O człowieku, któremu nic się nie udało

Marcin Jakimowicz

publikacja 15.09.2008 18:38

Gapie na placu Broglie w Strasburgu zadzierają głowy do góry. Na ogromnym gmachu wiszą dwie solidne tablice. Napis na pierwszej głosi: „Tu wznosił się dom, gdzie 15 września 1858 roku narodził się Ojciec de Foucauld, dawny oficer kawalerii, badacz Maroka, zdradziecko zamordowany przez Senussów 1 grudnia 1916”.

Na drugiej napisano: „W tym domu po raz pierwszy rozbrzmiał hymn Marsylianka ułożony dla armii przez Rougeta de Lisle w 1792 roku”. Hymn Francji? To jest coś! Kto by się przejmował jakimś badaczem Maroka...

  • Małe Siostry w epoce Wielkiego Brata
  • Pustelnik z bloku
  • Jezus siedzi na tapczanie

    Karol de Foucauld przegrywa konkurencję już na starcie. I tak właściwie ułożyło się całe jego życie. Patrząc po ludzku: niczego nie osiągnął. Nic mu się nie udawało. Marzył o założeniu wspólnoty, zmarł samotny jak palec, pisząc dramatyczne słowa: „Ziarno umiera, nie przynosząc owocu. Ja, który tylko potrafię marzyć, niczego w życiu nie osiągnąłem”. Wkrótce zostanie ogłoszony błogosławionym. Planował, skrupulatnie rozrysowywał, przelewał marzenia na papier.

    Nie widział owoców swej pracy. Bóg wysłuchał jego gorących modlitw i zrealizował marzenia, ale uczynił to dopiero po jego śmierci. Jak grzyby po deszczu powstają malutkie wspólnoty zafascynowane drogą, którą szczegółowo opisał. Mali Bracia i Małe Siostry Jezusa adorują Boga na całym świecie, odnajdując Jego blask w najbłahszych sytuacjach dnia. Ich pustelniami są często wysokie mieszkalne bloki, na adorację jeżdżą windami, a zamiast podmuchu pustynnego wiatru ich twarze muskają spaliny samochodów. Nie zmieniło się tylko jedno: jak Karol de Foucauld szeptają: „Ojcze, powierzam się Tobie, uczyń ze mną, co zechcesz. Cokolwiek uczynisz ze mną, dziękuję Ci. Jestem gotów na wszystko, przyjmuję wszystko”.

    Bardziej świnia niż człowiek

    „Komu jeszcze pasztecik z gęsich wątróbek z truflami? A kto chce kawioru?” – Karol ogarnął wzrokiem rozbawione towarzystwo. Lgnęli do niego: miał suto zastawiony stół, świetne trunki, najlepsze cygara. „Szczęściarz! Dostać taki spadek, po dziadku!” – szeptali z zazdrością. Głośno zaś wołali: „Dolej nam jeszcze tego czerwonego wina, jest wyborne!”.

    „Liczą się jedynie przyjemności” – wyznaje młodzieniec. Jak wielu dokoła zafascynowany jest wiedzą i techniką. „A Bóg? Ani Go zmierzyć, ani zważyć...” – zniechęca się. Pogrąża się z dnia na dzień. W swych listach opowiada o tamtym czasie dosadnie: „Straciłem wiarę. Nigdy nie byłem w tak opłakanym stanie ducha. Byłem cały egoizmem, bezbożnością, pragnieniem zła. Byłem jak oszalały. Byłem bardziej świnią niż człowiekiem”. Miał być żołnierzem, porzuca jednak szybko karierę wojskową. Jest podekscytowany: wyrusza na niebezpieczną wyprawę badawczą do Maroka. Ryzyko jest ogromne, Afryka wrze.

    Dla jego rodaków sprawa jest jasna: muzułmanin to wróg. Myślący w podobny sposób młodziutki podróżnik przeciera oczy ze zdumienia: jest poruszony ogromną gościnnością marokańskich muzułmanów. Widząc, z jaką czcią padają na kolana, by na kolorowych dywanikach oddać cześć Bogu, nieśmiało pyta: „Czyżby On istniał?”. Później napisze nawet: „Myślałem o tym, by zostać muzułmaninem”. Zaczyna z pasją uczyć się arabskiego, czyta Koran. Widząc opłakane skutki niewolnictwa, pisze oburzony: „Biada wam obłudnicy, którzy na znaczkach umieszczacie »wolność, równość, braterstwo«, a zaciskacie kajdany niewolnikom. Karzecie kradzież kurczaka, a pozwalacie na kradzież człowieka”.

