Pracują i czasem się modlą

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 01.02.2004 10:58

Do niedawna łapano polskich złodziei samochodów. Dziś coraz więcej jest solidnych pracowników ekip budowlanych.

Autokary kursujące między Polską a Włochami są pełne udających się do pracy na Półwysep Apeniński. Nie, jak mogłoby się wydawać, pielgrzymów. Tych można policzyć na palcach. W autobusie jestem więc traktowana jak kobieta pracująca w Italii. „Zmianowa” - jadąc tam, w drodze powrotnej - „zjeżdżająca”. Tak się to określa w „podróżniczym” slangu. Bo we Włoszech pracuje bardzo wiele polskich kobiet. Opiekują się starszymi, dziećmi. - Najlepiej, jeśli są po pięćdziesiątce, takie wolą panie domu, nie są o nie zazdrosne - twierdzi Eduardo, rzymianin, właściciel wytwórni toreb, który sam zatrudnia Polkę. Panie zjeżdżają do kraju co trzy miesiące, bo tyle można legalnie przebywać we Włoszech. - Jak się wraca do Polski, to te 30 godzin niestraszne, ale w tamtą stronę, to się człowiek umęczy - mówi czterdziestolatka, Grażyna mieszkająca w Kętrzynie. Chwali sobie pracę: - Jest mi tam lepiej niż w domu, a mąż miał za co zrobić operację. Na jej miejsce do opieki nad starszą panią w Rzymie przyjeżdża koleżanka, z którą wymieni się znów po trzech miesiącach. Ale to Grażyna załatwiła pracę, więc może święta spędzić w kraju, ma pierwszeństwo. - Z chłopem się nie mamy o co kłócić, a i rodzina milsza, bo na prezenty czeka, teraz mnie znają - mówi, kiedy pytam o rozłąkę. Jeździ tak już szósty rok. To prawie emigrantka.

- Dziś polską emigrację we Włoszech tworzą ostatni już przedstawiciele eksżołnierzy armii gen. Andersa - mówi Adam Broż, autor pierwszego polskiego przewodnika po Rzymie, mieszkający w Wiecznym Mieście ponad 30 lat. - Większość nowej inteligencji to żony Włochów, rzadziej odwrotnie. I oczywiście sporo tu pracujących Polaków. Mówi się, że wszędzie jednakowo kompromitują ojczyznę. Do niedawna łapano polskich złodziei samochodów. Dziś coraz więcej jest solidnych pracowników ekip budowlanych. Cieszą się tu dobrą opinią. I kobiet, opiekunek starszych osób. Choć ostatnio są wypierane przez Filipinki, bo te się więcej uśmiechają i mówią po włosku. Polonia wydaje pismo przy Stowarzyszeniu Polaków we Włoszech. Można je dostać w kościele polskim św. Stanisława Biskupa Męczennika przy via Botteghe Oscure, w centrum, blisko Placu Weneckiego.

Zawsze świeci słońce


Halina, pięćdziesięciokilkulatka, pracuje w Rzymie od trzech lat, ale nie czyta pisma polonijnego. Za to informator o pracy „Porta Portese”. To nazwa znanej ulicy Zatybrza. Co tydzień w niedzielę odbywa się tam największy jarmark w Rzymie. Tam też można kupić polskie towary. Na przykład konserwę turystyczną za jedno euro, bo wszystkie ceny zaokrągla się w górę. Halina też je jakiś czas sprzedawała. Ale to był marny zarobek. Przyjęła się do opieki nad dziewięćdziesięciolatką.
- Ona się stale boi śmierci, każe się trzymać za rękę, wciąż zwołuje rodzinę, żeby się pożegnać, a powinna być spokojna, swoje przeżyła - nie rozumie Halina. Nauczyła się włoskiego, bo z tym wygodniej. Na przykład obliczyła, że opłaca się jeździć bez biletów (16 euro tygodniowy). „Oszczędza” w ten sposób na spaghetti albo na pończochy. Raz złapał ją kontroler, to udała, że nie jadła od tygodnia. Dał jej jeszcze plik biletów. Chwali się, jak sprytnie spędziła powitanie Nowego Roku w Watykanie. O pierwszej nad ranem nie miała jak wrócić do domu, bo pracuje na peryferiach. Zwróciła się o pomoc do Kawalerów Maltańskich, że niby zatruta pizzą z grzybami.

