Monte Oliveto Maggiore

Lechosław Herz

publikacja 22.01.2004 10:53

Wcale często rozważam myśl: czy mógłbym żyć w klasztorze?

Monte Oliveto Maggiore

Klasztor został założony bardzo dawno temu, jeszcze w wieku XIV. Abbazia di Monte Oliveto Maggiore znajduje się pośrodku ziemi, noszącej nazwę Crete. Nazwę tę nosi fragment Toskanii w Terra di Siena, położony w bliskości Sieny, na południowym wschodzie od miasta. Włoskie crete oznacza glinę.

Guido Piovene napisał był, iż w tym krajobrazie „piękno toskańskie staje się zawoalowane w sinym odblasku gliny, a gdzieniegdzie - tam, gdzie wymiera roślinna szata - nagie. Jest to ten biały odblask dominujący w dziełach sieneńskich malarzy, na płótnach przedstawiających okolice miasta, który widzimy w Palazzo Pubblico w Sienie, za postacią jeźdźca Guidoriccia da Fogliano, w tłach Lorenzettiego. Szczytowe natężenie owego pejzażu to góra Oliveto Maggiore, gdzie wznosi się ogromny klasztor Benedyktynów. (...) Krajobraz za klasztorem, na który składają się pagórki, grzbiety, szczeliny białe jak z połyskującej soli, jest idealnym wzorem pustelniczego pejzażu należącego już do sztuki. Zdaje się on scenerią przygotowaną przez samą naturę dla odegrania dramatu sakralnego walki między Bogiem i demonem kusicielem”.

Powiadał Muratow, że w burzliwych okresach dziejów „idea klasztoru, siedziby i grodu Bożego, oddzielonego murem kamiennym i duchowym od kłamstwa i marności miast, miała w sobie coś, co z pewnością przemawiało do najszlachetniejszych dusz”. I zaraz potem jeszcze pytanie zadawał, a przypomnijmy, iż gdy pisał te słowa, zaczął się właśnie wiek XX, i wkrótce miała wybuchnąć I wojna światowa. Niemal sto lat upłynęło, i tak to wciąż aktualne, co miał nam do powiedzenia pan Muratow. Może dziś nawet jeszcze bardziej niż wówczas. A pytanie to brzmi: „Czy nie odczuwamy w życiu współczesnym jakiejś pustki, jakiejś luki nie wypełnionej tymi właśnie możliwościami, które klasztor odsłaniał niegdyś przed człowiekiem? Czy walka życiowa nie przybrała form jeszcze bardziej odpychających i czy nie ma wśród nas ludzi nią znużonych, którzy doświadczyli całej jej goryczy i poznali całą jej daremność?”.

Wcale często rozważam myśl: czy mógłbym żyć w klasztorze? Naturę mam nieco zbyt niespokojną jak na klasztor, lecz może tam właśnie, w ciszy, skupieniu i modlitwie, odnalazłbym w sobie to wszystko, co należy do moich charakterologicznych braków, a z czego nieraz tak boleśnie zdaję sobie sprawę? Jaki to powinien być klasztor? Czy taki jak Abbazia di Monte Oliveto Maggiore? Ów jest jakby za wspaniały, zbyt duży, jest niby osobne miasteczko, chociaż - co przyznać muszę - znakomicie położony na odosobnionym wzgórzu, ograniczonym wąwozami, tonie pośród wysokich cyprysów i sosen, w sąsiedztwie nagich, pozbawionych roślinności zboczy wąwozów o surowej przyrodzie. Krajobraz ten „zauroczył szlacheckiego prawnika sieneńskiego Bernardo Tolomei, który w 1313 roku, będąc u szczytu swojej kariery politycznej, udał się tam na medytację”, pisał Cesare Romano. Kto wie, czy właśnie tego rodzaju przypadki jak ten, który dotknął Bernarda Tolomei, a przedtem św. Franciszka z Asyżu, nie są najbardziej spektakularnymi dowodami na prawdę i siłę nauki Chrystusa? Ba, czy jednak Bernardo wybrałby życie poświęcone Bogu, tak jak Franciszek, z własnej nieprzymuszonej woli, gdyby nie to, że czterdziestoletnim będąc - oślepł? A tak dobrze się wszystko zapowiadało! Już szesnastoletni miał doktoraty z filozofii i prawa, pasowany został na rycerza, a w miarę upływu lat szykował się do przejęcia władzy w Sienie. Niewidomy, pogrążył się w modlitwie. Prosił - jakżeby inaczej - o przywrócenie mu wzroku, ślubując, iż - jeśli prośba zostanie wysłuchana - zmieni swe życie. I została prośba wysłuchana. Wkrótce potem udał się w najbardziej niedostępne części Crete i tam, w grotach wydłubanych w miękkiej skale, zamieszkał wraz z towarzyszami, i tak groty te dały początek klasztorowi, dzisiaj będącemu tak okazałym.