    Poruszony wraca do Francji. Jest czule przyjęty przez swą głęboko chrześcijańską rodzinę. Niczego nie narzucają, od czasu do czasu dyskretnie podrzucając jedynie książki o duchowości. Karol pochłania je, ale czuje się pusty. Coraz więcej czasu spędza jednak w kościele. Jest rozdarty: z jednej strony nie widzi w nim żadnych znaków Żyjącego, z drugiej nie może obok niego przejść obojętnie. Świątynia przyciąga go jak magnes. „Zacząłem chodzić do kościoła bez wiary, ale tylko tam czułem się dobrze i spędzałem długie godziny, powtarzając dziwną modlitwę »Mój Boże, jeśli istniejesz, daj się poznać!«” – opowiada po latach. W październiku 1886 roku długo rozmawia z poznanym w Paryżu ks. Huvelin: „Poprosiłem o lekcje religii, a on mi kazał uklęknąć i wyspowiadać się i natychmiast posłał mnie do Komunii”. Karol wychodzi z kościoła jako wierzący chrześcijanin. W twarz uderza go chłodny wiatr znad Sekwany. Jest październik 1886 r. Świeżo upieczony chrześcijanin ma 28 lat. Nic już nie będzie takie samo jak dawniej...

    Kamień pod głową łachmaniarza

    Nowa religia pochłania wszystkie jego zmysły. Pielgrzymuje konno przez Ziemię Świętą. „Oczy Jezusa spoczywały na tych samych wzgórzach, winnicach i horyzontach!” – gorączkuje się, patrząc na rosłą Górę Błogosławieństw. Pochyla się, dotyka ziemi Nazaretu. A więc tu żył w ukryciu Mesjasz? W głowie neofity rodzi się szalony pomysł: będzie żył jak On. Schowany, ukryty przed wzrokiem ciekawskich, służąc najbardziej odrzuconym. „Nie chcę przejechać przez moje życie w pierwszej klasie, podczas gdy Ten, którego kocham przebył je w ostatniej” – pisze. Nieustannie coś notuje. Jego drobniutkie pismo pokrywa zeszyty, karteczki, białe koperty.

    Chowa się w malutkim klasztorze w Syrii. Dwudziestu mnichów żyje w krytych słomą domkach z desek i gliny. Sześć godzin dziennie modlą się, sześć pracują. „Karol zawsze buduje, często cieszy, ale czasami przeraża” – szeptają o nim bracia. Jest radykalny, bardzo wymagający wobec siebie, surowy. Za wszelką cenę pragnie naśladować ubóstwo Mesjasza. Po kilku latach podejmuje karkołomną decyzję: zamieszka samotnie na pustyni. Jego lapidarna notatka zapowiada smak nowego wyzwania. Pisze: „A teraz nieznane”.

  • Początkowo mieszka w Nazarecie. Przebiera się w proste robocze ubranie, podaje się za służącego. Siostry zakonne dyskretnie obserwują dziwaka: przychodzi i cały dzień spędza na modlitwie w małej kapliczce klasztoru. Domyślająca się jego przeszłości przeorysza podejmuje ryzyko: zatrudnia go jako ogrodnika. Karol śpi na deskach, pod głowę podkłada kamień. Mimo to pisze, że czuje się jak „pączek w maśle”. Wraca na krótko do Francji, ale w jego głowie już na dobre gości myśl: resztę życia spędzi na pustyni. Pod przeraźliwie prażącym słońcem, przy pięćdziesięciu stopniach w cieniu, będzie wiódł ukryte życie Mistrza z Nazaretu. Nie będzie Go głosił słowami, lecz życiem. Otoczony rozpalonym piachem i kamieniami.

    Małe jest piękne

    Odtąd całe jego życie związane jest z Saharą. Wyświęcony na kapłana w 1901 r. wyjeżdża najpierw do Beni-Abees, potem do Tamanrasset, gdzie próbuje być po prostu bratem Tuaregów – pustynnych koczowników. Uczy się ich języka, godzinami tłumaczy poezje, opowiadania, przysłowia. Jest konsekwentny: codziennie poświęca na to aż dziesięć godzin. Kocha ten prosty naród ze wzajemnością. „To okropne myśleć, że taki dobry człowiek pójdzie po śmierci do piekła, bo nie jest muzułmaninem” – załamują ręce proste wieśniaczki. Mimo wszystko uważają go za świętego. Karol nie stara się ich nawracać.

    Wobec islamu jest cichym świadkiem Jezusa. „Boże mój, polecam Ci z całej duszy ich nawrócenie. Ofiaruję Ci za nich moje życie, za nawrócenie Maroka, za ludy Sahary, za wszystkich niewiernych” – modli się na palącym stopy piasku pustyni. Jego słowa: „Odrzuć ducha podboju, który jest bardzo daleki od sposobu działania i mówienia Jezusa. Duch walczący jest w tych, co nie są chrześcijanami lub są złymi chrześcijanami i tylko widzą nieprzyjaciół, których należy zwalczać” – powinni wziąć sobie do serca katolicy między Odrą a Bugiem. „Chcę prowadzić w krajach niechrześcijańskich ciche życie Jezusa w Nazarecie” – zdradza pustelnik.

