Skrzynka pytań

ks. Tomasz Jaklewicz

publikacja 09.01.2007 19:12

Spis pytań:

Dlaczego tak mało używamy imienia Bożego Jahwe i czy w ogóle powinniśmy je wymawiać? Świadkowie Jehowy zarzucają nam, katolikom, że wymazujemy je z Biblii
Odnośnie do Opatrzności Bożej. Niektórzy księża zachęcają „by brać życie w swoje ręce”, a inni, by zaufać Bogu i pozwolić Mu kierować swoim życiem. Jak wyjaśnić tę sprzeczność?
Bóg jest miłością, ale w Starym Testamencie wydaje się okrutny. Przyjął ofiarę z człowieka (córkę Jeftego). Nie potrafię tego zrozumieć.
Jezus umarł za nasze grzechy. A co z grzechem pierwszych ludzi? Czy Jezus przez swą śmierć i zmartwychwstanie nie zmazał również i tego grzechu?
Wobec ludzi zastosowano zasadę zbiorowej odpowiedzialności, mam na myśli „naznaczenie” ludzi grzechem pierworodnym. To przeczy regułom sprawiedliwości.
Bóg stworzył człowieka z miłości, bo chciał go kochać. Ale Księga Rodzaju mówi, że tak został stworzony tylko mężczyzna. Kobieta została stworzona „dla Adama”, żeby nie czuł się samotny. Czy Ewa jest tylko dodatkiem do mężczyzny?
Czy dowody biblijne na Bóstwo Jezusa są bardzo skomplikowane? Dlaczego Jezus mówi: „Czemu nazywasz mnie dobrym? Nikt nie jest dobry tylko sam Bóg”? (Mk 10,18).
U katolików jest transsubstancjacja chleba i wina w Ciało i Krew Jezusa, czyli jest to przemiana trwała. Natomiast u ewangelików jest konsubstancjacja, czyli przemiana „chwilowa”, tylko na moment Komunii św. Jak to możliwe, że Pan Jezus u katolików jest zawsze, a u ewangelików chwilowo?
Chrystus mówi: „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15,13). Z całą pewnością jeszcze większą miłością jest, gdy ktoś życie swoje oddaje za NIEPRZYJACIÓŁ swoich. Więc jak to jest?
Jeśli po śmierci jesteśmy „sądzeni” , trafiamy do nieba, piekła lub czyśćca, to jak Jezus ma „sądzić żywych i umarłych”, skoro oni już są osądzeni? I po co ma być zmartwychwstanie, skoro ludzie już są szczęśliwi z Bogiem w niebie?
Eucharystia jest sercem Kościoła, bo w tym sercu pulsuje życie – Jezus! Wypowiadając Skład Apostolski, wyczuwa się brak tej największej z Prawd, którą Kościół żyje i pomimo wprowadzenia różnych zmian na przestrzeni wieków „nie uzupełnił” w tekście tego braku.
Słowo „eucharystia” znaczy dziękczynienie. Więc po przyjęciu Ciała i Krwi naszego Boga trzeba Mu pięknie podziękować. Staram się to robić w ciszy i w skupieniu. I bardzo mi przeszkadza śpiew w kościele bezpośrednio po udzieleniu Komunii św. Czy mam rację, że powinna być chwila ciszy, przeznaczona na skupienie i zastanowienie się, kogo przyjęliśmy do naszego serca. Czy księża nie powinni przestrzegać tej ciszy i uświadamiać wiernym, po co ona jest?
W jaki sposób powinno się przyjmować błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem, którego kapłan udziela po zakończonej adoracji. Chodzi mi o przeżywanie tego błogosławieństwa, o postawę, skupienie, myśli, modlitwę.
Jak rozumieć pojęcie Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny i ukoronowanie Jej przez Syna w niebie?
Uczono mnie, że wiara jest łaską Bożą, daną nam bez naszej zasługi, ale też, że niektórzy ludzie są bez własnej winy tej łaski pozbawieni. Jak w kontekście tej nauki rozumieć słowa Ewangelii św. Jana: „Kto wierzy w Niego, nie podlega potępieniu, a kto nie wierzy, już został potępiony, bo nie uwierzył w Imię Jednorodzonego Syna Bożego (J 3,18). Czy Bóg potępi człowieka, który jest pozbawiony łaski wiary, mimo że jest prawym człowiekiem. Czy sama wiara jest do zbawienia wystarczająca?
W Składzie Apostolskim prawda o zmartwychwstaniu i Sądzie Ostatecznym przedstawiona jest w słowach: „stamtąd przyjdzie sądzić żywych i umarłych”. O ile umarli powstający z grobu nie nastręczają wierzącym żadnych wątpliwości, to „żywi” są jakby zaprzeczeniem „procedury Sądu Ostatecznego”, gdyż dano człowiekowi raz umrzeć, a potem sąd. Skąd więc ten zwrot „sądzić żywych” znalazł się w zestawieniu prawd, których uczy Kościół?
Od dłuższego czasu dręczą mnie wątpliwości co do Sądu Ostatecznego. Bo jeśli po śmierci jesteśmy „sądzeni” i trafiamy do nieba lub piekła, czy czyśćca, to dlaczego Jezus ma jeszcze „sądzić żywych i umarłych”, skoro oni już są osądzeni. I po co ma być zmartwychwstanie, skoro ludzie już są szczęśliwi z Bogiem w niebie? Czy niebo jest jakby wspaniałą „poczekalnią” dusz na zjednoczenie z ciałem i zapanowanie królestwa Bożego na ziemi?
Mam taki problem z Sądem Ostatecznym: nie potrafię sobie wyobrazić szczęścia zbawionych, kiedy gdzieś obok będą potępieni. A co ze zbawieniem rodzin, jak pogodzić wieczne szczęście na przykład męża – jeśli żona nie została zbawiona?
Dlaczego w dzisiejszych czasach wspólnoty wyznawców judaizmu nie nazywamy Kościołem, jeżeli w Starym Testamencie używano tego określenia?
W Liście do Hebrajczyków czytamy: „Jedną bowiem ofiarą udoskonalił na wieki tych, którzy są uświęcani” (10,14) oraz „Gdzie zaś jest ich (grzechów) odpuszczenie, tam już więcej nie zachodzi potrzeba ofiary za grzechy” (10,18). Dlaczego więc składamy ofiary za grzechy naszych zmarłych, przecież najważniejsza z ofiar „załatwiła” wszystko?
„Zaprawdę powiadam wam: nie przeminie to pokolenie, aż się to wszystko stanie” (Mk 13,30). Na miejscu ówczesnego Żyda zinterpretowałbym te słowa w ten sposób: za mojego życia, najpóźniej za życia moich dzieci, nastąpi koniec świata. Czy obietnica Jezusa nie spełniła się?
„Niebo i ziemia przeminą, ale moje słowa nie przeminą” (Mk 13,31). A ja myślałem, że niebo jest stanem wiecznej szczęśliwości, a więc nigdy nie przeminie.
W Piśmie Świętym jest wiele zdarzeń, np. kuszenie Pana Jezusa, przy których żaden z apostołów nie był obecny, a jednak je opisują.
Czy Żydzi składają w dzisiejszych czasach Bogu ofiarę, a może tylko się modlą?

 

Dlaczego tak mało używamy imienia Bożego Jahwe i czy w ogóle powinniśmy je wymawiać? Świadkowie Jehowy zarzucają nam, katolikom, że wymazujemy je z Biblii

– Dla chrześcijan najważniejsze imię Boga brzmi: Jezus Chrystus! W Nim dokonało się najważniejsze objawienie Boga, które przewyższa wszystko to, co wydarzyło się wcześniej i zostało zapisane w Starym Testamencie.