Klasztor jest okazały, duży, z cegły. Muratow (od niego uwolnić się nie sposób, bo i któż mu dorówna w celności stwierdzeń, w barwności opisów, w znajomości przedmiotu?) zwrócił uwagę w czasie swojej tam wizyty w wieku XIX, że bardziej przypomina on instytut rolniczy niż miejsce klasztornej ascezy. W okalającym wirydarz korytarzu galeria wspaniałych fresków. Część z nich namalował Luca Signorelli, większość jest dziełem Giovanniego Antonia dei Bazzi, zwanego Sodomą. Signorelli to sława, o to nazwisko zwiedzający Włochy wciąż się ociera.

Sodoma okazał się dla mnie odkryciem. Artysta z drugiego, zdawałoby się, rzędu nazwisk najprzedniejszych. W książkach poświęconych historii sztuki albo pomijany, albo traktowany zdawkowymi kilkoma zdaniami. Niechętnymi często. Na przykład Herbert nie lubił Sodomy: „W jednym z obrazów namalował siebie w pobliżu Rafaela, miał więc chyba przesadne wyobrażenie o swoim talencie”. Natomiast André Chastel ma zdanie inne; sztuka Sodomy jest dlań oryginalna, budzi sympatię. „De gustibus non est disputandum”, lecz cieszę się, że nie jestem odosobniony w swojej sympatii dla Sodomy. Freski w Monte Oliveto zaczął Sodoma malować w 1505 roku, miał wówczas 28 lat, malował je przez trzy lata. Na jednym z nich przedstawił sam siebie. Widnieje na nim młodzieniec elegancki, dostatnio odziany, dłonie w białych rękawiczkach, wsparty na mieczu. Długie, ciemne włosy. Spojrzenie o lekkim zeziku. Czy sympatyczne? Podobno był lubiany za swoje zachowanie, za wesołość i za zwierzęta, którymi się otaczał. Na jednym z fresków pies z kotem u nóg stołu, zjeżone, jak to pies z kotem. Na tym autoportretowym u jego stóp znajdują się zwierzęta, co do których złośliwe plotki opowiadano, a których umiłowanie dało mu przydomek. Więc dwa borsuki, jakieś kury czy też kruki, tyle że wcale nie czarne.

Na innym fresku zakonnicy - w białych, oliwetańskich habitach, biali benedyktyni - siedzą przy stole w jakimś zajeździe, a usługują im nadobne, zalotne niewiasty. „Nie wiem doprawdy, co jest bardziej ujmujące - pisał Muratow - żywość wspomnienia owego chłodu, którym w letni dzień darzy wiejski zajazd, prawda tego słonecznego blasku w otwartych drzwiach, ruch służącej, która rozlewa wino i we wszystkich szczegółach, aż po fałd swojej podkasanej sukni, jest takim wiernym odbiciem natury, lub może harmonijny urok drugiej postaci kobiecej, wznoszącej się wysoko ponad zwykłą obserwację wydarzeń codziennego życia i tak wdzięcznie przechylonej w zgodzie z rytmiką antyczną, jak najbardziej jej posłuszne postaci Botticellego”. Mam przed sobą fotografię tej sceny, którą udało nam się uwiecznić w czasie tamtego pobytu. Pisząc to kilka tygodni później w Warszawie, w upalny dzień mazowieckiego lata, który za moment miał mnie zmusić do tego, aby zamknąć okna i uniknąć gorąca wlewającego się do pokoju, ta scena z fresku, na fotografii uwiecznionego, była dla mnie przywołaniem chwil w tamtym klasztorze, i tak jak na tych freskach, widziałem przed oczami tamte, toskańskie, sieneńskie pejzaże. I czułem się niemal tak jak wtedy, gdy pod potężną bramą wieży bramnej klasztoru odpoczywałem po wrażeniach tamtej wizyty, siedząc w cieniu wysokich cyprysów, spowity zapachem toskańskich sosen na oliwetańskim wzgórzu.

Z Monte Oliveto wracałem wzgórzami, po drodze odkrywając jeszcze jeden, na poły pusty, klasztor Santa Anna in Camprena, gdzie znów na ścianach uśmiechał się do mnie Sodoma swoimi freskami. A w ogrodzie klasztornym w ogromnych wazonach ceglanej barwy rosły drzewka i z tarasu rozciągał się pyszny widok na okolicę. Słońce grzało niemiłosiernie, chociaż był to dopiero koniec maja. Zbliżała się pora sjesty i trzeba było spieszyć do mojej forestiera, aby włoskim zwyczajem przeczekać w cieniu najbardziej dokuczliwą porę dnia.

styczeń 2004