    Przebiega setki kilometrów pustyni, jada dziennie trzy daktyle popijane mlekiem, mieszka w trzcinowych szałasach. Marzy, by skupić wokół siebie braci, którzy porwani ideałem ubóstwa zamieszkają z nim na pustyni, siedząc w ciszy przed Panem. Narzuca sobie jednak tak surową dyscyplinę, że nikt nie ma odwagi przyłączyć się do niego. Nieśmiałe próby zwerbowania zakonników kończą się ucieczką niedoszłych pustelników. Karol pozostaje sam jak palec. Palec, który nieustannie wskazuje na niebo.
    Żyje blisko Pana, przez ostatnie lata śpi nawet tuż przy Najświętszym Sakramencie, a jednocześnie boleśnie doświadcza rozdarcia. Ucieka przed światem, a przez cały dzień przybiegają do niego miejscowi. Chcą pogadać, proszą o pomoc. Czarnoskórzy chłopcy zaglądają do ubogiej izdebki, w której ślęczy nad tłumaczeniami. Ma precyzyjny plan zorganizowania Sahary, nikt jednak nie chce go zrealizować. Patrząc po ludzku, przegrywa dzień po dniu.

    Ginie 1 grudnia 1916 r. zamordowany w czasie rozruchów w Hoggarze. Chce do końca pozostać wśród swoich czarnoskórych przyjaciół, ale dla wrogo nastawionego plemienia Senussów jest przede wszystkim „niewiernym” Francuzem. Piętnastoletni chłopak, który pilnuje pustelnika, zdezorientowany pociąga za spust. Pada strzał, a wychudzony mnich w przykrótkim białym habicie, opasany solidnym różańcem, w sandałach własnej roboty, osuwa się na ziemię. Na jego piersi wyhaftowane serce z napisem „Jesus – Caritas” wypełnia się prawdziwą krwią. Kilka kropel spada na rozrzucone na ziemi karteczki.

    Na jednej z nich zapisał kiedyś swe największe pragnienie: „O czym marzę w sekrecie, to coś bardzo prostego, małego liczebnie, przypominającego pierwsze wspólnoty pierwotnego Kościoła. Mała rodzina, małe ognisko monastyczne, maleńkie i bardzo proste”.
    Uczniowie Karola de Foucauld

    Małe Siostry w epoce Wielkiego Brata

    Marcin Jakimowicz

    Gdy Marysia przyszła do pracy w habicie, jej koleżanki z pracy zatkało. Nie wiedziały, że pracują od trzech lat z zakonnicą. Małe Siostry Jezusa żyją z tymi, których inni ludzie omijają szerokim łukiem

    Na adorację jeżdżą windami.

    Szczecin. Wysoki odrapany blok. Do zniszczonej windy wchodzą trzy siostry w niebieskich habitach. Winda leniwie rusza. Jadą na samą górę. W swoim mieszkaniu na dziesiątym piętrze w małym pokoiku urządziły kaplicę. Jadą właśnie adorować Najświętszy Sakrament. – Gdy zamieszkałyśmy w bloku, biskup Majdański, który nas zaprosił, śmiał się, że ma w Szczecinie najwyższą w Polsce katedrę. Nasze malutkie mieszkanie jest skromne. Na 37 m˛ mamy dwa pokoiki i kuchenkę. Jeden pokój przeznaczyłyśmy na kaplicę, w drugim mieszkają trzy siostry. Gdy nasza sąsiadka, pani Czesia, dowiedziała się o kaplicy, wzruszyła się: – To cudowne mieszkać na jednym piętrze z samym Panem Jezusem! – rozpłakała się.

    Małe Siostry Jezusa mieszkają w Polsce od 1966 roku. Żyją wpatrzone w Karola de Foucauld. To człowiek, który, patrząc po ludzku, niczego nie osiągnął. Nic mu się nie udawało. Marzył o założeniu wspólnoty, a zmarł samotny jak palec, pisząc dramatyczne słowa: „Ziarno umiera, nie przynosząc owocu. Ja, który tylko potrafię marzyć, niczego w życiu nie osiągnąłem”. 13 XI zostanie ogłoszony błogosławionym.

    Nie widział owoców swej pracy. Bóg wysłuchał jego gorących modlitw, ale uczynił to dopiero po jego śmierci. Jak grzyby po deszczu powstają malutkie wspólnoty zafascynowane drogą, którą szczegółowo opisał. Mali Bracia i Małe Siostry Jezusa adorują Boga na całym świecie, odnajdując Jego blask w najbłahszych sytuacjach dnia. Ich pustelniami są często wysokie mieszkalne bloki, a zamiast podmuchu pustynnego wiatru, ich twarze muskają spaliny samochodów. Nie zmieniło się tylko jedno: jak Karol de Foucauld szeptają: „Ojcze, powierzam się Tobie, uczyń ze mną, co zechcesz. Cokolwiek uczynisz ze mną, dziękuję Ci. Jestem gotów na wszystko, przyjmuję wszystko”.

    Ty jesteś zakonnicą???