Więcej na następnej stronie

- Wzięli mnie do szpitala, dali zastrzyk. Ale miałam noc w czystej piżamie, a jak złożyłam życzenia leżącej obok babci, to mi dała 50 euro - opowiada. Troje dzieci sama odchowała, bo mąż zginął.

- Dwóch synów za granicą, wszyscy w świecie - wzdycha. Czasem udaje jej się wyrwać w środę w południe z domu. Przyjeżdża pod Bazylikę Świętego Piotra zobaczyć, jak ludzie wychodzą z audiencji.

- Świąteczni, jacyś weseli, bo byli blisko świętego - mówi. - I zawsze wtedy świeci słońce, to fakt. Chce się pani założyć?- pyta.

Będę myśleć w dżinsach


Niektóre pracujące uzyskują wizy pobytowe i są ubezpieczone. Siedzą tu, ile chcą albo mogą wytrzymać.

- Na początku robiłam przy chorej psychicznie. Dzień i noc - Anna ma 44 lata, ale wygląda na grubo po pięćdziesiątce. - Nic nie pamiętała, załatwiała się w pieluchy, chyba mnie na złość, bo jak tylko jej zmieniłam pampersa, to zaraz był brudny. Córki przyjeżdżały w niedzielę i sprawdzały, czy czysto. Uciekłam bez zapłaty. Teraz mam dziadka, 87 lat. Sam się oporządza. Prezenty mi kupuje dla męża i córki. Tylko mnie córka babcią zrobiła, 17 lat, za młoda.

- Bo tu za długo siedzisz, dziecko się samo chowało - przerywa jej koleżanka Irmina, na oko trochę od niej starsza. Spotykają się co niedzielę na Placu św. Piotra przed modlitwą na „Anioł Pański”.

Opowiadają o swoich polskich domach, jakby dopiero z nich wyszły. Na koniec o pracy, zarobkach, traktowaniu. Cały dzień mają wolny. Potem czekają w terminalu Janiculum, wybudowanym za pontyfikatu Jana Pawła II dla pielgrzymów, na nabożeństwo do Bożego Miłosierdzia w kościele Santo Spirito in Sassia przy via Sassia, równoległej do via della Conciliazione. Blisko Bazyliki. O 16.00 Msza św.

- Tam zawsze jest ten zakonnik, co tu się kręci - pokazują

o. Konrada Hejmo, duszpasterza pielgrzymów polskich. - Ładne kazania mówi.

Jeżdżą tylko metrem, bo ma dwie linie i łatwo się orientować. Mylą Bazyliki św. Jana na Lateranie ze św. Pawła za Murami.

- Nie ma czasu na zwiedzanie. Jak córka była, to mnie trochę poobwoziła - córka Irminy studiuje prawo. Syn skończył ekonomię. Utrzymuje ich oboje. Kiedy córka przyjechała do niej w wakacje, nie umiała z nią rozmawiać. Pani się z niej zrobiła, jakby to ona mieszkała w Rzymie, a nie matka. Wykształcona, trzy języki, modnie ubrana. Irmina kupiła jej torbę markowych ciuchów za 800 euro, cały miesięczny zarobek.

- Będę o tobie myśleć, jak włożę te dżinsy - śmiała się Dagmara. Irmina tu chciała wydać córkę za mąż, za Włocha, u którego pracuje na godziny.

Więcej na następnej stronie

- 51 lat ma, zadbany, forsiaty - wylicza. - Ale ona za młoda.