To nie oznacza bynajmniej, że unieważniamy Stary Testament. Imię „Jahwe” oznacza dosłownie: „Jestem tu, Jestem z tobą, Jestem dla ciebie”. Sens tego imienia Boga wypełnił się najdoskonalej w Jezusie Chrystusie – wcielonym Bogu.

Otaczamy więc nadal szacunkiem imię Jahwe, nie wymazujemy go z Biblii, ale wzywamy imienia Jezusa Chrystusa. Wierzymy bowiem za św. Piotrem, że „nie dano ludziom pod niebem żadnego innego imienia, w którym moglibyśmy być zbawieni” (Dz 4,12). Świadkowie Jehowy nie uznają, że Chrystus jest prawdziwym Bogiem.

Odnośnie do Opatrzności Bożej. Niektórzy księża zachęcają „by brać życie w swoje ręce”, a inni, by zaufać Bogu i pozwolić Mu kierować swoim życiem. Jak wyjaśnić tę sprzeczność?

– Posłużę się znanym przykładem. Dom pewnego człowieka nawiedziła wielka powódź. Poziom wody stale się podnosił, a on przenosił się na kolejne piętra, aż dotarł na dach. Ufał Bogu i prosił Go usilnie o ratunek. Trzy razy podpływał ponton z ratownikami. Ale nasz bohater za każdym razem odmawiał pomocy. „Ufam Bogu, więc On mnie wyratuje” – tak sobie powtarzał. W końcu utonął. Kiedy więc stanął przed obliczem Boga, zapytał z pretensją: „Dlaczego mnie nie uratowałeś, przecież tak Ci ufałem?”. „Jak to – odpowiedział Bóg – przecież posłałem ci trzy razy ponton z ratownikami!”.

No właśnie. Cała sztuka życia zgodnie z wiarą to podejmowanie świadomych, mądrych decyzji. Bóg nie posyła mi jakiegoś scenariusza, który mam zrealizować, nie szepcze mi do ucha, co mam zrobić w danym momencie. Dał mi rozum i wolność. Mam korzystać z tych darów i w tym sensie brać życie w swoje ręce – kierować nim.

Z drugiej strony wiara w Opatrzność, zaufanie Bogu to postawa pokory. To przekonanie, że nie wszystko zależy ode mnie, że jest coś więcej. Że w labiryncie życia i poszukiwaniu najlepszej drogi Bóg jest zawsze po mojej stronie, delikatnie sugeruje mi najlepsze rozwiązanie, wspiera mnie. Chce przecież, żebym się nie zagubił, ale odnalazł drogę do celu. No, ale On za mnie nie będzie żył, nie będzie pracował, kochał, podejmował decyzji itd.

Maryja powiedziała Bogu: „Niech mi się stanie według Twego słowa”. W tych słowach jest Jej konkretna decyzja i jednocześnie całkowite powierzenie się Bogu. To dla nas wzór.

Bóg jest miłością, ale w Starym Testamencie wydaje się okrutny. Przyjął ofiarę z człowieka (córkę Jeftego). Nie potrafię tego zrozumieć.

– Rzeczywiście, historia opisana w Księdze Sędziów (11,29–40) jest okrutna. Jefte był jednym z tzw. sędziów, czyli wodzów plemion izraelskich w czasach przed powstaniem królestwa. Przed bitwą z wrogami złożył pochopnie ślub, że jeśli zwycięży, to złoży w ofierze Bogu pierwszego człowieka, którego napotka po powrocie z pola bitwy. Tym człowiekiem okazała się jego jedyna córka.

Jefte ślubu dotrzymał. Opisana historia nie dowodzi wcale, że Bogu takie postępowanie się podoba. W Starym Testamencie praktyka składania ofiar z ludzi była surowo zakazana przez Prawo (Kpł 18,21; 20,2–5 Pwt 12,31; 18,10) i piętnowana przez proroków (Jr 7,3; Mi 6,6–7; Ps 106,37). Ta historia świadczy tylko o jednym, że Jefte uległ wpływowi kultów pogańskich. Na kartach Starego Testamentu znajdziemy wiele okrucieństw, co jednak nie znaczy, że okrutny jest Bóg.

Pamiętajmy, że Bóg objawia się stopniowo, że to proces rozciągnięty w historii, że jest tu rozwój, dojrzewanie, stopniowe oczyszczanie obrazu Boga. Język Biblii wymaga interpretacji. Jako chrześcijanie czytamy Stary Testament w świetle Nowego. Patrząc na Ukrzyżowanego, widzimy, że to nie Bóg jest okrutny, ale człowiek (patrz dzisiejsza katecheza).
ks. tj

Jezus umarł za nasze grzechy. A co z grzechem pierwszych ludzi? Czy Jezus przez swą śmierć i zmartwychwstanie nie zmazał również i tego grzechu?


– Wprawdzie nie padają tu słowa „grzech pierworodny”, ale warto przypomnieć, że pod tym pojęciem kryją się dwie różne sprawy. Jedna to grzech pierwszych rodziców przedstawiony symbolicznie w Księdze Rodzaju jako zerwanie owocu z drzewa poznania dobra i zła. Druga rzecz określana słowami „grzech pierworodny” to złe duchowe dziedzictwo po naszych zbuntowanych przodkach, z którym każdy człowiek przychodzi na świat – stan oderwania od Boga.

Wracając do pytania, odpowiedź brzmi: tak. Jezus przez swą śmierć i zmartwychwstanie pokonuje ów grzech pierworodny w obu sensach. Proszę spojrzeć na ikonę Zstąpienia do Otchłani (s. 33). Zmartwychwstały idzie po Adama i Ewę i wyprowadza ich z krainy śmierci. W ten obrazowy sposób ukazana jest prawda, że Jezus dokonuje zbawienia pierwszych ludzi.

Definitywnie naprawia ich błąd, przywraca jedność człowieka z Bogiem, którą oni zerwali. Jednocześnie w Adamie i Ewie widzieć trzeba całe ich potomstwo, czyli każdego człowieka. Jezus podaje dłoń każdemu bez wyjątku człowiekowi, aby go ocalić od grzechu i śmierci. Chrzest jest tym momentem, w którym dokonuje się nasze uwolnienie z grzechu pierworodnego mocą śmierci i zmartwychwstania Chrystusa. ks. tj

Wobec ludzi zastosowano zasadę zbiorowej odpowiedzialności, mam na myśli „naznaczenie” ludzi grzechem pierworodnym. To przeczy regułom sprawiedliwości.

Prawda o grzechu pierworodnym ulega zbanalizowaniu, kiedy traktujemy ją tak: Adam zgrzeszył, Pan Bóg się pogniewał i wszystkich ukarał. Grzech pierworodny mówi o działaniu zła (grzechu), a nie o działaniu Boga. Zło ma to do siebie, że szkodzi innym. Skutki każdego grzechu nie ograniczają się osoby, która go popełniła. To nie Bóg naznaczył ludzi „grzechem pierworodnym”, ale to owoc grzechu człowieka.

To jest jakaś tajemnica solidarności w złu, misterium nieprawości. Patrząc na historię ludzkości, widać jak grzech jednego człowieka zatruwa życie innym, nieraz na zawsze. Zgadza się, to niesprawiedliwość, ale nie Boga, ale człowieka, który popełnia zło. Na szczęście grzech ostatecznie nie ma przyszłości i historia dzięki Chrystusowi to nie tylko historia grzechu, ale także historia zbawienia.
 

Bóg stworzył człowieka z miłości, bo chciał go kochać. Ale Księga Rodzaju mówi, że tak został stworzony tylko mężczyzna. Kobieta została stworzona „dla Adama”, żeby nie czuł się samotny. Czy Ewa jest tylko dodatkiem do mężczyzny?


