Księga odpowiedzi

publikacja 04.03.2009 11:30

Fragment publikacji "Księga odpowiedzi na trudne pytania dotyczące życia" autorstwa Anselma Grüna. Wydawnictwo: Jedność.

Księga odpowiedzi

Czy miłość Boża i miłość między ludźmi jest tym samym?
Miłość do Boga i miłość do ludzi porusza w nas te same struny. Ale mimo to między tymi uczuciami istnieją różnice. W lepszym zrozumieniu miłości Bożej i miłości do człowieka pomogą nam trzy pojęcia, które dla określenia miłości zna język grecki.

Eros to miłość pożądliwa, w której czujemy się fizycznie przyciągani przez drugiego człowieka. Grecy wyobrażali sobie Erosa jako młodego mężczyznę, który strzela w ludzi strzałami miłości. Trafiony jego strzałą zakochuje się na zawsze, koniecznie chce posiąść wybraną osobę i zjednoczyć się z nią. Philia to miłość przyjacielska, miłość, która cieszy się życiem przyjaciela takim, jakie jest. Nie chce go zmieniać, stoi po jego stronie. Agape zaś to miłość Boża, a także czysta miłość do człowieka. Jest to źródło miłości, która chce po prostu płynąć.

Doświadczając miłości ludzkiej, zawsze poznajemy, co to spełnienie i rozczarowanie. Zarówno spełnienie, jak i rozczarowanie wskazują nam źródło miłości, która jest głębsza niż kochanie i bycie kochanym. Nagle czujemy, że nie tylko kochamy i jesteśmy kochani, ale jednocześnie że jesteśmy miłością. To w nas jest źródło miłości, które po prostu płynie. Miłość przenika nasze ciało. Płynie do ludzi, do całego stworzenia – do roślin i zwierząt, do wszystkiego, co nas otacza. Nie musimy się zmuszać, by kogoś kochać. Ta miłość po prostu jest. Miłości tej dotyczą słowa, które czytamy w 1 Liście św. Jana: „Bóg jest miłością: kto trwa w miłości, trwa w Bogu, a Bóg trwa w nim” (1 J 4,16). Jest to Boska miłość. Ale miłość ta płynie nie tylko do Boga, ale także do ludzi.

Choć eros, philia i agape są tak różne, to jednak stanowią całość. Agape czerpie z miłości pożądliwej i przyjacielskiej, a eros i philia potrzebują zawsze czegoś z Boskiego źródła niewyczerpanej miłości, która płynie do nas od Boga.

Miłość do Boga i do ludzi nie jest przeciwieństwem. Nie muszę wybierać, czy będę kochać Boga, czy ludzi. Raczej jest tak, że kocham Boga tylko wtedy, gdy kocham także ludzi, i odwrotnie: gdy naprawdę kocham jakiegoś człowieka, głębia tej miłości pozwala mi doświadczać także miłości do Boga, który sam i na wieki potrafi spełniać moją najgłębszą tęsknotę za miłością. Jest to doświadczenie, które także życiu codziennemu nadaje nowy blask.

Czy jest zło, które nie wypływa z wolnej decyzji?
Biblia często przedstawia nam ludzi, którzy postępują źle i nie mogą podjąć wolnej decyzji. Na przykład Kain, który zamordował swojego brata Abla, nie zdecydował się na to w pełni z własnej woli. Gniew, jaki go ogarnął, miał nad nim taką władzę, że najwyraźniej nie mógł on postąpić inaczej. Kiedy więc Biblia mówi o złu, pokazuje nam nie tylko typowe sytuacje podejmowania decyzji, w których człowiek z wolnej woli wchodzi na złą lub dobrą drogę.