Zachęca mnie do spotkania z pracodawcą.

- Będzie pani miała służącą, samochody, a jak się przekręci, to słodkie życie - mówi autentycznie życzliwie. Panie częstują mnie swoją kawą lavazza, którą przyniosły w słoiku. Czekają na Mszę.

- Bez tego nie byłoby końca roboty - mówią. - Cały ten dzień na modlitwy, tak już musi być.

Zaczytałem się


W każdą niedzielę pół godziny przed 12.00 na Placu św. Piotra tłoczno. Wyłączają fontanny, żeby nie przeszkadzał szum. Kiedy głowa w białej piusce pojawia się w drugim oknie od prawej, przez plac przelatują kilkuminutowe oklaski. Powtarza je trzepot spłoszonych gołębi. 16 listopada 2003 r. Papież mówi o zabitych w Iraku włoskich karabinierach. Podobno, kiedy się dowiedział o ich śmierci, klęknął - poszła plotka wśród zebranych.

- To święty człowiek - Anna płacze, kiedy Papież pozdrawia pielgrzymów z Polski. - Cuda się ujawnią, gdy już go nie będzie. Tak to każdy chciałby dotknąć Papieża. A on już i tak umęczony.

Błyskają tysiące fleszy. Kiedy maleńka sylwetka Ojca Świętego znika, prawie wszyscy sięgają po chusteczki. Dwudziestotrzyletni Andrzej wstydzi się płakać. Twierdzi, że to zbyt intymne. Dlatego zakrywa całą twarz chustką. Jak sam mówi, na „Aniele Pańskim” znalazł się cudownym przypadkiem. To puenta jego czteromiesięcznego pobytu we Włoszech. Przyjechał z Krakowa, zachęcony atrakcyjnym ogłoszeniem o pracy przy zbiorze bakłażanów w wiosce pod Monte Cassino. Wszystko zainwestował w podróż. Na miejscu okazało się, że stawki są dużo mniejsze. Spał w oborze, a w listopadzie nawet pod gołym niebem, bo w budynku było zimniej. Jadł spaghetti z wodą, żeby oszczędzić na powrót i trzydniowe zwiedzanie Rzymu. Trafił na nocleg do Domu Polskiego na via Cassia.

- Pierwszego dnia poszedłem wieczorem do kaplicy - opowiada. - Dawno nie byłem w kościele. Na ławkach leżało Pismo Święte. Zaczytałem się, aż ksiądz dotknął mego ramienia, bo gasili światło.

Do pracy budzi mama


Kaplica Matki Boskiej Częstochowskiej w Domu Polskim jest dostępna nie tylko dla polskich pielgrzymów z całego świata, przyjeżdżających zwykle do Rzymu na tydzień. Przychodzą tam mieszkający w pobliżu polscy emigranci. - Siostry Służebniczki Najświętszego Serca Pana Jezusa i dwaj bracia Serca Jezusowego, sprawujący opiekę nad placówką, zawsze witają nas bardzo serdecznie - mówią. Dzień zaczyna się o 7.30 Mszą św., a za piętnaście dziewiąta wieczorem odprawiane jest nabożeństwo, połączone z Apelem Jasnogórskim. Adam, pięćdziesiąt kilka lat, pracuje w Rzymie od sześciu lat w firmie budowlanej. Jest tak dobrym fachowcem, że szef ściągnął go tu, gdy wrócił do kraju na rok.

- W Polsce byłbym bezrobotny, tu jestem sam. Ale człowiek stale zajęty pracą, nie ma kiedy się martwić - mówi. Od dłuższego czasu co dzień wieczorem przychodzi do Domu Polskiego na nabożeństwo: - Jak zacząłem pilnować stałej modlitwy, wszystko mi się w życiu zaczęło układać.