    Siostry zaczęły pracować w szczecińskiej stoczni. – Chcę mieć tam swoich aniołów – śmiał się biskup Majdański. Zostały zatrudnione jako sprzątaczki. Dlaczego? – Chcemy, jak Jezus, zajmować ostatnie miejsca. Pracujemy tam, gdzie ludzie czują się najbardziej porzuceni i odepchnięci – wyjaśnia siostra Asia, przełożona polskich Małych Sióstr Jezusa. – Nasza założycielka siostra Magdalena zawsze pytała: gdzie mieszka najbardziej pogardzana w społeczeństwie mniejszość? Małe siostry na Słowacji żyją wśród odepchniętych przez społeczeństwo Cyganów, w Polsce pracują jako salowe, sprzątaczki, a nawet sprzedają bilety… w cyrku. Niosą opowieść o szaleństwie Bożej miłości do najuboższych. Nie są dla nich jednak obcymi, intruzami. Siostra Magdalena pragnęła być „Arabką pośród Arabów i koczownikiem pośród koczowników”.

    Do końca lat osiemdziesiątych Małe Siostry Jezusa pracowały w stoczni w cywilnych ubraniach. Niewielu stoczniowców wiedziało, że pracują z zakonnicami. Gdy w 1990 roku zdecydowały się pójść do pracy w habitach, wywołało to prawdziwe zamieszanie…

    – Założyłam habit i ruszyłam do pracy – śmieje się od ucha do ucha siostra Marysia. – Minęłam na przystanku znajomego z pracy. Zamurowało go, nie mógł wydusić słowa. By dotrzeć do stoczni, trzeba było przepłynąć kawałek promem. Zawsze panował na nim ogromny ścisk, a zajęcie wolnego miejsca graniczyło z cudem. Gdy weszłam w habicie, usiadłam i… do końca podróży siedziałam sama! Miałam wokół siebie sporo miejsca. Nikt nie miał odwagi się przysiąść. A przecież wszyscy znali mnie już od trzech lat. Na bramie stoczni usłyszałam: Proszę przepustkę! – Zakonnica u nas? – drapali się po głowie portierzy.

    Znajome sprzątaczki, które na co dzień zamiatały ze mną podłogi, przetarły oczy ze zdumienia. – A co to Marysiu, to ty do zakonu wstąpiłaś? – zdziwiły się. Nie wiedziały, że jestem już od siedmiu lat małą siostrą Jezusa. Nawet wcześniej za wszelką cenę chciały mnie swatać. Ale ja wykręcałam się i mówiłam, że jestem już zajęta – śmieje się siostra Marysia.

    Gdy pracownice stoczni odkryły, z kim pracują, zaczęły opowiadać zakonnicy o swoich życiowych zawirowaniach i rozterkach. – Szkoda, że nie chodziłaś wcześniej w habicie, bo może byśmy się pohamowały i mniej klęły – mówiły.

    – Widziały, że nie jestem nadczłowiekiem, że, jak one, jestem wyczerpana, spocona, zmordowana. Ale chciałam, by zobaczyły, że moją siłę czerpię z Eucharystii, z ukrzyżowanego serca Jezusa – opowiada siostra Marysia. – Nie chciałam nikogo nawracać. Chciałam tylko żyć jak one…

    Wedel ogłasza strajk

    – Pakowałam czekoladki w zakładzie Wedla – siostra Mariola odkłada kubek z malinową herbatą. – Mogłyśmy jeść ich tyle, ile się chciało, ale i tak żadna z nas nie miała na to ochoty. Pakowałam i pakowałam, i zaczęłam się modlić. Powtarzałam w sercu słowa: Panie Jezu Chryste, ulituj się nade mną. Głośno nie mówiłam nic, a zresztą i tak nie byłoby słychać słów, bo maszyny potężnie huczały. I wtedy podeszły do mnie inne pakowaczki i powiedziały: Mariola, ty się modlisz? To widać po twojej twarzy…

    Zadziwiające, jak wiele widać po twarzy. Moi znajomi, którzy opowiadali mi o małych siostrach, zwracali uwagę na ich uśmiech, szczerość i ogromną bezpośredniość. Są szczęśliwe, to widać. – Dla naszych rodzin to najważniejszy argument. Bo każdy chciałby, by jego dziecko było przede wszystkim szczęśliwe. Jasne, nikt nie chce, by jego córka, która właśnie kończy studia, zamiatała ulice, więc nasze decyzje wywołują często u najbliższych szok, ale później, widząc nasze szczęście, godzą się z naszymi wyborami.

    – Nasz uśmiech wypływa z codziennej adoracji – chórem odpowiadają siostry. To zaraźliwe. Gdy siostra Mariola zaczęła pracować w ostrowskich zakładach Wólczanki, kobiety, które ją otaczały, były wzruszone: A jednak Kościół jest tu obecny! – One poczuły się bardzo dowartościowane, tak jakby obecność jakiejś malutkiej zakonnicy nobilitowała ich żmudną, monotonną pracę – opowiada mniszka. – I nagle okazało się, że w Wólczance ogłoszono strajk: bo wszyscy chcieli ze mną szczerze pogadać i nikt nie chciał pracować – śmieje się zakonnica w błękitnym habicie.