Oczywiście takie sytuacje wolnego wyboru również są obecne w Biblii. Przede wszystkim prorocy stawiają ludzi przed alternatywą, aby zdecydowali się oni na dobro. U proroka Micheasza czytamy: „Powiedziano ci, człowiecze, co jest dobre. I czegoż żąda Pan od ciebie, jeśli nie pełnienia sprawiedliwości, umiłowania życzliwości i pokornego obcowania z Bogiem twoim?” (Mi 6,8). Zawsze mamy więc do czynienia z dwoma stronami: dobrem, na które muszę się zdecydować, opowiadając się przeciwko złu, oraz zło, które jakby na mnie spada i o mnie decyduje, zanim ja zdołam dokonać wyboru.

Nigdy nie możemy ocenić, jaka doza wolności jest związana w danej sytuacji ze złem, które widzimy z zewnątrz. Często ludzie są źli, ponieważ zostali do głębi zranieni, ponieważ nienawiść do ojca doprowadziła ich do bezkresnej nienawiści do każdego człowieka. Wtedy złe zachowanie może być chorobliwie neurotyczne. Z pewnością istnieją jeszcze inne, głębsze zagrożenia, psychotyczne skłonności, które ograniczają zdrową zdolność oceny i są zogniskowane na tym, co złe.

Ale nie wolno nam wyjaśniać zła po prostu wychowaniem i genetycznymi skłonnościami. Ile wolności ma człowiek, który został bardzo zraniony i zwykle to zranienie przekazuje dalej innym, tego nie możemy powiedzieć. Ale z doświadczenia wiemy, że człowiek nie może być po prostu nastawiony na to, by bezustannie musiał czynić tylko zło. Także wtedy, gdy wolność jest ograniczona, zawsze występują jakieś jej zalążki, a nasze zadanie polega na tym, aby w tej – często niezmiernie ciasnej – przestrzeni wolności zdecydować się na dobro, przeciwko złu. Tylko wtedy osiągniemy wewnętrzną harmonię. Ponieważ decydowanie się na zło ostatecznie szkodzi nam samym. Nie robimy w ten sposób dla siebie nic dobrego.

Dlaczego istnieją tak sprzeczne obrazy Boga?
Nasze obrazy Boga często odpowiadają naszym doświadczeniom życiowym. Dziecko ma naturalnie inny obraz Boga niż dorosły. Dzieci dokonują projekcji na Boga swojej tęsknoty za poczuciem bezpieczeństwa. Tym samym dotykają najważniejszego aspektu Boga. Młodzież postrzega Boga jako tego, który rzuca im wyzwanie, a jako dorosły widzę Boga jako kogoś, kto prowadzi mnie do prawdy i przed kim nie mogę robić uników. Ale przeżywam Boga również jako tego, który uwalnia mnie od władzy ludzi, który daje mojemu życiu oparcie, który prowadzi mnie w dal. Wszystkie te obrazy Boga, tworzone w ciągu naszego życia, wyrażają za każdym razem odrobinę istoty Boga, ale nie wystarczają, aby odpowiednio Go opisać.

Podczas sprawowania duchowej opieki proszę ludzi często o opowiedzenie, jak zmienił się ich obraz Boga w trakcie życia, przy czym nie zawsze są świadomi tego obrazu. Jako dziecko łączymy Boga często z ojczyzną i poczuciem bezpieczeństwa, ale niektórzy przypominają sobie również, że Bóg był też dla nich zawsze czymś groźnym, kojarzył im się przede wszystkim z karaniem. Związane jest to najczęściej z wychowaniem, jakiego doświadczyli. Przeważała w nim prawdopodobnie tendencja do karania i kontrolowania i dokonano takiej projekcji także na Boga.

Ważne jest, aby podawać w wątpliwość i porzucać obrazy Boga, które sobie tworzymy. Jednakże nigdy nie możemy żyć zupełnie bez obrazów. Powinniśmy wprawdzie zastępować negatywne obrazy Boga pozytywnymi, ale także w przypadku tych pozytywnych obrazów powinniśmy być świadomi, że są to jedynie obrazy, a Bóg jest ponad wszelkimi obrazami.
Nawiasem mówiąc, ta wiedza o rzeczywistości Boga przekraczającej wszystkie obrazy nie jest znana jedynie w chrześcijaństwie.