Księga Rodzaju zawiera dwa opisy stworzenia człowieka pochodzące z różnych tradycji. Zestawione one zostały obok siebie przez ostatniego redaktora tej księgi. Trzeba je czytać równolegle, ponieważ uzupełniają się nawzajem. Każdy z nich zwraca uwagę na inny aspekt tajemnicy stworzenia. W opisie pierwszym czytamy: „Stworzył Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę” (Rdz 1,27). Jednym tchem wymienieni tutaj są i mężczyzna, i kobieta. Obydwoje stworzeni na obraz Boży, czyli – jak można wnioskować – tak samo kochani przez Boga, tak samo chciani przez Niego, obdarzeni równą godnością człowieczeństwa.

Opis drugi (Rdz 2,4–25) opowiadający o stworzeniu Ewy z żebra Adama jest tak naprawdę próbą wyjaśnienia, skąd się wzięło małżeństwo. To nie jest przecież opis „jak było”, ale jest to mowa symboliczna. Proszę zwrócić uwagę na puentę tego fragmentu: „Dlatego to mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swoją żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem” (Rdz, 2,24). To, że Ewa powstała z żebra Adama oznacza, że jest tej samej co on natury, podkreśla ich jednakową godność i uzasadnia, dlaczego, mówiąc prosto, mają się ku sobie. Adam i Ewa są nazwani w oryginale isz oraz iszsza.

Mamy tu ten sam rdzeń (śladem tego jest w np. w języku angielskim: man i woman). To wymowny dowód na wzajemną równość. Tak więc proszę się nie obawiać: Bóg na pewno kocha kobiety tak samo mocno jak mężczyzn. A to, że kobieta ma być „pomocą” dla mężczyzny, czyli jego małżonką, to chyba nic poniżającego, no, chyba, że dla smutnych feministek.

Czy dowody biblijne na Bóstwo Jezusa są bardzo skomplikowane? Dlaczego Jezus mówi: „Czemu nazywasz mnie dobrym? Nikt nie jest dobry tylko sam Bóg”? (Mk 10,18).

Przytoczone zdanie zdaje się sugerować, że Jezus dystansuje się od uznania siebie za Boga. Taka interpretacja jest sprzeczna z resztą przekazu Ewangelii i innych pism Nowego Testamentu. Można rozumieć to zdanie tak, że Jezus poddaje pewnej próbie pytającego człowieka lub że po prostu wskazuje, że Bóg jest źródłem wszelkiego dobra i pytanie o dobro musi być zawsze także pytaniem o Boga.

Biblijnych dowodów na Bóstwo Jezusa jest całe mnóstwo. W tym miejscu nie da się wszystkich wyliczyć. Najsilniejsze świadectwo daje Ewangelia św. Jana już od pierwszych zdań. Jezus jest nazwany Słowem (Logos), o którym jest mowa: „Bogiem było Słowo” (1,1). Jezus mówi o sobie np.: „Ja i Ojciec jedno jesteśmy” (J 10,30). Żydzi rozumieli te słowa jako otwartą deklarację boskości: „Nie chcemy Cię kamienować za dobry czyn, ale za bluźnierstwo, za to, że Ty, będąc człowiekiem, uważasz siebie za Boga” (J 10,33).

Apostoł Tomasz mówi do Zmartwychwstałego: „Pan mój i Bóg mój!” (J 20,28). Św. Jan mocno akcentuje Bóstwo Jezusa także w swoich Listach, np.: „On jest prawdziwym Bogiem i Życiem wiecznym” (1 J 5,20). Podobne teksty znajdziemy u św. Pawła, np.:. „w Nim, w Jego ciele, mieszka cała pełnia Bóstwa” (Kol 2,9). Podobnie w wielu innych miejscach Nowego Testamentu

U katolików jest transsubstancjacja chleba i wina w Ciało i Krew Jezusa, czyli jest to przemiana trwała. Natomiast u ewangelików jest konsubstancjacja, czyli przemiana „chwilowa”, tylko na moment Komunii św. Jak to możliwe, że Pan Jezus u katolików jest zawsze, a u ewangelików chwilowo?

Wyjaśnijmy najpierw łacińskie słowa: „transsubstancjacja” i „konsubstancjacja”. To pierwsze po polsku tłumaczymy jako przeistoczenie, to drugie nie ma polskiego odpowiednika. Słowo „substancja” kojarzy się nam dziś raczej z chemią. Tymczasem chodzi tu o pojęcie filozoficzne. Substancja to istota (sedno) danego przedmiotu – to, co decyduje, że coś jest tym, czym jest. Natomiast przypadłości to cechy, które mogą być zmienne (np. kolor, smak, barwa, rozmiar itd.). Wiara Kościoła katolickiego jest taka, że w Eucharystii dokonuje się przemiana substancji (istoty) chleba i wina w substancję Ciała i Krwi Chrystusa.

Natomiast przypadłości chleba i wina nie ulegają zmianie. Pojęcie transubstancjacji wyraża prawdę, że po konsekracji chleb i wino nie są tylko symbolem Chrystusa, ale że Chrystus jest w nich realnie obecny. Dlatego w kościołach katolickich mamy tabernakulum, monstrancję i adorację Najświętszego Sakramentu. Wiara ewangelicka nie jest sprecyzowana. Poglądy protestanckie są różne. Jednym z nich jest właśnie tzw. konsubstancjacja, czyli pogląd, oznaczający, że w Eucharystii współistnieją substancja chleba i wina wraz z substancją Ciała i Krwi Chrystusa. Tak przyjął m.in. Marcin Luter. Kościół luterański uznaje, że Chrystus jest obecny pod postaciami chleba i wina tylko w momencie sprawowania Eucharystii. Ale zanoszą Komunię do domów chorym. Więc jest tu pewna niekonsekwencja.

Czy Pan Jezus u nas jest zawsze, a u ewangelików chwilowo? Mamy tutaj do czynienia z różnymi teologicznymi ujęciami tej samej tajemnicy, czyli Eucharystii. I katolicy, i ewangelicy celebrują ten sakrament obecności Chrystusa Zmartwychwstałego. Nie da się jednak uznawać obu poglądów, tzn. transsubstancjacji i konsubstancjacji jednocześnie, ponieważ są sprzeczne. Wierzymy inaczej, ale nie w Kogoś Innego. Wysiłki ekumeniczne zmierzają do tego, aby kiedyś chrześcijanie mogli wspólnie celebrować Eucharystię i podobnie ją rozumieć. Nie traćmy nadziei, że kiedyś to nastąpi.

Chrystus mówi: „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15,13). Z całą pewnością jeszcze większą miłością jest, gdy ktoś życie swoje oddaje za NIEPRZYJACIÓŁ swoich. Więc jak to jest?

Przy okazji tego pytania warto przypomnieć dwie zasady interpretacji Biblii. Pierwsza mówi o uwzględnianiu najbliższego kontekstu wypowiedzi. Pojedyncze zdanie staje się zrozumiałe, kiedy je czytamy łącznie z poprzedzającymi i następującymi po nim. Druga zasada mówi, że Biblię najlepiej tłumaczy sama Biblia. Szukając zdań na ten sam temat w innych miejscach Pisma Świętego, dochodzimy do pełniejszego sensu. Zastosujmy te dwie zasady.

Przytoczone zdanie jest komentarzem do przypowieści o winnym krzewie (J 15,1–10). Zasadą owocowania jest trwanie w winnym krzewie. Nasza ludzka miłość jest zawsze odpowiedzią na miłość Boga. Jezus stawia siebie jako najwyższy wzór miłości. Mówi: „To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, TAK JAK JA was umiłowałem” (J 15,12). I zaraz potem: „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich”. Nie ulega więc wątpliwości, że sens obu tych zdań jest następujący: „Moja miłość jest tak wielka, że oddałem za was życie! Nie ma większej miłości! Nie może być większej, bo chodzi tu o miłość samego Boga.