    Młodziutka Anna Agnieszka stawia na ziemi ciężkie wiadro. Na co dzień sprząta ulice Szczecina. – Widzę wyraźnie, że przez swoją obecność wśród najuboższych pokazuję im, że ich praca może być święta. Że na ulicach Szczecina też można spotkać Boga, choć moim przyjaciołom z pracy wydaje się to często niemożliwe. Nie, nie czuję się ani odrobinę lepsza od nich. Jestem ich siostrą. – Tu chodzi o coś więcej niż o modlitwę. Tu chodzi o życie – uśmiecha się ślicznie siostra Zofia. Do piersi przyciska niepozorny znak Małych Sióstr Jezusa: Serce Boga, które się dało ukrzyżować.

    Niech ksiądz ją zwolni z tej kary!

    Siostra Kasia pracowała w Zieleni Miejskiej. Razem z byłymi więźniami grabiła liście i sprzątała ulice Krakowa. Pewnego dnia koledzy z pracy podeszli do niej i powiedzieli: Siostro, myśmy już postanowili. Idziemy jutro do kardynała Macharskiego i mówimy mu: niech Ksiądz już zwolni siostrę z tej kary, bo ona już to odrobiła i bardzo solidnie pracuje. A siostra Kasia zaśmiała się: ale ja tu jestem dobrowolnie! Robotnicy zerwali z klombów pęki róż i wręczyli zakonnicy.

    Pierwszą polską małą siostrą była Krystyna. Walczyła w AK i władza ludowa wydała na nią wyrok śmierci. Uciekła. W Paryżu spotkała Małe Siostry Jezusa. Zaraziła się ich radością. Gdy jako młodziutka zakonnica trafiła do Libanu, zamieszkała razem z inną nowicjuszką. Dwie samotne biedne siostry znalazły się w kompletnie obcym państwie. Nie miały sił. Pewnego dnia nowicjuszka załamała się: Krystyna, nie wytrzymam, wyjeżdżam. I wówczas Krysia powiedziała: No co ty? Zostawisz mnie tu samiuteńką? Siadaj, zapalimy papierosa, jak w AK. Usiadły. Dwie małe siostry wypaliły papierosa, a potem zaczęły się modlić. Zostały.

    Dziś prawie tysiąc trzysta sióstr 69 narodowości żyje w 69 krajach świata. Jak Karol de Foucauld ukochały pustynię. Odkrywają ją i na Saharze, i na dziesiątym piętrze szczecińskiego bokowiska, i na szarych ulicach robotniczej Nowej Huty. Wiele z nich mieszka w krajach islamu. Przeciętny Polak, słysząc o kolejnym ataku bombowym, na słowo muzułmanin zareaguje momentalnie: to terrorysta, wróg! A małe siostry powiedzą: przyjaciel. W swych ślubach zakonnych przyrzekają: „Ofiaruję swoje życie za moich braci z islamu i z całego świata”.

    Karol de Foucauld pod przeraźliwie prażącym słońcem, przy pięćdziesięciu stopniach w cieniu, wiódł ukryte życie Mistrza z Nazaretu. Nie głosił Go słowami, lecz życiem. Otoczony rozpalonym piachem i kamieniami, nie starał się nikogo nawracać. Wobec islamu jest cichym świadkiem Jezusa. „Boże mój, polecam Ci z całej duszy ich nawrócenie. Ofiaruję Ci za nich moje życie, za nawrócenie Maroka, za ludy Sahary, za wszystkich niewiernych” – modlił się na palącym stopy piasku pustyni.

    Jezus jak Daruś
    Wchodzę do kaplicy. Jasna, czysta, prosta. Nie ma krzeseł, siostry modlą się, siedząc na piętach. Pod ołtarzem figurka Dzieciątka Jezus. – Małe, bezradne, rozkładające rączki dziecko przypomina nam o naszym charyzmacie dziecięctwa Bożego – opowiada siostra Asia. – Zobacz, a tu obok stoi prosta figurka Maryi trzymającej w rękach małego Jezusa. Wygląda tak, jakby Dziecko wypadało Jej z rąk. Jeśli Go nie złapiesz, to się biedaczek potłucze – uśmiecha się mniszka.

    To chyba kwintesencja ich życia: łapać to, co kruche, małe. Jeśli nie złapiesz, to się potłucze.
    Kiedyś w Szczecinie do figurki Maryi podeszła jedna z sąsiadek małych sióstr i krzyknęła: – O Jezu, jaki Ty piękny jesteś, zupełnie jak mój Daruś! Miała rację. Małe siostry na całym świecie pokazują ludziom, że Bóg nie jest daleko. Jest tuż obok: bierze na ręce małe rozbrykane dzieci, myje na kolanach stopy zdumionym uczniom, rozmnaża chleb i ryby. A może pracuje w stoczni, sprząta ulice Krakowa, pracuje w Zieleni Miejskiej, jeździ z taborem Cyganów i sprzedaje w cyrku bilety? To skandal? Tak. Życie małych sióstr jest skandalem. Kto to widział, w XXI wieku zajmować ostatnie miejsca i cieszyć się ze swej nieprzydatności? Kto to widział, schodzić do tych, których porządni ludzie omijają szerokim łukiem. To kompletne szaleństwo.

    listopad 2005

    Uczniowie Karola de Foucauld

    Pustelnik z bloku

    br. Pierre-Marie Delfieux

    Moja więź z Karolem de Foucauld sięga dzieciństwa. Patrząc z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że pamięć o nim i jego obecność nieustannie mi towarzyszyły. Wszystko zaczęło się za sprawą pewnego antyklerykalnego nauczyciela.