Znana historia islamska opowiada o tym, jak niewidomi mieszkańcy pewnego miasta badali słonia. Dotykali go, aby zdobyć informacje właśnie poprzez zbadanie dotykiem części jego ciała. Kiedy mieli powiedzieć coś o istocie słonia, mężczyzna, który dotykał ucha zwierzęcia, powiedział: „To jest coś dużego i szorstkiego, szerokiego jak koc”. Ten, który dotykał trąby, powiedział: „Nie, w rzeczywistości jest on jak prosta i pusta w środku rura, przerażający i niebezpieczny”. Ten zaś, który dotykał nóg, odparł: „On jest potężny i stabilny jak kolumna”.

Historia ta przestrzega przed obstawaniem przy cząstkowej prawdzie i absolutyzowaniem jej. Nie oznacza to, że należy poddać się w swoim dążeniu do zrozumienia prawdy. Szczególnie w obliczu różnorodności doświadczeń religijnych i duchowych ważna jest otwartość na bogactwo i obfitość tego zrozumienia.

Dobrze, że również we własnej tradycji mamy do czynienia z przeciwstawnymi obrazami Boga. Dzięki temu nie tak łatwo jest nam Go powiązać z jakimś jednym konkretnym obrazem. Poprzez przeciwieństwa patrzymy na zupełnie innego Boga:

Bóg jest osobowy i ponadosobowy.
On jest Panem, przed którym padam na kolana.
Jest przyjacielem, który stoi u mego boku.
Jest stwórcą świata i jest w moim sercu.

Mogę myśleć o Bogu tylko w przeciwieństwach. Przeciwieństwa te pokazują, że nie wolno mi ograniczać się do jednego tylko obrazu, ale że muszę szukać ostatecznie niepojętego Boga poprzez ich wielość.

Dlaczego właściwie mam się angażować na rzecz innych?
Człowiek – tak mówili już starożytni Grecy – jest zoon politikon: żywą istotą, która żyje w społeczeństwie. W naszym istnieniu zawsze jesteśmy powiązani z innymi. Jesteśmy zdani na innych i bez nich nie moglibyśmy w ogóle egzystować, i to począwszy już od chwili narodzin. Każde dziecko zdane jest na czułość, opiekę i miłość, a ta czułość i to zaufanie są z kolei podstawą czułości dla innych.

„Tylko wszyscy ludzie tworzą ludzkość” – to zdanie Goethego wskazuje na zasadniczą zależność wszystkich ludzi. Doświadczamy wprawdzie siebie jako Ja, a drugiego człowieka jako drugiego, ale tylko w odniesieniu do drugiego człowieka, do Ty, możemy się stać „sami sobą”. Dlatego też częścią bycia człowiekiem jest nie zamykanie oczu na problemy innych, ale angażowanie się, gdy widzimy brata albo siostrę w potrzebie.

To, że kontakty z drugim człowiekiem nie zawsze przebiegają harmonijnie, należy do pierwotnego doświadczenia człowieka. Biblia mówi nam o morderstwie braterskim na początku historii ludzkości. Kain jest zazdrosny o swojego brata Abla i morduje go. Kiedy Bóg pociąga go do odpowiedzialności i pyta: „Gdzie jest twój brat Abel?”, Kain odpowiada: „Nie wiem. Czyż jestem stróżem brata mego?” (Rdz 4,9). Kain odmawia przejęcia odpowiedzialności za swoje postępowanie, ale prowadzi to wyłącznie do tego, że przez całe życie musi się borykać z wyrzutami sumienia. Nie możemy zamykać oczu na innych. Zostaliśmy stworzeni jako istoty społeczne i dlatego ponosimy odpowiedzialność za braci i siostry. Nie możemy udawać, że inni nas nic nie obchodzą. Kiedy zamykamy przed nimi oczy i serca, budzą się w nas wyrzuty sumienia i nie pozwalają nam osiągnąć spokoju. Nie możemy mieć pokoju w naszym wnętrzu, jeśli nie troszczymy się o ludzi wokół nas.