Wy powinniście też oddać życie za tych, których kochacie, czyli za waszych przyjaciół”. Z Jezusowego punktu widzenia wszyscy jesteśmy Jego przyjaciółmi, nie dlatego, że my Go kochamy, ale dlatego, że On nas pierwszy umiłował i oddał za nas swoje życie. Patrząc od ludzkiej strony, wszyscy zachowujemy się jak Jego nieprzyjaciele. W tym sensie można powiedzieć, że Jezus oddał życie za nieprzyjaciół. Przeczytajmy, co pisze na ten temat św. Paweł: „Chrystus bowiem umarł za nas, jako za grzeszników, w oznaczonym czasie, gdyśmy jeszcze byli bezsilni. A nawet za człowieka sprawiedliwego podejmuje się ktoś umrzeć tylko z największą trudnością.

Chociaż może jeszcze za człowieka życzliwego odważyłby się ktoś ponieść śmierć. Bóg zaś okazuje nam swoją miłość [właśnie] przez to, że Chrystus umarł za nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami (…). Jeżeli bowiem będąc NIEPRZYJACIÓŁMI, zostaliśmy pojednani z Bogiem przez śmierć Jego Syna, to tym bardziej, będąc już pojednani, dostąpimy zbawienia przez Jego życie” (Rz 5, 6–10). Pozorna sprzeczność (przyjaciel czy nieprzyjaciel) wynika z różnych punktów spojrzenia (raz od strony Boga, raz od strony człowieka). Kto stara się kochać tak jak kocha Bóg, ten zamienia swoich nieprzyjaciół w przyjaciół.

Jeśli po śmierci jesteśmy „sądzeni” , trafiamy do nieba, piekła lub czyśćca, to jak Jezus ma „sądzić żywych i umarłych”, skoro oni już są osądzeni? I po co ma być zmartwychwstanie, skoro ludzie już są szczęśliwi z Bogiem w niebie?

Zacznę od drugiego pytania. Człowiek jest jednością duszy i ciała. Taki jest pomysł Boga na ludzkie istnienie. Po drugiej stronie ma być tak samo, tylko w sposób nieskończenie doskonalszy. Bóg chce zbawić nas całych: duszę i ciało. Dopiero zmartwychwstanie oznacza więc pełnię szczęścia w niebie. Mówiąc całkiem prosto, ciało jest nam potrzebne do pełni szczęścia w niebie.

Jeśli chodzi o pierwsze pytanie, po śmierci każdy z nas przechodzi przez tzw. sąd szczegółowy. W wyniku tego życiowego bilansu dusza „idzie” do nieba, piekła lub czyśćca. Życie samej duszy jest tylko pewnym etapem przejściowym. Teologia mówi o tzw. stanie pośrednim. Cały proces zbawienia zakończy się dopiero Sądem Ostatecznym, poprzedzonym zmartwychwstaniem.

Czym różnią się oba sądy? Pierwszy dotyczy pojedynczego człowieka. Każdy sam zobaczy, kim był naprawdę, jakim widział go Pan Bóg. Sąd Ostateczny nie zmieni decyzji „pierwszego sądu”, ale będzie podsumowaniem całości dziejów świata i ludzkości. Będzie ukazaniem „całego” dobra i zła w świecie. Chodzi więc o ostateczny bilans już nie historii pojedynczego człowieka, ale całej historii. Będzie to zarazem definitywny koniec tej historii i jednocześnie nowy początek w świecie odnowionym przez Bożą miłość.

Eucharystia jest sercem Kościoła, bo w tym sercu pulsuje życie – Jezus! Wypowiadając Skład Apostolski, wyczuwa się brak tej największej z Prawd, którą Kościół żyje i pomimo wprowadzenia różnych zmian na przestrzeni wieków „nie uzupełnił” w tekście tego braku.

W tym ciekawym pytaniu kryje się jedno błędne stwierdzenie. Otóż Kościół nie wprowadzał w wyznaniu wiary praktycznie żadnych zmian. Zarówno Skład Apostolski, jak i Credo nicejsko-konstantynopolitańskie zostały ukształtowane przed końcem IV wieku (sobór w Nicei 325 r., sobór w Konstantynopolu 381 r.). Obie te formuły przetrwały w niezmienionej formie do dziś. Jedynym wyjątkiem jest wzmianka w Credo nicejsko-konstantynopolitańskim o pochodzeniu Ducha Świętego także od Syna – tzw. Filioque (prawosławie tego nie przyjęło).

Oczywiście że nauczanie Kościoła rozwija się – powstają nowe teksty papieży, soborów, biskupów. Nie oznacza to, że pojawiają się jakieś nowe prawdy wiary. Chodzi o proces pogłębiania i tłumaczenia wiary Kościoła, zwłaszcza w tych punktach, w których atakują ją herezje lub wątpliwości. Credo pozostało jednak wciąż to samo. Wyraża ono centrum wiary chrześcijańskiej, jej rdzeń.

Dlaczego w Credo nie ma mowy o Eucharystii? Ponieważ sama Eucharystia była i, rzecz jasna, pozostaje zasadniczym sposobem głoszenia, przekazywania i celebrowania wiary Kościoła. Jeśli porównamy strukturę wyznania wiary i modlitw eucharystycznych, zobaczymy podobieństwo. Trzy istotne elementy modlitwy eucharystycznej odpowiadają trzem Osobom Boskim, czyli trzem częściom Credo. Prefacja to oddanie chwały Bogu Ojcu za dzieło stworzenia i całą historię zbawienia. Słowa konsekracji, wspominanie śmierci i zmartwychwstania (tzw. anafora) odpowiadają wyznaniu wiary w Chrystusa i w Jego dzieła. Trzeci element modlitwy eucharystycznej to tzw. epikleza, czyli modlitwa do Ducha Świętego nad darami i nad wspólnotą, by stała się ona Ciałem Chrystusa. Ta część odpowiada wyznaniu wiary w Ducha Świętego i Kościół.

W Credo wyznajemy wiarę w Boga Ojca, Syna i Ducha Świętego. W misterium Eucharystii spotykamy żyjącego Boga: On sam do nas mówi, daje się nam jako pokarm, tworzy z nami wspólnotę (komunię), zamieszkuje w nas. My zaś adorujemy Go, składamy Mu dzięki, oddajemy Mu chwałę.

Oczywiście w jakimś sensie wyznanie wiary w Eucharystię kryje się w słowach: „wierzę w Kościół”. Wierzyć w Kościół oznacza przecież wierzyć, że w nim jest obecny zmartwychwstały Chrystus. Także dzięki Eucharystii, choć nie tylko dzięki niej, bo także dzięki innym sakramentom, słowu Bożemu, wspólnocie, kapłanom.


Słowo „eucharystia” znaczy dziękczynienie. Więc po przyjęciu Ciała i Krwi naszego Boga trzeba Mu pięknie podziękować. Staram się to robić w ciszy i w skupieniu. I bardzo mi przeszkadza śpiew w kościele bezpośrednio po udzieleniu Komunii św. Czy mam rację, że powinna być chwila ciszy, przeznaczona na skupienie i zastanowienie się, kogo przyjęliśmy do naszego serca. Czy księża nie powinni przestrzegać tej ciszy i uświadamiać wiernym, po co ona jest?

We wprowadzeniu do Mszału Rzymskiego czytamy: „Należy zachować w odpowiednim czasie pełne czci milczenie”. Podczas Eucharystii milczenie przewidziane jest w następujących momentach: w akcie pokuty, po wezwaniach do modlitwy („módlmy się”), po czytaniu lub homilii oraz po Komunii świętej. Co z momentem dziękczynienia po Komunii św.? Mszał mówi wyraźnie, że „po rozdaniu Komunii świętej, zależnie od okoliczności, kapłan i wierni przez pewien czas modlą się w ciszy”.

