preceptor Germaniae”, „nauczycielem Niemiec”. On i inni uczniowie Alkuina tacy, jak Reinhard, Angilbert z Saint-Riquier czy Adalhard z Corbie przekazywali swoją wiedzę uczniom, i w ten sposób wielkie klasztory pozostały kwitnącymi ośrodkami życia umysłowego, również po rozpadzie państwa Franków.

Dzięki przymierzu z klasztorną kulturą mnichów Karolowi Wielkiemu oraz Ludwikowi Pobożnemu udało się wprowadzić w życie wielkie plany reformy Kościoła, które w dużym stopniu przyczyniły się do stworzenia umysłowej jedności zachodniego chrześcijaństwa. To dzieło kulturalnego i umysłowego zjednoczenia, na przekór wszelkim wewnętrznym i zewnętrznym symptomom rozkładu, stało się podstawą późniejszego rozwoju średniowiecza. „Ojciec mnichów” nie był w stanie przewidzieć, że kiedyś zostanie „ojcem ojców Zachodu”…