List z Indonezji

publikacja 30.01.2003 14:27

Styczeń 2003

Kochani!


Serdecznie Wam dziękuję za listy i karty świąteczne. Niektórzy, którzy nieco później wysłali listy, martwili się, czy ich życzenia zdążą. Muszę Was „pocieszyć”: żadne nie zdążyły. A powód jest bardzo prosty. Od połowy listopada nasi muzułmanie pościli. Taki post to znaczy, że muszą wstać o 2.30 w nocy, by napchać brzuchy na cały dzień. Dlaczego aż tak wcześnie jedzą? A bo przed pierwszym znakiem brzasku słońca muszą być wykąpani, najedzeni, odprawić modlitwy. Cały dzień potem chodzą pół przytomni. Widzę to po moich studentach. O 9.00 rano już się kiwają. Przecież spali tylko 3-4 godziny. Po całodziennym poście, wieczorem biorą się do jedzenia, które nieraz trwa do 22-23.

Potem przyszło uroczyste zakończenie postu, tzw. Idulfitri, które nieoficjalnie trwa tydzień. A tu już za tydzień było znowu Boże Narodzenie, a za tydzień Nowy Rok. Nie zdążyli się więc rozpędzić do roboty i na poczcie uzbierały się stosy przesyłek, które po Nowym Roku powoli rozdzielali. Musieli jeszcze nie skończyć, bo jeszcze brakuje mi dwu numerów Gościa Niedzielnego.

Powiecie: ślamazarstwo. Nas to jednak już nie rusza. Jeśli tu w dużym mieście Surabayi tak było, jak było na wsiach. Może jeszcze czekają na listy.

Rok akademicki mieliśmy więc z przerywnikami i zamiast 32 godzin zajęć mieliśmy ich tylko 24. Ale z materiałem jakoś zdążyliśmy, choć brakło nieco czasu na powtórki i dyskusje.

Dziesięć dni wolnego z okazji Idulfitri wykorzystałem, by wziąć udział w konferencji naukowej w Perth w zachodniej Ausralii. Perth leży stosunkowo blisko i loty są dość tanie. Chciałem zrezygnował z tej „uciechy”, gdy mi Australijczycy zaczęli robić wstręty z wizą, ale obiecałem Toetik, mojej asystentce, że pojedziemy tam razem. Ona trochę się wymawiała brakiem pieniędzy na bilet, ale powiedziałem jej, że się pewnie znajdzie jakiś dobry wujek, który jej to sfinansuje. I tak się stało. Mnie chodziło o to, by ona trochę wypłynęła na międzynarodowe wody i poznała ludzi, z którymi może będzie mogła wspólnie prowadzić badania. I tak się też stało. Właśnie takie spotkania mają m. in. to na celu, by naukowcy się nawzajem poznali co do zainteresowań naukowych. Mnie pod tym względem w przeszłości nikt nie pieścił, nie byłem prawie nigdzie, niech by więc ona miała łatwiejszy start, tym bardziej że się dobrze zapowiada. Miała co prawda opory w stosunku do swoich znajomości angielskiego, ale szybko się ich tam pozbyła i nawiązała nowe znajomości. Gdy ogłoszono, że w przyszłym roku spotkanie odbędzie w Auckland w Nowej Zelandii, Toetik od razu mnie zagadnęła, że chciałaby się tam wybrać, nie pytając nawet, czy i skąd będą na to pieniądze. Te pieniądze zawsze są u ludzi – zwykł mawiać nasz bł. Założyciel – tylko trzeba je umieć od nich dostać.

Ja tam raczej nie pojadę, bo zamierzam wybrać się na wakacje w ojczyste strony. Z kim z Was się tam spotkam, trudno mi dziś powiedzieć.

I maszci losie. Już kończyłem ten list, gdy dostaję telefon od Toetik z poza miasta: „Wujek (od czasu, gdy była w Polsce, tak mnie woła), zwichnęłam nogę i prawie nie mogę chodzić. Będę musiała pójść do lekarza, a nie zabrałem dość pieniędzy. Może tutaj są werbiści, którzy mogliby pieniędzy pożyczyć.” Oczywiście w Batu są werbiści i pieniędzy pożyczyli, ale ona wróciła z nogą w gipsie. I znowu dzwoni do mnie: „Czy wujek mógłby mnie jutro zastąpić na seminarium?” I co miał „wujek” powiedzieć? Oczywiście zastąpił. Na szczęście było to ostatnie zajęcie dla magistrantów.
To nie pierwszy raz. Najczęściej dzwoni do mnie najmłodsza asystentka, Lucy, i to nagle. Dzieciak dostał gorączki, musi pójść z nim do lekarza, czy profesor mógłby zaskoczyć. Jak tu myśleć o przejściu na emeryturę? Musiałbym się pewno gdzieś daleko przenieść, bo inaczej mi „moje dziewczyny” nie dadzą spokoju. Czasem się jednak zastanawiam, czy tak całkiem wytrzymam bez studentów. Będzie się trzeba przyzwyczaić. Zresztą planów na czas emerytury jeszcze mam wiele, byle Pan Bóg dał zdrowie i siły.

