Będę chodzić w Niebie

Kazimierz Szałata, tata

publikacja 09.01.2007 19:39

Nigdy nie jesteśmy gotowi na przyjęcie cierpienia. Potrzebny jest silny filar wiary. I często tym filarem staje się przykład ktoś, po kim nigdy nie spodziewalibyśmy się, że nauczy nas dźwigać nasze cierpienie.

Tak było w naszym przypadku, gdy filarem stała się niepełnosprawna córeczka Ania. Mała, słaba, przemieszczająca się cichutko po mieszkaniu na swoim wózku inwalidzkim. Ale zawsze pełna radości i zaufania. Była naszym trzecim dzieckiem, rosła obok Michała i Urszuli. Pojawiły się symptomy nieznanej choroby, która utrudniała Ani stawanie na nóżkach. Pierwsze, pełne niepokoju, wizyty u lekarzy, bardzo bolesne badania neurologiczne i podejrzenie rdzeniowego zaniku mięśni.

Kiedy badania potwierdziła klinika pod Paryżem, byliśmy przerażeni. Zaraz tego samego dnia pociągiem TGV cała nasza rodzina pojechała do Lourdes. Nie po to, by oczekiwać cudu, ale, by znaleźć jakieś oparcie, źródło nadziei. Nie wiedzieliśmy wtedy, że w najtrudniejszych sytuacjach, jakie miała przed sobą nasza rodzina, właśnie Ania, jako najmłodsza córeczka, słaba, ale pełna wiary i zaufania do Pana Boga, będzie dla nas najsilniejszym oparciem.

Ania dobrze wiedziała, że nigdy nie stanie na własnych nogach, że nie będzie chodzić, biegać, tańczyć jak inne dzieci, ale to wcale jej nie załamało. Mimo ogromnych trudności, męczących godzin spędzonych nad książkami z głową opartą o stół, nie słyszeliśmy żadnej skargi. Wprost przeciwnie, gdy ktoś z litością zauważył, że nigdy nie będzie chodzić, ze szczerym uśmiechem odpowiedziała: „Będę chodzić w niebie, bo aniołowie też nie stąpają po ziemi, a są szczęśliwi”.

Ta odpowiedź wszystkich nas zdumiała i zawstydziła. I nic dziwnego, że kiedy przyszło niekończące się zapalenie płuc, które doprowadziło do bardzo ciężkiego stanu, tak że Ania nie jadła i miała trudności z oddychaniem, tamta odpowiedź pomagała nam nie tracić wiary. Widząc moją bezradność i przerażenie, pocieszała mnie: „Tusiu, zobacz, jest dobrze, sama oddycham, jest dobrze”.

W dramatycznie ciężkiej sytuacji, przy niewydolności oddechowej, która uniemożliwiała zastosowanie znieczulenia, okazała się konieczna ciężka operacja. Dobrze pamiętam, jak o północy modliliśmy się pod drzwiami sali operacyjnej szpitala na Niekłańskiej. Ania przeżyła wbrew przewidywaniom specjalistów. Potem przyszło jeszcze jedno doświadczenie. W trzy dni po operacji Ania powiedziała nam, że umiera z powodu bólu. Potem uspokoiła się, na twarzy pojawił się uśmiech i na kilka dni straciliśmy z nią kontakt. Ania mówiła, że jest w niebie. Mimo swego tragicznego stanu, była spokojna, uśmiechnięta i mówiła, że w niebie jest tak dobrze, bo tu wszyscy się kochają.

Patrząc na swoje dziecko, nie potrafiłem zrozumieć ani jej uśmiechu, ani jakiegoś tajemniczego szczęścia umierającego przecież dziecka. Ania wróciła do nas. „Po operacji jeszcze długo musiałam dochodzić do siebie... ale Bóg był ze mną i uzdrowił mnie!!!” – napisała Ania w swoim pamiętniku.

Po tych trudnych przeżyciach Ania szybko wróciła do zdrowia. Została przewodniczącą klasy, była harcerką i wolontariuszką misyjnej Fundacji Follereau, kwestowała na rzecz powodzian, na rzecz dzieci w krajach misyjnych. Razem z Arką Noego objechała całą Polskę, jeździła z nami po całej Europie, brała udział w telewizyjnym programie Ziarno.

Jakby spieszyła się zdobyć cały świat, ciesząc się każdym nowym dniem. I wtedy – przez zwykłą bezmyślność młodego człowieka za kierownicą – została potrącona, wraz ze swoją mamą, na przejściu dla pieszych. Zanim odeszła do nieba, modliła się za leżącą obok w kałuży krwi mamę: „Boże, ja mogę nie żyć, aby tylko moja mama żyła”. I tak się stało.

W miejscu, w którym odeszła do nieba, ustawiono krzyż harcerski, przy którym pali się lampka ZHR. Codziennie w tym miejscu modlą się ludzie szukający nadziei. Znak krzyża i świadectwo życia małej Ani stały się znakiem nadziei dla wielu, a przede wszystkim dla jej najbliższych.

Kiedy Ania odeszła, zostawiła swoje dziecięce marzenia: festiwal misyjny z Arką Noego i wielkie spotkanie niepełnosprawnych dzieci. Kiedy o nich mówiła, wydawały mi się nierealne. Kiedy odeszła do nieba, zrozumiałem coś, co mówił Raoul Follereau: „Tylko ateista planuje i jest smutny, bo zawsze mu czegoś brakuje do realizacji planów. Chrześcijanin marzy i realizuje marzenia”.

Wystarczy tylko zaufać, tak jak nasza Ania, zostawiając po sobie swoje hasło życiowe wpisane w serduszku „Bóg mnie kocha”. Zaufaliśmy, i tym zaufaniem staramy się dziś dzielić z innymi. Od czterech lat w czerwcu organizowane jest wielkie święto misjonarzy i ich dobroczyńców oraz jesienne spotkania dzieci pod hasłem „Wszystkie Anioły Małej Ani”. Owocem tych spotkań jest Misyjne Apostolstwo Niepełnosprawnych Dzieci.