Z pewnością nie jesteśmy w stanie pomóc wszystkim, ale kto zamyka oczy na innych, ten nie zazna spokoju. Postępuje on wbrew swojej naturze. Jest rozdwojony wewnętrznie. Nasze doświadczenie pokazuje nam, że jesteśmy wewnętrznie zobowiązani do tego, by angażować się dla siebie nawzajem. Jeśli tego nie czynimy, postępujemy wbrew naszemu sumieniu i ostatecznie szkodzimy sami sobie. Filozof Ferdynand Ebner trafił w sedno mówiąc: „Ludzie, żyjący obok nas i z nami – wszyscy szukamy tego, z kim moglibyśmy być człowiekiem. Nie powinniśmy żyć obok, ale z ludźmi. A jeszcze lepiej jest, gdy żyjemy sobą nawzajem”.

Czy choroba może mieć sens?
W przypadku wielu chorób bezpośrednio rozpoznajemy ich sens. Choroba może na przykład zwracać moją uwagę na miarę, jaką stosuję w życiu, gdy za dużo wziąłem na siebie i nie zauważyłem, że nie daję sobie rady, albo gdy nie mam odwagi czegoś zostawić lub odmówić kolejnej osobie proszącej mnie o pomoc. Choroba czasem zmusza mnie do tego, bym pozwolił sobie na przerwę, bym poczuł swobodę, na jaką nie mogłem się sam odważyć.

Jednak nie powinienem zbytnio zgłębiać przyczyn choroby, bowiem narażę się na niebezpieczeństwo, że w przypadku każdej choroby będę obwiniał sam siebie, iż zrobiłem coś nie tak. Wtedy każda choroba będzie wywoływała we mnie wyrzuty sumienia, które jeszcze tylko ją spotęgują. Powinienem raczej pytać o sens choroby: Co ona chce mi powiedzieć? Na co chce zwrócić moją uwagę? Co mam zmienić w moim życiu? Wtedy będę mógł być jak najbardziej wdzięczny za chorobę.

Są także fizyczne choroby, które chronią mnie przed psychicznym obciążeniem. Niektórzy ludzie podryfowaliby być może w psychozę, gdyby się nie rozchorowali. Lekarze, psychologowie i duszpasterze w rozmowach z chorymi często mogą stwierdzić, że choroba nie jest tylko czymś złym, ale ma sens i otwiera przed nami nowe możliwości.

Są też jednak takie choroby, które wydają się bezsensowne. Choroba dziecka, która prowadzi do śmierci, rak, który dotyka młodą matkę, guz mózgu, który nawiedza ojca w okresie największej siły twórczej i nie może zostać zoperowany – we wszystkich tych chorobach nie możemy rozpoznać żadnego sensu. Nie możemy zrozumieć, dlaczego Bóg dopuszcza, aby młoda matka umarła i zostawiła swoje dzieci same. W takim przypadku bezcelowe jest natychmiastowe zastanawianie się nad sensem. Musimy po prostu znieść tę sytuację, sytuację bezsensu. Teolog Karl Rahner uważa, że tylko wtedy, gdy zaakceptujemy niepojętość cierpienia, możemy przybliżyć się do cząstki niepojętości Boga. Wtedy niepojętość cierpienia stanie się elementem niepojętości Boga.