    Widząc, jak biegam każdego ranka przed przyjściem na lekcje, by służyć do Mszy św., spoglądał na mnie nieco z góry. Ale ponieważ byłem prawnukiem pierwszego nauczyciela pracującego w owym okręgu, należał mi się pewien szacunek.

    Tak więc któregoś dnia nasz drogi nauczyciel rozdawał ilustrowane książki „dla najlepszych uczniów szkoły”. „Masz, to będzie dla ciebie!” – rzekł do mnie z miną równie kpiącą, co serdeczną. Odwróciłem książkę, która wylądowała na moim pulpicie na opak. Na okładce znajdowało się kolorowe zdjęcie jakiegoś człowieka o czarnej brodzie i spojrzeniu pełnym ognia, z beduińskim zawojem na głowie, z sercem na piersi, nad którym widniał krzyż. A u góry, wielkimi literami: KAROL DE FOUCAULD. Byłem zdumiony. Szczęśliwy, iż w obecności kolegów otrzymałem taki prezent, a jednocześnie zaintrygowany tym, co mogły kryć intencje ofiarodawcy. Ten zaś rzucił mi donośnym głosem, tak by wszyscy usłyszeli: „To historia pewnego oficera przerobionego na księdza!”. Czerwony ze wstydu nie wiedziałem ani co rzec, ani co myśleć! Cóż ten „Karol de Foucauld” robił na mojej ławce?

    Po powrocie do domu natychmiast pokazałem książkę mamie. Ta znała słynną biografię René Bazin. „To jest cudowne!” – uspokoiła mnie. Przejrzała książkę ze wspaniałymi ilustracjami na każdej stronie. Potem, po chwili ciszy, z rozbawionym uśmiechem powiedziała: „I to pan ci ją dał?”. – „No... tak!”. – „Może on się nawraca?” – podsumowała, wybuchając śmiechem.

    Nauczyciel? Nawraca się? Jeśli samo ofiarowanie takiej książki przywodziło na myśl nawrócenie – nawet gdyby ten podarunek był tylko formą kaprysu – to jakaż tajemnica kryła się w sercu człowieka, o którym opowiadała? Nie wszystko pojmujemy z poziomu naszych dziesięciu lat. Ale dzięki wielokrotnemu powracaniu do tych stronic, pożeraniu oczami ilustracji, brat Karol stał się kimś więcej niż przyjacielem.

    Opatrzność sprawiła, że mogłem korzystać z łaski blisko dwóch lat pustelniczego życia w sercu Sahary. Krainy istniejącej ponad wszelkimi granicami, rozciągającej się od Atlantyku po Ocean Indyjski, od wybrzeża Morza Śródziemnego po równik czarnej Afryki, krainy dwadzieścia razy większej od Francji.
    Ale nie tylko wołanie pustyni sprawiło, że przeżyłem tam dwa lata ciszy, modlitwy, samotności, mając Biblię i Najświętszy Sakrament za jedynych towarzyszy. Sprawiła to także zawsze żywa obecność brata Karola. To tam dane mi było odkryć, jak bardzo Karol de Foucauld pozostaje duchowym mistrzem i jak bardzo w zetknięciu z nim można czuć się przynaglanym do adoracji, medytowania Pism, do wsłuchiwania się w ciszę. To tam zrozumiałem, że prawdziwa pustynia, na jaką Bóg nas dzisiaj zaprasza, znajduje się być może bardziej w sercu wielkich miast niż w opiekuńczym cieniu jakiejś saharyjskiej pustelni.

    Cóż więc takiego się tam wydarzyło? Być może nigdy nie będę potrafił dokładnie tego wyrazić. Ale wiem doskonale, że to Bóg mnie tam zaprowadził, i że to Bóg mnie stamtąd przyprowadził. I przez cały czas życia na pustyni kosztowałem – surowej i spokojnej, zwiewnej, łagodnej i potężnej – radości życia w Jego obecności. Pod spojrzeniem przyjaciela, który stał się bratem, i Małego Brata, który stał się Wielkim Przyjacielem.

    * br. Pierre-Marie Delfieux – założyciel Monastycznych Wspólnot Jerozolimskich. Fascynacje dzieciństwa, karmienie się w latach młodości duchowością brata Karola, wielokrotne pielgrzymowanie jego śladami do Tamanrasset, a zwłaszcza dwa lata spędzone w saharyjskiej pustelni sprawiły, że zakiełkowało w nim przekonanie, iż prawdziwa pustynia znajduje się dzisiaj w sercu miast i że to tam właśnie należy stwarzać oazy ciszy i modlitwy.
    Uczniowie Karola de Foucauld

    Jezus siedzi na tapczanie

    O islamie, prostaczkach i kopertach z pieniędzmi z bratem Morisem rozmawia Marcin Jakimowicz

    Do znajomego księdza podeszło parę pobożnych kobiet: Możemy dostać adresy niewierzących z naszej parafii? – A po co? – zdziwił się. – Bo my weźmiemy obraz Matki Boskiej Częstochowskiej i pójdziemy ich nawracać. Wy, Mali Bracia, żyjecie obok ludzi zanurzonych w grzechu i nie chcecie ich nawracać. Dlaczego?