Dodaje jednak: „Jeśli okaże się to stosowne, całe zgromadzenie może też wykonać psalm lub inną pieśń pochwalną albo hymn”. Tak więc zgodne z duchem i literą liturgii jest zarówno milczenie, jak i śpiew po Komunii św. Zgadzam się całkowicie z tym, że księża często zapominają o milczeniu podczas sprawowania Mszy św. i nie mówią wiernym o jego znaczeniu. Jednocześnie trzeba pamiętać, że nasze uczestnictwo w Eucharystii wymaga podporządkowania indywidualnej pobożności wymogom liturgii. Msza św. jest modlitwą całej zgromadzonej wspólnoty. Jeśli więc po Komunii św. kapłan lub organista zaintonował pieśń czy hymn, to powinniśmy włączyć się w ten śpiew, nawet jeśli osobiście wolelibyśmy chwilę modlitwy w ciszy.

W jaki sposób powinno się przyjmować błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem, którego kapłan udziela po zakończonej adoracji. Chodzi mi o przeżywanie tego błogosławieństwa, o postawę, skupienie, myśli, modlitwę.


Błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem kończy dłuższą lub krótszą adorację eucharystyczną lub nabożeństwo przed wystawionym Najświętszym Sakramentem. Nasza postawa duchowa powinna więc być taka sama (z możliwie maksymalnym skupieniem w tym momencie) jak podczas całej modlitwy przed Najświętszym Sakramentem. Oddając cześć Chrystusowi, powinniśmy pamiętać, że ta obecność wywodzi się z Ofiary Eucharystycznej i zmierza do Komunii św. sakramentalnej i duchowej zarazem.

Istotna jest więc świadomość, że Jezus chce być jednością z nami, że najważniejszym „miejscem” Jego obecności jest nasze serce. Obecność Jezusa pod postacią chleba pomaga nam w odkryciu tej wewnętrznej bliskości. Można powiedzieć, że błogosławieństwo jest jak serdeczny uścisk czy nawet pocałunek na zakończenie spotkania z Ukochanym. Papież Benedykt XVI powiedział: „Łacińskie słowo oznaczające adorację to ad-oratio – kontakt usta–usta, pocałunek, uścisk, a więc miłość. Poddanie staje się jednością, ponieważ Ten, któremu się podporządkowujemy, jest Miłością.

Tak to poddanie się nabiera sensu, gdyż nie narzuca nam czegoś obcego, lecz wyzwala nas w związku z najgłębszą prawdą naszego bytu”. Zewnętrznym znakiem naszego poddania się Bożej miłości jest postawa klęcząca i znak krzyża (przyjmujemy błogosławieństwo).

Jak rozumieć pojęcie Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny i ukoronowanie Jej przez Syna w niebie?

Otwórzmy Katechizm Kościoła Katolickiego. Czytamy w nim: „»Na koniec Niepokalana Dziewica, zachowana wolną od wszelkiej skazy winy pierworodnej, dopełniwszy biegu życia ziemskiego, z ciałem i duszą wzięta została do chwały niebieskiej i wywyższona przez Pana jako Królowa wszystkiego, aby bardziej upodobniła się do Syna swego, Pana panujących oraz Zwycięzcy grzechu i śmierci« (Lumen gentium 59). Wniebowzięcie Maryi jest szczególnym uczestniczeniem w Zmartwychwstaniu Jej Syna i uprzedzeniem zmartwychwstania innych chrześcijan” (KKK 966).

Warto zwrócić uwagę, że wyrażenie „wniebowstąpienie” odnosi się do Jezusa. On sam wstępuje do nieba. Można by dodać: „o własnych (Boskich) siłach”. Natomiast Maryja została wzięta do chwały nieba. Ona otrzymała to, co jedynie Bóg może dać. Wniebowzięcie jest darem Boga, jest owocem zmartwychwstania Chrystusa. Dogmat nie rozstrzyga, czy Maryja umarła, czy też dokonała się jakaś bezpośrednia przemiana z pominięciem śmierci. Wniebowzięcie Maryi oznacza przede wszystkim zapowiedź tego, co czeka cały Kościół. Mamy nadzieję, że tak jak Maryja, czyli z duszą i z ciałem, wejdziemy do chwały nieba.

Co oznacza „ukoronowanie” Maryi? Mówimy nieraz potocznie o ukoronowaniu jako o zwieńczeniu jakiegoś dzieła czy doprowadzeniu czegoś szczęśliwie do końca. Mimo że artyści nieraz przedstawiali nakładanie koron na skronie Maryi przez Jezusa, nie należy takich obrazów traktować dosłownie. Cały czas trzeba pamiętać, że słowa takie jak „król”, „królowanie” czy „koronacja” obciążone są odniesieniami do życia politycznego lub ludzkiej historii.

Bez wątpienia sam Jezus Chrystus jest Królem w najpełniejszym sensie – tylko On ma władzę właściwą Bogu. Królewskość Maryi jest udziałem w godności królewskiej Jezusa Chrystusa, ale w ludzki sposób, czyli zawsze ograniczony, analogiczny. Z drugiej strony ukoronowanie Maryi wskazuje na fakt, że Maryja jako Matka Boga-człowieka zajmuje wyjątkowe miejsce w historii zbawienia. Tytuł Królowej wyraża. Jej dostojeństwo, a także skuteczność Jej wstawiennictwa u Syna. Królewską godność Maryi trzeba pojmować w duchu ewangelicznym. Królestwo Boże opiera się na innej logice niż królestwa tego świata. Królestwo Boże oznacza uznanie Boga w wolny sposób za Pana w życiu, udział w synostwie Bożym, wyzwolenie z mocy grzechu i zła. Maryja uczestniczy w udzielonej przez Duch Świętego władzy wyzwalania świata z jego nieszczęść (świadczą o tym uzdrowienia i nawrócenia wyjednane w sanktuariach maryjnych). Królestwo Boże jest ostatecznie królestwem miłości. Królewskość Maryi to przeciwieństwo panowania nad innymi, ucisku czy niewoli. To raczej wyraz litościwej i pomocnej miłości.

Uczono mnie, że wiara jest łaską Bożą, daną nam bez naszej zasługi, ale też, że niektórzy ludzie są bez własnej winy tej łaski pozbawieni. Jak w kontekście tej nauki rozumieć słowa Ewangelii św. Jana: „Kto wierzy w Niego, nie podlega potępieniu, a kto nie wierzy, już został potępiony, bo nie uwierzył w Imię Jednorodzonego Syna Bożego (J 3,18). Czy Bóg potępi człowieka, który jest pozbawiony łaski wiary, mimo że jest prawym człowiekiem. Czy sama wiara jest do zbawienia wystarczająca?

Jest w tym pytaniu kilka kwestii. Spróbujmy wyjaśnić je po kolei:

Wiara jest łaską. Jezus mówi: „Nikt nie może przyjść do Mnie, jeżeli mu to nie zostało dane przez Ojca” (J 6,65). Św. Paweł uczy: „Łaską bowiem jesteście zbawieni przez wiarę. A to pochodzi nie od was, lecz jest darem Boga” (Ef 2,8). Każdy Boży dar, a więc także łaska wiary, ma charakter niezasłużony, darmowy.

Jednocześnie wiara jest również czynem człowieka, jego decyzją i postawą. To człowiek okazuje Bogu zaufanie, uznaje za prawdę Jego słowa, idzie za nimi. Mamy tu do czynienia z trudnym zagadnieniem, które zaprzątało umysły najtęższych teologicznych głów: jak pogodzić działanie łaski Bożej i wolności człowieka.

Wiara to przymierze między nierównymi partnerami. Po jednej stronie jest Bóg, a po drugiej – człowiek. Jak mówi przysłowie: w tym cały jest ambaras, żeby dwoje chciało na raz. Bóg chce zawsze, a człowiek – nie zawsze. Boże „chcę” jest potężniejsze (dlatego, że jest Bogiem), ludzkie „chcę” jest niedoskonałe, kruche.

