Fatima z Luksemburga

Jacek Dziedzina

publikacja 30.04.2008 16:18

Wszyscy tu wiedzą, że są dwie Fatimy. Jedna w Portugalii, druga w Luksemburgu. Po wojnie sami Luksemburczycy sprowadzili Królową Pokoju do swojego księstwa. Dziś, raz w roku, miasteczko Niederwiltz podbijają imigranci portugalscy. I świętują z ocalałymi Luxembourgois.

Niederwiltz... Niederwiltz… wiesz, gdzie to może być? – nasz przypadkowy informator zakłopotany drapie się po głowie i pyta kolegę. – Niederwiltz… Niederwiltz… Nie, nic tu takiego nie ma – podpowiada jego towarzysz. Próbuję pomóc panom i rzucam hasła: kościół, pielgrzymka… – A! Fatima? – koledzy czują się pewniej. – To tutaj, za tym zakrętem – śmieją się wyraźnie wyluzowani. Okazuje się, że oficjalna nazwa niższej części miasteczka Wiltz jest mniej znana niż potoczna Fatima… Nic dziwnego. Następnego dnia mała społeczność przeżyje prawdziwy najazd 15 tysięcy pielgrzymów. Jak co roku, w uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego, Niederwiltz zamieni się w małą Portugalię. Bo chociaż to nie Portugalczycy sprowadzili tutaj „swoją” Królową, to oni przede wszystkim przychodzą dziś do sanktuarium „Fatimy na emigracji”. Rodowici Luksemburczycy współorganizują pielgrzymkę i towarzyszą nowym mieszkańcom księstwa.

Wojna i obietnica

– Niektórzy myślą, że to portugalskie sanktuarium – Jos Scheer mieszkał tu zawsze i mówi, że to Luksemburczycy wpadli na pomysł utworzenia sanktuarium Matki Bożej Fatimskiej. Pod koniec II wojny światowej był małym chłopcem. Do dziś z żoną przechowują krzyż, zrobiony z odłamka niemieckiego pocisku. Za małą figurą Chrystusa włożone liście bukszpanu. To miejscowa tradycja: co roku w Niedzielę Palmową wszyscy święcą kawałek rośliny i wkładają go za krzyż… Taki sam? – Tak, tak, wiele osób tutaj ma takie „bombowe” krzyże – przytakuje Jos. – Chrystus cierpiał na krzyżu. I tu też było cierpienie – oczy Josa wilgotnieją.

W styczniu 1945 r., gdy alianci zachodni wypierali Niemców z Luksemburga, modlił się o wyzwolenie w piwnicy z rodziną. Kilkadziesiąt metrów dalej, w piwnicy pod prezbiterium w kościele, modliła się grupa wiernych z księdzem. Obiecali wtedy, że jeśli wojna się skończy, mieszkańcy wybudują sanktuarium z Drogą Krzyżową i kaplicę poświęconą Najświętszemu Sercu Jezusa i Matce Bożej. Trzy lata wcześniej, w 25. rocznicę objawień w Fatimie, zrodziła się myśl, żeby wybudować sanktuarium Królowej Pokoju.
– Wtedy nie było tu jeszcze Portugalczyków – mówi Jos. – Przyjechały za to wojska amerykańskie.

Moja matka robiła właśnie gofry, a ja za nimi przepadałem. I wyobraźcie sobie, że Amerykanie zjedli wszystkie wypieki – opowiada ze śmiechem. – Ale mama wyjaśniła mi, że oni mają prawo do tych gofrów – Jos poddaje się z humorem. I nakłada czarne wdzianko, trochę za ciasne, ale… nie, nie z tamtych czasów. Zagadany i wzruszony nie zauważył, że wziął niechcący moją kurtkę. – Kolor mnie zmylił, mam taką samą… A właściwie, pogadajcie z innymi, bo ja tu nie jestem ważny – przekonuje.

Oddział Fatima

Jest środa, dochodzi godzina 19. W kościele Świętych Piotra i Pawła kilkadziesiąt osób przyjmuje błogosławieństwo na zakończenie wieczornej Mszy. Przy wejściu rzuca się w oczy ogłoszenie: „Pragniesz przyjąć chrzest? Przyjdź na spotkanie…”. Typowy obrazek na Zachodzie, gdzie wiele osób decyduje się na chrześcijańskie życie w dojrzałym wieku. Z jednej strony odejścia i obojętność, z drugiej żywa wiara neofitów, gdzieś pośrodku – wierni od małego Luksemburczycy. Brak masowej katolickiej codzienności wpływa też na zachowanie tutejszych księży. Wiedzą, że każdy wierny jest skarbem, a nie jednym z elementów, tworzących bezpieczną statystykę.