Moje kapłaństwo jest nietypowe, dlatego rzadko zdarzają mi się takie kapłańskie łakocie jak chrzest czy ślub.

Dalszy ciąg na następnej stronie

17. grudnia 2002 w naszej kaplicy odbył się chrzest 17 dorosłych osób. Głównym celebransem był o. Pikor, ja odprawiałem razem z nim i, na specjalne życzenie, udzieliłem chrztu Irze, córce mojej dentystki. Byłem przy tym niemało wzruszony, raz – ponieważ rzadko udzielam chrztu dorosłym, dwa – ponieważ znalem tę panienkę od jej dziecięcych lat.

28. grudnia pobłogosławiłem małżeństwo Ananga i Mayastuti, córki mojego kolegi z uniwersytetu. Już chyba we wrześniu podszedł raz do mnie pan Wirawan. Jest Balijczykiem, a więc wyznaje hinduizm.
„Mam ważną sprawę, czy profesor mógłby mi pomóc.” Myślałem, że chodzi o jego doktorat. „Moja córka chce wyjść zamąż i to za katolika; ślub chcą wziąć po katolicku.” „A jak córka”, zapytałem.
„Córka przechodzi na katolicyzm.”

„A co pan i pańska żona na to?”

„Nie mamy żadnych obiekcji. Maya jest dorosła, może więc decydować sama o swojej przyszłości. Czy moglibyśmy kiedyś przyjść do domu, by to bliżej omówić.”

Po paru dniach dostałem telefon, że Maya przyjeżdża w sobotę do Surabayi, więc chcieliby przyjść do mnie. Przyszli – tata, mama i Maya. Najpierw wybadałem, czy jej postanowienie zmiany wiary nie jest zbyt pochopne i tylko ze względu na przyszłego męża. Wydawało mi się, że Maya już wszystko przemyślała. Poleciłem, by udali się do proboszcza parafii, do której w Dżakarcie należy mąż, by załatwili potrzebne formalności, związane ze ślubem, a przy okazji wspomnieli, że Maya chciałaby zostać katoliczką. Już na 6 tygodni przed terminem ślubu dostałem wszystkie dokumenty i pełnomocnictwo pobłogosławienia ślubu. Na ślub wydrukowali specjalną broszurkę całej ceremonii ślubu, m. in. dlatego, że strona Mayi w całości wyznaje hinduizm.

28. grudnia rano o 7.30 zaczęła się ceremonia. Był nieduży, ale ładnie śpiewający chór, kaplica przystrojona, a młoda para w tradycyjnym stroju balijskim. Młoda pani z dużą, złotą koroną na głowie i pięknym balijskim stroju. Wyglądała rzeczywiście jak królowa – jednodniowa, jak to się mówi. Zgodnie z tutejszym zwyczajem zaraz po zaślubinach młodzi podeszli do rodziców, włożyli głowy w ich ręce, prosząc o błogosławieństwo.

Msza skończyła się na parę minut przed dziewiątą. Potem jeszcze parę zdjęć w kaplicy i wszyscy w te pędy śpieszyli się do domu. Dziwiłem się, dlaczego tak się śpieszą, przecież oficjalne przyjęcie jest dopiero o 11. Dopiero na przyjęciu pojąłem, dlaczego ten pośpiech. Oni jeszcze w te pędy pojechali do domu, by się przebrać w jeszcze piękniejsze szaty. Samo złoto. Wszyscy po balijsku. Na przyjęcie, które oficjalnie trwało 2 godziny, przyszły masy ludzi.

Po mszy św. zapytałem ojca Mayi: „Jak się podobała cała uroczystość?”

„Ojcze, to było niezapomniane przeżycie. Cały czas miałem mokre oczy. Moja żona też. Jakie wy macie piękne ceremonie!”

Po paru dniach spytałem Mayę o jej wrażenie. Nie miała dosyć słów zachwytu. Pytałem, jak odbywa się ślub na Bali w religii hindu. „Ojcze, długo, skomplikowanie, a przy wszystkim nie tego sakralnego nastroju, jaki mieliśmy tu w kaplicy.”

Nieraz już stwierdziliśmy, że nasze ceremonie robią wielkie wrażenie na innowierców. Są one chyba też ewangelizacją. Kto wie, czy kiedyś w ślady Mayi nie pójdą rodzice.

Na pożegnanie młodzi obiecali, że się postarają, bym do roku został „dziadkiem”. Niech im Pan Bóg błogosławi.

Wszystkich Was najserdeczniej pozdrawiam i, jak zawsze, polecam się Waszym modlitwom. Szczęść Boże!

o. Józef Glinka SVD
P.O. Box 1186 SB
Surabaya 60011
Indonesia