W tym sensie wiara jest bardziej dziełem łaski Bożej niż wolności człowieka. Ale to nie znaczy, że Bóg pozbawia nas wolności, która wszak także jest darem Bożym. Prawda, że wiara jest łaską, chroni nas przed pychą.

Bogu zależy na naszym zbawieniu, dlatego na różne sposoby wychodzi nam naprzeciw, wzywa, szuka. Przez ludzi, wydarzenia, Kościół, sakramenty, słowo Boże, a także przez wewnętrzne natchnienia. Do każdego Pan Bóg dociera inaczej. „Bóg pragnie, aby wszyscy ludzie zostali zbawieni i doszli do poznania prawdy” – czytamy w Biblii (1 Tm 2,4).

Kościół zawsze odrzucał pogląd, że niektórzy ludzie są pozbawieni łaski, czyli praktycznie przeznaczeni do potępienia. To byłoby sprzeczne z prawdą o Bogu, który jest miłością. Oczywiście wielu ludzi nie wierzy w Boga. Nie można jednak o nich wyrokować, że są całkowicie pozbawieni łaski wiary.

Patrząc z boku na życie innych ludzi, nie znamy nigdy do końca historii ich wiary czy niewiary. Pewne jest jedno, że Bóg chce ich zbawienia i okazuje im łaskę w takim stopniu, aby do zbawienia doszli. Sobór Watykański II uczy: „Nie odmawia też Opatrzność Boża koniecznej do zbawienia pomocy takim, którzy bez własnej winy w ogóle nie doszli jeszcze do wyraźnego poznania Boga, a usiłują, nie bez łaski Bożej, wieść uczciwe życie. Cokolwiek bowiem znajduje się w nich z dobra i prawdy, Kościół traktuje to jako przygotowanie do Ewangelii i jako dane im przez Tego, który człowieka oświeca, aby ostatecznie posiadł życie” (Konstytucja dogmatyczna o Kościele, p.16).

Jak w takim razie rozumieć przytoczone słowa z Ewangelii św. Jana? Autorka pytania zacytowała Biblię Tysiąclecia. Bliższe greckiemu oryginałowi jest tłumaczenie Biblii Paulistów: „Ten, kto w Niego wierzy, nie podlega sądowi: ten jednak, kto nie wierzy, już został osądzony, ponieważ nie uwierzył w to, kim jest Jednorodzony Syn Boży”. Kolejne zdanie rozjaśnia sens poprzedniego: „Sąd polega na tym: na świecie pojawiła się światłość, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność niż światłość, ponieważ ich czyny były złe” (J 3,19).

Jezus nie mówi więc tutaj o Sądzie Ostatecznym. Jego przyjście na świat jest początkiem sądu. Człowiek widzi w sobie dobro i zło dzięki spotkaniu z Chrystusem. Kto ucieka od tego światła, ten kiedyś i tak zostanie osądzony, tzn. jego życie zostanie skonfrontowane z Chrystusem na Sądzie Ostatecznym. W cytowanym tekście chodzi o kogoś, kto otrzymał łaskę spotkania Chrystusem i świadomie odwraca się od Niego lub chce zachować „piłatową” neutralność.

Czy sama wiara jest do zbawienia wystarczająca? Najkrócej: wiara nie jest tylko kwestią przekonania o istnieniu Boga. Wiara jest postawą całościową, przekłada się na styl życia, na podejmowane wybory itd. Staje się drogą życia. W tym sensie pisze św. Jakub, że „wiara, jeśli nie byłaby połączona z czynami, martwa jest sama w sobie” (Jk 2,17). Taka „martwa” wiara do zbawienia nie wystarczy, ale wiara żywa – jak najbardziej.

W Składzie Apostolskim prawda o zmartwychwstaniu i Sądzie Ostatecznym przedstawiona jest w słowach: „stamtąd przyjdzie sądzić żywych i umarłych”. O ile umarli powstający z grobu nie nastręczają wierzącym żadnych wątpliwości, to „żywi” są jakby zaprzeczeniem „procedury Sądu Ostatecznego”, gdyż dano człowiekowi raz umrzeć, a potem sąd. Skąd więc ten zwrot „sądzić żywych” znalazł się w zestawieniu prawd, których uczy Kościół?

Trzeba pogratulować dociekliwości autorowi pytania – panu Józefowi z Bielska-Białej. Zwrot „sądzić żywych i umarłych” pojawia się w Biblii. Znajdujemy go np. w 2 Tm 4,1: „Zaklinam cię wobec Boga i Chrystusa Jezusa, który przyjdzie sądzić żywych i umarłych…” (także: Dz 10,42; Rz 14,9; 1 P 4,5).

Szerzej na ten temat pisze św. Paweł: „To bowiem głosimy wam jako słowo Pańskie, że my, żywi, pozostawieni na przyjście Pana, nie wyprzedzimy tych, którzy pomarli. Sam bowiem Pan zstąpi z nieba na hasło i na głos archanioła, i na dźwięk trąby Bożej, a zmarli w Chrystusie powstaną pierwsi. Potem my, żywi i pozostawieni, wraz z nimi będziemy porwani w powietrze, na obłoki naprzeciw Pana, i w ten sposób zawsze będziemy z Panem” (1 Tes 4,15–17).

Apostoł, pisząc te słowa, podzielał przekonanie pierwszego pokolenia chrześcijan, że powtórne przyjście Pana (Paruzja) nastąpi szybko – za ich życia. Najwyraźniej zakłada on, że ci, których Paruzja zastanie za życia na ziemi, nie doświadczą śmierci, ale zostaną w jakiś sposób odnowieni i wprowadzeni do wspólnoty zbawionych.

Wśród ojców Kościoła i teologów zdania są podzielone. Jedni twierdzą, że sprawiedliwi, których zastanie drugie przyjście Chrystusa, nie umrą, lecz że ich ciało od razu zostanie przemienione na chwalebne (m.in. św. Augustyn). Inni twierdzą, że wszyscy ludzie przy końcu świata umrą i dopiero potem zmartwychwstaną (m.in. św. Tomasz z Akwinu). Kościół nie rozstrzygnął definitywnie tej kwestii. Widocznie nie jest to rzecz aż tak istotna. Nie wiemy, czy ci, którzy doczekają za życia powtórnego przyjścia Chrystusa, będą musieli przejść przez śmierć, czy nie. Pewne jest, że sąd dotyczy wszystkich bez wyjątku. Biblijny zwrot „sądzić żywych i umarłych” podkreśla przede wszystkim powszechny zasięg Sądu Ostatecznego.

Od dłuższego czasu dręczą mnie wątpliwości co do Sądu Ostatecznego. Bo jeśli po śmierci jesteśmy „sądzeni” i trafiamy do nieba lub piekła, czy czyśćca, to dlaczego Jezus ma jeszcze „sądzić żywych i umarłych”, skoro oni już są osądzeni. I po co ma być zmartwychwstanie, skoro ludzie już są szczęśliwi z Bogiem w niebie? Czy niebo jest jakby wspaniałą „poczekalnią” dusz na zjednoczenie z ciałem i zapanowanie królestwa Bożego na ziemi?

W największym skrócie wiara Kościoła odnośnie do tych kwestii jest następująca:

* Tuż po śmierci czeka człowieka tzw. sąd szczegółowy, w którym wobec Boga odkryje on całą prawdę o sobie. W Bożym świetle zobaczy, ile jest wart. W wyniku tego sądu szczegółowego człowiek w swojej duszy nieśmiertelnej dostanie się do piekła, nieba lub czyśćca (zob. KKK 1022).

* Przy powtórnym przyjściu Chrystusa nastąpi Sąd Ostateczny. Będzie on poprzedzony zmartwychwstaniem umarłych. Chrystus dokona bilansu dobra i zła w skali całej ludzkości. Sąd Ostateczny nie zmieni wyroku sądu szczegółowego, ale go potwierdzi i ujawni wobec wszystkich ludzi.