– Możemy teraz porozmawiać – ks. Martin Molitor dopiero wrócił od ołtarza do zakrystii, ale nie wykazuje zniecierpliwienia, choć nie zapowiedzieliśmy się wcześniej. A przecież gorączka przygotowań do jutrzejszego święta w pełni. No, właściwie żadnej gorączki nie widzę. A jednocześnie wszystko wydaje się działać zgodnie z planem. Ktoś rzuca, że kwiaty są już w drodze, inny dodaje, że jeszcze dziś będą je układać. Ks. Martin Molitor ze spokojem kiwa głową i zabiera nas na wzgórze, na które następnego dnia tysiące pielgrzymów wejdą z kopią figury Królowej z Fatimy.

– Oryginalna figura fatimska stała tu w 1947 r. w czasie swojej wędrówki po zachodniej Europie – ks. Martin opowiada o peregrynacji po zakończeniu wojny. – Wszystkim tu wydawało się jasne, że Matka Boża Fatimska będzie najlepszą patronką, że to będzie najlepszy wyraz wdzięczności za wyzwolenie. Przecież w Fatimie dzieci usłyszały polecenie modlitwy o pokój na świecie – dodaje. Bez sztucznych ceremonii

Nie ma chyba prostszego sanktuarium. Coś w rodzaju rozległej groty, z wizerunkiem Serca Pana Jezusa na górze i Maryją poniżej. Kilka ławek, skromny ołtarz, na tablicach nazwiska zabitych mieszkańców, cywilów i żołnierzy. – A ten krzyż w centrum jest zrobiony z kawałków bomby niemieckiej – ks. Martin pokazuje nam krucyfiks, trochę większy niż ten w domu Josa. Od podnóża rozciąga się niezwykła Droga Krzyżowa. Największe wrażenie robi I stacja – Jezus na śmierć skazany – z katem lub zdrajcą wbijającym podstępnie nóż w plecy Zbawiciela.

- Dzisiaj nie ma tu tłumów, tylko ta jutrzejsza pielgrzymka jest wielkim świętem – mówi ks. Martin. – Luksemburczycy licznie pielgrzymują do stolicy, do Matki Bożej Luksemburskiej. Była taka tradycja, że z każdej parafii w kraju wyruszała grupa. Kiedyś to był bardzo religijny kraj. Jak była wojna i bieda, to więcej osób praktykowało. Ale odkąd ludzie zaczęli być coraz bogatsi, religia straciła na znaczeniu i dziś praktykuje tylko ok. 10 proc. katolików – mówi spokojnie, może trochę zmęczony pytaniami o przyczyny tego stanu rzeczy. – Zresztą, jutro możecie o to zapytać arcybiskupa Luksemburga, będzie na uroczystościach – dodaje i dziwi się, kiedy pytamy, czy trzeba się umówić z hierarchą.
– Tutaj nie trzeba się zapowiadać biskupowi, zawsze jest dostępny – zapewnia, że nie musimy obawiać się żadnych sztucznych ceremonii.

Bąble w pewnej intencji

Przy domu parafialnym spotykamy pierwszych pielgrzymów. To Portugalczycy, mieszkający w stolicy Luksemburga. Pod koniec lat 60. i w latach 70. mieszkańcy biednej Portugalii masowo napływali do Luksemburga. Szukali pracy z wiarą w lepsze życie. Dziś Luksemburg ma najwyższy dochód na jednego mieszkańca w Unii Europejskiej. I nadal jest atrakcyjnym celem emigracji zarobkowej dla Portugalczyków. Przywożą tu swoje tradycje, a wśród nich wielki, żywiołowy kult Maryi z Fatimy.

Fernanda, Leonor i Amelia pierwszy raz przyszły do Niederwiltz. – Wyszłyśmy przed 6 rano – nie wiem, czy dobrze słyszę, bo to przecież prawie 60 km od stolicy. Ale zapewniają, że pokonały ten dystans w ciągu 14 godzin i na potwierdzenie pokazują spuchnięte, pełne pęcherzy stopy. – My też wyruszyliśmy z Polski o 6 rano – polski humor wyraźnie im się podoba, bo pytają: – Pieszo?! – i stosunki polsko-portugalskie na neutralnym gruncie Luksemburga zostają zacieśnione. Zastanawiam się tylko, jak jutro wejdą na wzgórze z tymi bąblami.

Księżna na kolanach

W czwartek od rana w kościele rozlegają się śpiewy i kolejne tajemnice Różańca. Wierni modlą się na przemian po francusku, luksembursku i portugalsku. Tysiące pielgrzymów chce dostać się pod figurę, zapalić świeczkę i odejść na bok, żeby dalej przebierać paciorki różańca. Ludzi jest tak dużo, że osoby rozdające pątnikom świece zabierają je niemal od razu po zapaleniu, żeby kolejne osoby też mogły zapalić światło od siebie, ze swoją intencją. Młode małżeństwo z dziećmi ze skupieniem, ale i zrozumieniem dla organizatorów, odsuwa się w tył. Kobieta ma na imię… Maria Fátima. – Wyemigrowaliśmy z Portugalii 7 lat temu, z powodu braku pracy. Mieszkaliśmy niedaleko Fatimy, codziennie czytaliśmy orędzia. Przyjeżdżamy do Niederwiltz od 5 lat – mówią.