    BRAT MORIS: – Karol de Foucauld nigdy nie nawracał muzułmanów. Chciał być ich bratem, kochać ich, oddać za nich życie. A to nie to samo. Przez lata żyłem wśród ubogich warszawiaków na Pradze. Byli moimi braćmi. Na początku trochę się maskowałem, nie wiedziałem, jak przyjmą Francuza. Ale byli dla mnie bardzo serdeczni, otwarci. Źle mówiłem po polsku, ale oni też źle mówią po polsku (śmiech).

    Nie opowiadał im Brat o Jezusie?

    – Jeśli trzeba było, opowiadałem. Kiedy sąsiad narzekał: Nie chcę już żyć, to nie ma sensu, odpowiedziałem: Przepraszam, ale nie mów tak. Twoje życie ma sens: Jezus cię kocha. Żyjesz. Nikt nie zna cię tak dobrze, jak Bóg. Jutro będzie lepiej. Żyj. My, Mali Bracia, nigdy się nie narzucamy. Nie mówimy: żyjesz w grzechu, robisz bardzo źle! Mówimy raczej: bardzo mi przykro, że jesteś dziś chory, bo za dużo piłeś. Mówimy jak do przyjaciół. Bo ci ludzie naprawdę doskonale wiedzą, że robią coś złego. I nie trzeba do tego wracać. Co Jezus mówił? Nie grzesz więcej, ale nigdy nikogo nie odrzucał, nie oskarżał. Kiedyś poszedłem na pogrzeb ubogiego sąsiada. Byłem po cywilnemu, stałem z tyłu. Nie było księdza. „Nie ma pieniędzy. Wszystko kosztuje” – tłumaczyła rodzina. Grabarze wrzucili ciało do dziury. A ja nie wytrzymałem: Panowie, to nie jest worek. To nie jest pies, to Darek, mój przyjaciel. Wyciągnąłem z plecaczka habit i mówię: Nie umiem odprawiać pogrzebu, nie mam książki, pomódlmy się po swojemu. I zaczęliśmy wszyscy modlić się nad grobem. Często chodziłem na pogrzeby. Oni bardzo szybko umierali.

    Nie mieli do Brata dystansu?

    Jak na przykład do księży? – Nie. Ja z nimi żyłem. Wracałem w nocy i nigdy nie spotkałem się z agresją. Mówili, że „swoich” nie ruszą. A księży nie lubią, rzeczywiście. Pewnego razu jeden z moich sąsiadów pijany krzyczał: Nienawidzę księży! Podszedłem i mówię: Uspokój się, jaki to ma sens? Moja sąsiadka pytała kiedyś zdziwiona: Moris, widzisz, jak żyjemy, a nigdy nie masz zarzutów;
    jest ci przykro, ale nie krytykujesz. Możemy być przed tobą szczerzy. Jak ty to robisz?

    No właśnie. Jak Brat to robi?

    – Nic nie robię. Żyję z Jezusem. Poznałem Go, gdy byłem młody i wtedy rzuciłem się w Jego ramiona. Ruszyłem na pustynię. Podobno spotkał tam Brat Magdalenę, założycielkę Małych Sióstr Jezusa. Mówiła młodym mniszkom: „Nie bójcie się wyruszać na wszystkie kontynenty lekkie, lżejsze od mydlanych baniek”. Jak można, mając taki bagaż doświadczeń, wspomnień, przyjaźni, wyruszyć lekkim jak piórko, bez oglądania się wstecz?

    – To bardzo łatwe, bo idziesz z Jezusem. Czego masz się bać?

    Pamiętam taką scenę: Sahara, siedzieliśmy na podłodze (nie mieliśmy krzeseł, żadnych mebli). Byliśmy ubrani jak Arabowie. Nagle przełożony powiedział: Ty wyruszysz do Japonii, ty do Wietnamu. Ja trafiłem do Maroka. Nie znałem tam nikogo. Wiedziałem tylko, że mam mieszkać w dzielnicy slumsów, wśród baraków. Musiałem znaleźć pracę, aby przeżyć, nauczyć się mówić po arabsku. Ale: Jezus jest z nami!

    To szaleństwo…

    – Zgadza się. Całkowite szaleństwo. Miałem plecaczek, a w nim tylko koc (noce na pustyni są zimne) i habit. Nic więcej. Czasami byłem u kresu sił, chorowałem. Wiedziałem, że sytuacja mnie przerasta. Na przykład, gdy wędrowałem po pustyni i zgubiłem się. Gdzie znaleźć wodę? Gdzie iść? Ale Bóg był wierny. Nie opuścił mnie nawet na sekundę. Zawsze spotykałem na pustyni jakiegoś koczownika, który wskazywał mi drogę.