Więcej na następnej stronie

Rafał też przychodzi do kaplicy w Domu Polskim. Bo tam cudowna Matka Boża, jak w Częstochowie. I swoi - Polacy. Co dzień o szóstej rano budzi go do pracy mama, wychodząca w Polsce na Mszę św. Nie odbiera komórki, bo połączenia są drogie, ale wie, że to ona. Mają bliski kontakt. Pracuje tu kilka lat w firmie budowlanej. Wygląda na dwadzieścia, ma już prawie trzydzieści lat. Uwielbia swoje zajęcie, mógłby o nim mówić godzinami. Opowiada, że Włosi mają do niego zaufanie, dają mu klucz i wyjeżdżają na wczasy, a on remontuje im domy. Stara się zmienić stereotyp Polaka. Często robi coś gratisowo, nie rywalizuje z kolegami o pierwszeństwo, opowiada im o swoim kraju, zachwyca się rodzinnym Tarnobrzegiem. Pomaga znaleźć rodakom pracę.

- Na początku radzili mi, żeby trzymać się daleko od swoich, bo fałszywi, podgryzą cię - opowiada. - Ale ja się nie boję, jak człowiek jest dla innych dobry, oni też kiedyś będą.

Chciałby zrobić jakąś pracę remontową w Domu Polskim, żeby została tam po nim jakaś pamiątka.

Żeby zrobić zdjęcie


Jarek i Andrzej, około czterdziestki, handlują w Rzymie patelniami. Nie chcą mówić o swoim zajęciu. Bardziej o zostawionych w kraju rodzinach, zwłaszcza dzieciach. Wracają do nich co kilka miesięcy.

- Za to możemy potem jechać na narty, wyobraź sobie, jakie kupię synowi buty - marzy Jarek. - Będę nadrabiał nieobecność.

Nie wie, jakie jego czternastoletni syn czyta książki, ogląda filmy, mylą mu się imiona jego kolegów.
- Coś za coś - tłumaczy zakłopotany. W weekend pije do upadłego.

- Co to jest, że Polak, którego wynajmuję do prac w ogrodzie, jak tylko ma wolne, to wraca kompletnie pijany - dziwi się Orsula, rzymianka z dziada pradziada, zatrudniająca Polaków, bo są uczciwi.

Jarek i Andrzej na różne sposoby zabiegali o osobiste podejście do Ojca Świętego po środowej audiencji generalnej.

- Żeby zrobić sobie zdjęcie i pokazać wszystkim. To przecież człowiek najlepszy na świecie, nigdy nie zrobił nic złego.

Po podejściu do Ojca Świętego, wzruszeni, nie mogli nic powiedzieć. Następnego dnia rano Jarek przed pracą poszedł na Mszę św.

- Pontyfikat Jana Pawła II odznacza się bezpośredniością kontaktu z wiernymi - mówi ks. prał. Stefan Wylężek, dyrektor Fundacji Jana Pawła II w Rzymie. - W 2002 r. podczas audiencji, „Aniołów Pańskich”, Mszy św. Ojciec Święty spotkał się z 2 800 000 ludzi. Nie jesteśmy w stanie sprawdzić, jak jego słowo, obecność wpłynęły na ich konkretne życie.

20 euro


W przedświątecznym autobusie do Polski tłok. Kierowcy nie pozwalają pasażerkom zabierać dodatkowego bagażu, bo nie ma się gdzie zmieścić. Kobiety wpychają go pod siedzenia, na kolana, mimo perspektywy kilkudziesięciogodzinnej jazdy. To wszystko, co mają dla najbliższych. Jadwiga pokazuje mi kieszonkę na pieniądze, wszytą od wewnętrznej strony spodni.

- Tutaj nikt nie sięgnie - tłumaczy. - Dla wszystkich mam po 20 euro, stale wysyłam im pieniądze na bieżąco.

Agnieszka podczas postoju opowiada, że do domu wraca po roku.

- W obcym miejscu to ten czas szybko leci, jakby był podwójnie przyspieszony. Aż się człowiek boi, że życie to chwilka. Musi być w życiu coś więcej, żeby miało sens.