Nagle kantor intonuje kolejną wersję „Ave Maria!” i wyrusza kilkunastotysięczna procesja. Wyróżniają się w tłumie kolorowe stroje ludowe z różnych regionów Portugalii, trochę też z Luksemburga. Widzę, że Leonor z bąblami dobrze sobie radzi. Niektórzy ściągają buty i kilka kilometrów pokonują boso. Próbuję zapytać mężczyznę, ciągnącego sznur-barierę, czy dobrze rozpoznałem twarz arcybiskupa. – Później. Teraz się modlę – ucina krótko. I może dobrze, że nie wie, że w katolickiej gazecie pracuję...
Blisko sanktuarium na wzgórzu do pielgrzymki dołącza wielki książę Luksemburga Henri z żoną Marią Teresą. – On mógłby dołączyć się do procesji wcześniej, bo jest wysportowany, ale dochodzi później ze względu na księżną – Jos nie kryje ironii, mówiąc o księżnej rodem z Kuby. Na mnie natomiast oboje robią ogromne wrażenie podczas Mszy, sprawowanej w sanktuarium pod gołym niebem. Z nieudawaną chyba pobożnością włączają się we wszystkie części. A podczas Przeistoczenia, gdy wszyscy stoją, Maria Teresa, najwidoczniej wzruszona, klęka na ziemi i modli się w skupieniu. – Tak, ta książęca para jest bardzo pobożna – przyznaje ksiądz Martin.

Spragniona ziemia

To przedziwne święto. Nie wiem, czy jesteśmy na chwilę w Portugalii, czy nadal w Luksemburgu. Ale na tym polega siła chrześcijaństwa i treści objawień, nie tylko fatimskich. Nie są kierowane tylko do jednego narodu. Wybrane na ziemi miejsce ma promieniować na spragnione wody pustynie. Kraje Beneluksu, do których zalicza się Luksemburg, często za takie uznajemy. Może Portugalczycy mają tu swoją robotę do wykonania? – To bardzo bogaty kraj i wielu ludzi uznało, że bogactwo im wystarczy, że nie potrzebują już Boga – przyznaje abp Fernand Franck.

– Dużo ludzi żyje bez ślubu, rośnie liczna nieochrzczonych – wymienia niektóre swoje bolączki. – Problem sekularyzacji przekłada się także na małą liczbę powołań. Mamy obecnie 5 seminarzystów w całym kraju, a bywają lata, że tylko 3 młodych ludzi przygotowuje się do kapłaństwa – opowiada z niekłamaną troską biskup. Ale nie ma w nim cienia zwątpienia w sens tego, co robi. – To wszystko to też jest jakieś cierpienie Boga – po danych statystycznych przechodzi do głębszej refleksji. – Ludziom jednak mimo wszystko brakuje Kościoła – pokazuje nam opracowany niedawno przez biskupów nowy program duszpasterski. Ma wiarę w oczach.

Kto błądzi, ten tęskni

W tłumie pielgrzymów młody Luksemburczyk rozdaje ulotki z informacją o spotkaniu modlitewnym dla młodzieży. Pierre-Nicolas studiuje w Belgii geografię. Można by się spodziewać, że sam jest zaangażowany w jakimś ruchu religijnym. – Kiedyś należałem do Focolari, ale to już przeszłość – mówi, a w ręku trzyma plik kartek z logo wymienionego ruchu. – Nie wiem, czy jeszcze wierzę – wyznaje. – Wydaje mi się, że religia za bardzo demonizuje wszystko i to nie dla mnie – w głosie słychać więcej pytajników i poszukiwań niż zatwardziałej pewności odwrotu.

Dlaczego tu jest, skoro odszedł? Dlaczego trzyma ulotki Focolari, skoro to już nie jego świat? Może z tęsknoty... I może nieświadomie przyjmuje kolejne ziarno zasiane przez rozmodlony tłum. Figura Maryi, nazywana po prostu Fatimą, wyrusza z powrotem do kościoła i nagle… wszyscy wyciągają chustki i machają na pożegnanie, śpiewając donośnie portugalskie: „Ó Fátima, adeus!”. Widzę przemykającego dyskretnie z aparatem wiekowego Josa, jak się okazuje – głównego fotografa pielgrzymki. A mówił, że on tu się nie liczy. Może Pierre-Nicolas też nie wie, że jest tu bardzo ważny? Przecież tęskni…