* Jak się mają oba sądy do siebie? Nad tym głowią się teologowie i nie ma jakiejś zadowalającej odpowiedzi. Można powiedzieć, że są to dwa aspekty tego samego wydarzenia: pierwszy sąd ma charakter indywidualny i wiąże się ze śmiercią, drugi ma charakter wspólnotowy i wiąże się z powtórnym przyjściem Chrystusa.

* Dopiero powtórne przyjście Chrystusa przyniesie ostateczne wypełnienie Bożych obietnic związanych z „tamtym światem”. Bóg zbawi wtedy także nasze ciała, nie tylko dusze. To właśnie oznacza zmartwychwstanie. Wtedy także zostanie odnowiony cały wszechświat. Choć więc dusze w niebie już teraz radują się obecnością Boga i wspólnotą z Nim, to jednak w pewnym sensie jeszcze czekają. Do pełni szczęścia brakuje im zmartwychwstania, odnowienia świata, zbawienia jeszcze żyjących lub cierpiących w czyśćcu.


Mam taki problem z Sądem Ostatecznym: nie potrafię sobie wyobrazić szczęścia zbawionych, kiedy gdzieś obok będą potępieni. A co ze zbawieniem rodzin, jak pogodzić wieczne szczęście na przykład męża – jeśli żona nie została zbawiona?

Ewangelia przestrzega przed możliwością całkowitego zagubienia się człowieka. To taka sytuacja, w której ktoś radykalnie odwraca się plecami do Boga oraz do ludzi i w konsekwencji wybiera siebie samego jako jedyne towarzystwo na całą wieczność. To dramat odrzuconej miłości Boga. Taki stan zatracenia teologia nazywa piekłem. Słowa o piekle pojawiające się w Biblii są przede wszystkim zachętą, by nie lekceważyć swojego życia, by mądrze wybierać. Są wezwaniem do nawrócenia, do wytrwałego przezwyciężania egoizmu, który prowadzi do samozagłady. Komentatorzy zwracają uwagę, by słów ostrzegających przed piekłem nie odnosić do innych, lecz do siebie samego.

Jeśli na myśl o tym, że nasz wredny sąsiad lub szef-sadysta trafi do piekła, zacieramy ręce z uciechy... to znak, że nie jest dobrze z naszą duchową kondycją. Pragnienia zemsty nie można przypisywać Bogu. On chce przecież ocalić każdą i każdego bez wyjątku. I taka jest też misja Kościoła – owszem, ostrzegać przed niszczącymi skutkami zła, ale zarazem wzywać do nawrócenia, dawać nadzieję zagubionym we własnych grzechach, pokazywać im drogę ratunku.

Kościół nie ogłosił nikogo potępionym. Nie trzeba więc snuć takiej wizji, że gdzieś obok zbawionych będą ludzie potępieni na wieki. Choć takie wizje miewali nawet wielcy święci i doktorzy Kościoła. Ściany licznych kościołów straszą okrutnymi obrazami mąk piekielnych. Stąd już tylko krok do obrazu Boga-sadysty, który wtrąca ludzi do piekła za kawałek kiełbasy zjedzonej w piątek (to autentyczna wypowiedź poważnego człowieka na poważnym stanowisku).

Nasza nadzieja jest większa. Bóg, który jest Miłością, pragnie, abyśmy w niebie znaleźli się wszyscy, „aby Bóg był wszystkim we wszystkich” (1 Kor 15,28). Nie powinniśmy zbyt łatwo mówić, że piekło będzie puste, ale wolno mieć taką nadzieję i trzeba modlić się o to. Jeśli nie wyobrażam sobie szczęścia w niebie bez ludzi, których znałem i kochałem, to jest to jak najbardziej właściwa i słuszna postawa. Ta nadzieja nie może jednak prowadzić do lekceważenia zła w życiu swoim czy innych. Jeśli pragnę czyjegoś zbawienia, to powinienem zrobić wszystko, aby dopomóc mu w drodze do nieba – swoją miłością, modlitwą, słowem, przykładem itd. Staję się wtedy współpracownikiem Boga, który szuka każdej zagubionej owcy.

Dlaczego w dzisiejszych czasach wspólnoty wyznawców judaizmu nie nazywamy Kościołem, jeżeli w Starym Testamencie używano tego określenia?

Sprecyzujmy pojęcia. Polskie słowo „kościół” (od słowiańskiego kostel) etymologicznie pochodzi od łacińskiego castellum – oznaczającego twierdzę. Słowo „kościół” przyjęło się jako polski odpowiednik greckiego ekklesia (od czasownika ekkaleo – wołam, zwołuję). I o to greckie słowo z pewnością chodzi w pytaniu. Polskim słowem „kościół” wyznawcy judaizmu z pewnością się nie posługiwali.

Greckie ekklesia oznacza zgromadzenie ludu. Tego słowa użyto w tzw. Septuagincie (starożytne tłumaczenie Starego Testamentu na grecki) dla przetłumaczenia hebrajskiego qahal. Słowo qahal oznaczało religijne zgromadzenie Izraelitów. Przy czym qahal tłumaczono na grecki także jako synagoge. Stąd późniejsze słowo „synagoga”. Chrześcijanie przejęli słowo ekklesia jako określenie swojej wspólnoty wiary, a znacznie później także budynku kościelnego. Kościół widzi bowiem swoje korzenie w qahal Jahwe, czyli w ludzie Starego Testamentu, wybranym i uformowanym przez Boga. Religia chrześcijańska wyodrębniła się z judaizmu.

Kiedy pojawiło się napięcie między chrześcijaństwem a judaizmem, dwa greckie słowa oznaczające to samo, ekklesia i synagoge, zaczęły być przeciwstawiane sobie. Kościół (ekklesia) stał się na trwałe określeniem gminy i budynku chrześcijańskiego, a synagoga pozostała określeniem gminy żydowskiej i miejsca jej modlitwy.


W Liście do Hebrajczyków czytamy: „Jedną bowiem ofiarą udoskonalił na wieki tych, którzy są uświęcani” (10,14) oraz „Gdzie zaś jest ich (grzechów) odpuszczenie, tam już więcej nie zachodzi potrzeba ofiary za grzechy” (10,18). Dlaczego więc składamy ofiary za grzechy naszych zmarłych, przecież najważniejsza z ofiar „załatwiła” wszystko?

Jezus, umierając na krzyżu, stał się Barankiem ofiarnym, który zgładził grzechy świata. Owocem paschalnej ofiary Chrystusa są: odkupienie, odpuszczenie grzechów, ustanowienie nowego przymierza między Bogiem a ludźmi, ustanowienie nowego ludu, czyli Kościoła. Przytoczony List do Hebrajczyków najpełniej rozwija teo- logię ofiary Chrystusa. Autor porównuje ofiary Starego Testamentu z Jego ofiarą. Sednem jest myśl: ofiara Jezusa jest doskonałą, jedyną i ostateczną zbawczą ofiarą. Jej skutki dotyczą wszystkich ludzi.

Powstaje pytanie, jak się ma ta jedyna ofiara Chrystusa do Eucharystii, którą także nazywamy ofiarą. Ten problem podnieśli już protestanci. Uważali, że ofiara złożona na krzyżu wyklucza wszelkie inne ofiary w chrześcijaństwie. Nauka Kościoła została wyjaśniona na Soborze Trydenckim. W dekrecie soborowym czytamy: „(Chrystus), nasz Bóg i Pan, tylko raz ofiarował siebie Bogu Ojcu, umierając na ołtarzu krzyża, dla wypełnienia wiecznego odkupienia ludzi. Ponieważ jednak kapłaństwo nie miało skończyć się wraz z Jego śmiercią (Hbr 7, 24. 27), w czasie Ostatniej Wieczerzy, »tej nocy, kiedy został wydany« (1 Kor 11,23), zechciał pozostawić Kościołowi, swojej ukochanej Oblubienicy, ofiarę widzialną (według wymagań natury ludzkiej). Będzie ona reprezentowała ofiarę krwawą, która miała wypełnić się jeden raz na krzyżu, i utrwalała jej pamiątkę po wszystkie wieki (1 Kor 11,23), a zbawcza moc będzie udzielała odpuszczenia grzechów, które codziennie popełniamy” (podkreślenia moje).