W ten sposób choroba może postawić nas przed pytaniem, co w ogóle stanowi o sensie naszego życia. Nieuleczalna choroba odsyła mnie na inną płaszczyznę: nie chodzi o to, jak długo żyję, ale o to, bym w ciągu lat, które przeznaczył dla mnie Bóg, pozostawił na tym świecie mój osobisty ślad. Niektórzy ludzie poprzez swoją nieuleczalną chorobę stają się coraz bardziej przeźroczyści dla pierwotnego, nie sfałszowanego blasku ich duszy. Nieuleczalna choroba nie ma sensu sama w sobie. Ale pojawieniu się choroby mogę nadać sens – „z przekorą Ducha” (V.E. Frankl), do której jesteśmy zdolni.

Czy istnieje jakiś związek między żywymi i zmarłymi?
Tradycja katolicka mówi o wspólnocie świętych: kiedy świętujemy liturgię, nie robimy tego sami. Uczestniczymy w Boskiej liturgii, w czasie której aniołowie i święci bez ustanku śpiewają Bogu pieśni pochwalne. W Eucharystii świętujemy ucztę, w której niebo i ziemia stają się jednością, w której zniesiona zostaje granica między żywymi i zmarłymi. Odprawiamy świętą ucztę, podczas gdy w niebie odbywa się wieczna uczta weselna. Skoro liturgia tak postrzega rzeczywistość, zakładamy, że istnieje związek między żywymi i zmarłymi. Doświadczamy w nim wspólnoty ze wszystkimi, którzy w wierze odeszli przed nami i teraz śpiewają pieśni pochwalne, wielbiąc wspaniałość Boga.

W tym kontekście możemy pomyśleć jeszcze o innej praktyce chrześcijańskiej pobożności: proszeniu świętych o wstawiennictwo. To, co mówimy o świętych, dotyczy wszystkich ludzi, którzy zmarli w wierze i są teraz u Boga. Możemy ich prosić, aby wstawiali się za nami, aby wewnętrznie towarzyszyli nam na naszej drodze. Wiele osób doświadcza tego towarzyszenia w sposób bardzo realny. Jeden ze współbraci opowiadał mi o swojej matce, która w czasie wojny wróciła do zbombardowanego mieszkania, aby coś przynieść. Nagle usłyszała głos zmarłego męża: Zatrzymaj się. W ciemnościach zapaliła zapałkę i zobaczyła, że stoi tuż nad brzegiem przepaści. Przed nią wszystko się zapadło. Głos męża uratował ją więc od pewnej śmierci.

Takie dramatyczne doświadczenia są z pewnością wyjątkiem. Ale czasem zmarli spotykają się z nami również we śnie. Kiedy śni się nam, że są obecni i uśmiechają się z aprobatą, możemy interpretować to również jako znak, że zgadzają się z naszym życiem i wspierają je. A jeśli mówią do nas jeszcze jakieś słowo, które pamiętamy po przebudzeniu się, możemy być wdzięczni za takie wskazówki. Niektórzy doświadczają zmarłych jako wewnętrznych towarzyszy. Dają im oni znaki swojej troski i bliskości albo sprawiają, że są zdolni do czegoś, na co sami z siebie nigdy by się nie zdobyli. Pewna matka, która przeżyła pięć poronień, opowiadała mi, że jej dzieci są dla niej aniołami, które dają jej umiejętność szczególnie wrażliwego reagowania na trudne dzieci i towarzyszenia im.

Mimo wszelkiej uwagi skierowanej na tego rodzaju kontakty nie wolno nam oczywiście wykorzystywać zmarłych jako „medium”, jak czynią to niektórzy. Zmarli nie słuchają naszego zaklinania. Jedynym rezultatem wątpliwych metod, na przykład channelingu, jest najczęściej oszukiwanie samego siebie, ponieważ dochodzi wtedy do głosu nasza nieświadomość, a nie zmarła osoba. Praktyki magiczne pozornie dysponują czymś, co w rzeczywistości nie jest do mojej dyspozycji. Jeśli dochodzi do jakichś kontaktów ze zmarłymi, wtedy wyrażają się w nich zawsze dwa elementy: odniesienie do żywych i niedostępność.