    Gdy słyszymy: muzułmanin, myślimy często: terrorysta…

    – A ja myślę: brat. Zamieszkaliśmy w trójkę wśród dwustu tysięcy muzułmanów. I nie odczuliśmy żadnej agresji. Żyliśmy jak ich bracia. Pamiętam, jak kiedyś nocą zapukał do nas młody człowiek. Studiował Koran i wykładowca, jako argument, że Bóg nie może się wcielić, przeczytał mu Prolog Ewangelii Jana. Chciał ośmieszyć tę teorię. Tymczasem ten młody muzułmanin zachwycił się tekstem o Słowie, które stało się ciałem. Chciał koniecznie przeczytać dalszy ciąg... Daliście mu Biblię?

    – Nie. Powiedzieliśmy: wracaj do swoich, bądź dobrym muzułmaninem. Ale on przychodził i przychodził. Rozmawialiśmy przy zielonej herbacie z miętą. W końcu posłaliśmy go do znajomego jezuity. Musiał się bardzo maskować: wchodził jednymi drzwiami, wychodził innymi. Potem przyjął chrzest, ale we Francji, poza granicami Maroka. Wrócił. Nie obchodził ramadanu, nie chciał ożenić się z kandydatkami, które przedstawiała nieświadoma niczego matka. Cierpieli oboje: ona nie wiedziała, czemu syn nie chce chodzić do meczetu, on nie potrafił ukrywać swej miłości do Jezusa. Zmagał się.
    Biskupi w Maroku nie pozwalają chrzcić muzułmanów. Wiedzą, czym mogłoby się skończyć taka konwersja na katolicyzm. Poznałem dwóch młodych Arabów, którzy gorąco pragnęli chrztu. Przebywali w więzieniu i opowiadali mi: Jesteśmy przygotowani na męczeństwo. To dopiero świadectwo!

    A Brat jest przygotowany?

    – Bałbym się, ale jestem przekonany, że Jezus będzie wtedy ze mną.

    Czy Wasi sąsiedzi nie patrzyli na Was jak na dziwolągi? Trzech białych mężczyzn, którzy nie obchodzą ramadanu…

    – Nie. Najubożsi patrzą inaczej. Gdy Karol de Foucauld trafił do muzułmanów, przez trzy lata nie padał deszcz. I wtedy on rozdał im wszystkie swoje zapasy. Gdy zachorował, stracił przytomność, odzyskał ją u swoich ubogich sąsiadów. Do tej pory trzymali dystans. Wiedzieli, że mimo iż żyje biednie, jest „kimś”

    Brat nie chce być „kimś”?

    – Jestem bratem Syna Bożego. Po co mi więcej? Jezus bardzo chciał być naszym bratem. Mówił o najmniejszych i nazywał ich swoimi braćmi! Zdumiewa mnie, że od tego uciekamy. W polskim Kościele ci, którzy są braćmi, są traktowani gorzej. Nie mieli matury, nie mogli zostać ojcami, są „tylko” braćmi. Mogą, co najwyżej, sprzątać. A Jezus chce być naszym… bratem! Ostatnio pewna siostra zakonna kręciła głową: Powinno się księdza tytułować: ojcze. A ja uśmiechnąłem się: Nie jestem ojcem, jestem bratem, i to małym. Oj, muszę z siostrą poczytać razem Ewangelię…

    „Zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś prostaczkom”. Chce być Brat prostaczkiem?

    – Oczywiście. Ja zupełnie nie rozumiem, po co nam te tytuły przed nazwiskiem. Prałat, profesor, doktor. Po co się tak podpisujemy? By pokazać innym, że jesteśmy kilka poziomów wyżej? To nie jest chrześcijańskie. Jezus szanował każdego – kobieta, która sprząta Dworzec Centralny, ma taką samą godność, jak profesor uniwersytetu. To moja siostra. Pomyśl tak, a wszystko się zmieni.

    Z czego żyją Mali Bracia?

    – Z własnej pracy. Nie przyjmujemy innych pieniędzy. Nawet za głoszone rekolekcje. Nie mogę pojąć, jak mógłbym głosić Ewangelię za pieniądze. Ostatnio byłem u kapucynów i powiedziałem: na koniec rekolekcji będą być może kwiaty, książki. Proszę, nie wkładajcie między ich strony żadnej koperty. Byli zdziwieni.

    Ludzie, słysząc słowo „kontemplacja”, płoszą się: to nie dla mnie, ja nie mam czasu.

    – Kontemplacja to nic innego, jak ciągłe wracanie do osoby Jezusa. „Trwajcie we mnie” – powiedział do nas wszystkich. Każdy może zanurzyć się w Jego miłości. Jezus żyje, jest teraz między nami (brat Moris wskazuje na pusty tapczan). On tu jest, jestem o tym przekonany.
    Gdy modlimy się z braćmi na codziennej godzinnej adoracji, niektórzy są tak wyczerpani pracą, że zasypiają. I co z tego? Pragną być z Jezusem. On widzi serce, rozumie ich zmęczenie. Bóg nie rozdaje małych prezentów. On zawsze daje całego Siebie.