Eucharystia jest więc ofiarą w tym sensie, że uobecnia (czyni obecną) ofiarę krzyża, jest jej pamiątką i udziela jej owoców. Kościół nie powtarza ofiary Chrystusa, ale czyni ją obecną. Zadaniem Kościoła w ogóle jest uobecnianie Chrystusa – przez słowo, sakramenty, posługę miłości. Ta sama miłość, która nas odkupiła na krzyżu, jest obecna na ołtarzu. Dzięki Eucharystii chrześcijanie wszystkich pokoleń mogą jednoczyć się z ofiarą Chrystusa, doświadczać jej przebaczającej, jednoczącej mocy. Nie tylko żyjący na ziemi jednoczą się z ofiarą Chrystusa, ale także ci, którzy są już w chwale nieba, a także zmarli, którzy jeszcze nie zostali całkowicie oczyszczeni (są w czyśćcu). Zwrot „Msza św. jest ofiarowana za zmarłych” trzeba rozumieć w taki właśnie sposób – jako prośbę o owoce tej jedynej ofiary Chrystusa także dla zmarłych.

Eucharystia jest także ofiarą Kościoła (w modlitwach eucharystycznych słyszymy np. „przyjmij tę ofiarę od nas, Twego ludu” lub „składamy Ci Boże Jego Ciało i Krew” itp.). Ta ofiara Kościoła jest zawsze współofiarowaniem. Dokonuje się zawsze mocą wszczepienia latorośli w winny krzew, czyli Kościoła w Chrystusa. Jezus nie chce, byśmy biernie korzystali z owoców Jego miłości, chce włączyć nas, swoich, w swoją ofiarę, w swoje działanie.

„Zaprawdę powiadam wam: nie przeminie to pokolenie, aż się to wszystko stanie” (Mk 13,30). Na miejscu ówczesnego Żyda zinterpretowałbym te słowa w ten sposób: za mojego życia, najpóźniej za życia moich dzieci, nastąpi koniec świata. Czy obietnica Jezusa nie spełniła się?

Przytoczone zdanie pochodzi z Jezusowej mowy, w której zapowiada koniec świata i swoje powtórne przyjście. Wiele znaków jest zapowiedzią tego wydarzenia: zburzenie świątyni w Jerozolimie, wojny, trzęsienia ziemi, wielkie prześladowanie chrześcijan. Określenie „to wszystko” nawiązuje do tych wydarzeń, które mają poprzedzać powtórne przyjście Chrystusa.

Kiedy św. Marek pisał Ewangelię, chrześcijanie byli już po strasznych prześladowaniach za Nerona. Jerozolima i jej świątynia zostały zburzone w roku 70. Nastroje eschatologiczne wśród chrześcijan były wtedy silne i wielu żywiło przekonanie, że koniec świata to kwestia dni czy miesięcy.

Jednak na taką dosłowną, „czasową” interpretację przytoczonego zdania nie pozwalają słowa Jezusa, które kończą całą mowę eschatologiczną. Jezus wzywa do czujności i zaznacza, że „o dniu owym lub godzinie nikt nie wie, ani aniołowie w niebie, ani Syn, tylko Ojciec. Uważajcie, czuwajcie, bo nie wiecie, kiedy czas ten nadejdzie” (13,32–33). Jezus mówi, że jest blisko, „we drzwiach” (13,29).

Dla każdego człowieka drzwiami prowadzącymi do końca świata jest śmierć. Wprawdzie zespół Kombi śpiewa, że „każde pokolenie odejdzie w cień, a nasze nie”, nie wiem jednak, skąd to przekonanie. Według wszelkich znaków na niebie i na ziemi, śmierć dotyczy także naszego pokolenia, a więc jest blisko. A zatem, czuwajmy.


„Niebo i ziemia przeminą, ale moje słowa nie przeminą” (Mk 13,31). A ja myślałem, że niebo jest stanem wiecznej szczęśliwości, a więc nigdy nie przeminie.

Wytłumaczenie jest stosunkowo proste. Wyrażenie „niebo i ziemia” w języku biblijnym oznacza całość stworzonego świata. „Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię” (Rdz 1,1) – tak rozpoczyna się Biblia. Ten stworzony wszechświat przeminie, przynajmniej w tej formie, w jakiej go znamy. Słowo „niebo” w cytowanym zdaniu nie odnosi się więc do obiecanego stanu wiecznej szczęśliwości.

W Piśmie Świętym jest wiele zdarzeń, np. kuszenie Pana Jezusa, przy których żaden z apostołów nie był obecny, a jednak je opisują.

Tak, to prawda. Co więcej, ewangeliści Marek i Łukasz nie byli apostołami i prawdopodobnie osobiście nie spotkali Jezusa. Należy też wątpić, czy apostołowie św. Mateusz i św. Jan osobiście napisali swoje Ewangelie. Bibliści uważają, że chodzi raczej o teksty napisane w kręgu ich uczniów.

Ewangelie powstawały w trzech etapach: pierwszym był sam Jezus, Jego słowa i czyny, drugim – różne ustne relacje przekazywane przez uczniów, trzecim – utrwalanie ustnych tradycji na piśmie, przy czym zanim powstały Ewangelie w czterech znanych nam formach, istniały inne, skromniejsze relacje. Ewangeliści nie byli kronikarzami czy historykami. Dokonywali oni selekcji czynów i słów Jezusa, niekiedy zmieniali okoliczności czasu i miejsca. Mieli na uwadze możliwości swoich słuchaczy. Główną ich troską było, aby czytelnicy uwierzyli i przylgnęli do prawdy Ewangelii.

Każdy Ewangelista ma własny styl, swoją teologię i inne od pozostałych spojrzenie na Jezusa. Czytając np. opis kuszenia Jezusa na pustyni, należy pamiętać, że nie mamy tu do czynienia z reportażem naocznego świadka. U źródeł tego opisu jest z pewnością historyczny fakt przebywania Jezusa na pustyni. Być może On sam opowiadał o swoich doświadczeniach uczniom, wspominając o kuszeniu i sposobie ich pokonania. Jednak już sami Ewangeliści nadali tej relacji konkretną literacką formę, innymi słowy, dokonali jej interpretacji zgodnie z założeniami swojego opowiadania.

Czy taka biblijna wiedza zagraża wiarygodności Ewangelii? Absolutnie nie. Wierzymy, że nad całością ewangelicznego przekazu czuwa Duch Święty. Kościół uznał cztery Ewangelie za natchnione i za wyrażające wiarę Kościoła.


Czy Żydzi składają w dzisiejszych czasach Bogu ofiarę, a może tylko się modlą?

Składanie rozmaitych ofiar było ważnym elementem religii żydowskiej. Przekonujemy się o tym, czytając Pięcioksiąg Mojżesza, a zwłaszcza Księgę Kapłańską. Miejscem składania ofiary była wyłącznie świątynia w Jerozolimie. Po jej zburzeniu w roku 70 przez wojska rzymskie niemożliwe stało się sprawowanie kultu ofiarnego. Kult ten został zastąpiony kultem duchowym, na który składają się modlitwa, posłuszeństwo Torze i dobroczynność. Żydzi wierzą, że kiedy odbudują świątynię, kult ofiarny zostanie wznowiony. Jedna z modlitw żydowskich mówi: „Panie, nasz Boże, przywróć służbę ofiar w świątyni Domu Twojego!”.