W Betlejem - między niebem a ziemią

Tadeusz Polanowski

publikacja 17.01.2004 12:47

Po wyjściu na ulicę, zostaliśmy "zaatakowani" z iście arabskim uporem, by kupować pamiątki i dewocjonalia - najczęściej za one dolar. Nie pomogło nam to w pielgrzymkowym skupieniu. Także bez entuzjazmu przyjęliśmy nagłośniony przez megafon, egzotycznie brzmiący śpiew - modlitwę muzeina z wysokiego minaretu, znajdującego się obok muzułmańskiego meczetu.



Za czasów narodzenia Jezusa Betlejem było małym miasteczkiem liczącym około tysiąca mieszkańców, słynnym ze względu na rodzinne koneksje z Dawidem. Dziś to miasto ma ponad 25 tys. ludności, głównie arabskiej, i nadal istnieje, podczas gdy wiele innych miejscowości z czasów Chrystusa, jak Kafarnaum, Korozaim czy Betsaida, zniknęło później z powierzchni ziemi, a ich pozostałości zostały przez archeologów odkopane dopiero w drugiej połowie XX wieku. Jadąc z centrum Jerozolimy do centrum Betlejem, można samochodem przebyć tę odległość w niespełna pół godziny. W praktyce czas ten znacznie się wydłuża, bo przed obszarem Betlejem przebiega granica między Izraelem i Palestyną. Istniejący na drodze punkt graniczny strzeżony przez żołnierzy izraelskich trudny jest obecnie do przekroczenia. Przejazd zajmuje wiele czasu, a niekiedy - po wybuchu konfliktu między tymi narodami - staje się wręcz niemożliwy.

Doświadczyła tego swego czasu osiemdziesięcioosobowa grupa pielgrzymów z Lublina. Po długo trwających pertraktacjach kierownictwa i po naszej w autokarze gorącej modlitwie zostaliśmy „omyłkowo” - jak to później określono - przepuszczeni. Drugi nasz autokar zdecydowanie odprawiono z powrotem. Dopiero następnego dnia, po wcześniejszych interwencjach w ministerstwie izraelskim, udało się nam wjechać całą grupą - dwoma autokarami prowadzonymi przez kierowców arabskich. Stało się to możliwe, gdyż od zabicia dwóch żołnierzy izraelskich na tym terenie minęły dwa dni i w tym czasie nie wydarzył się nowy incydent. Po drodze oglądaliśmy akcję przeszukiwania przez izraelskich żołnierzy okazałej willi palestyńskiej i prowadzenia pod eskortą jej mieszkańców.

Ze względu na poważne trudności z przekroczeniem punktu granicznego oraz na pojawiające się w środkach masowego przekazu wielu państw obrazy i informacje o zagrożeniu życia na tych terenach, do Betlejem wjeżdża obecnie niewiele grup. Pielgrzymka naszych religijnych wspólnot była planowana trzy lata wcześniej, termin wyjazdu przesuwaliśmy kilkakrotnie. Wybierając się wreszcie w tę blisko dwutygodniową podróż do Ziemi Świętej, musieliśmy pokonać lęk... nawet przed utratą życia! Wyjazd na szczęście powiódł się i zakończył bez większych przykrych przygód (poza niemożnością wjechania do Jerycha i wejścia na Górę Kuszenia oraz mimo jednodniowego opóźnienia lotu z powodu strajku na lotnisku w Tel Awiwie).

Przybycie do Betlejem po tych trudnościach stało się dla nas tym bardziej cenną chwilą i wzmogło intensywność duchowych przeżyć. Jadąc ulicami tego miasta, oglądaliśmy ślady izraelskiej zbrojnej odwetowej interwencji na Palestynę, z wieloma czołgami na ulicach Betlejem i z oblężeniem muzułmanów w Bazylice Bożego Narodzenia w 2002 roku. Widzieliśmy stagnację i brak ożywienia handlowego w tym mieście, dotkniętym dużym - bo sięgającym ponad 50 proc. - bezrobociem, obserwowaliśmy też prace remontowe przy budynkach i na ulicach - malowano na przykład i wymieniano krawężniki nadkruszone przez czołgi.

Nasze autokary zostały przyjęte przez przechodniów i palestyńskich żołnierzy z zaciekawieniem i zdystansowaną życzliwością. My natomiast, po wyjściu na ulicę, zostaliśmy „zaatakowani” z iście arabskim uporem, by kupować pamiątki i dewocjonalia - najczęściej za one dolar. Nie pomogło nam to w pielgrzymkowym skupieniu. Także bez entuzjazmu przyjęliśmy nagłośniony przez megafon, egzotycznie brzmiący śpiew - modlitwę muzeina z wysokiego minaretu, znajdującego się obok muzułmańskiego meczetu. Staliśmy wówczas - tuż przed godziną dwunastą - przy wejściu do Bazyliki Bożego Narodzenia, wsłuchani w informację o historii tego miejsca narodzenia Jezusa.

Po uiszczeniu opłaty zostaliśmy wpuszczeni do bazyliki, która jest imponującej wielkości starym kościołem o surowym i nieco zaniedbanym wnętrzu oraz niezwykle długiej nawie podpartej dwoma rzędami kamiennych wysokich przyczernionych kolumn. W środku, w dwóch rzędach, wiszą tam duże lampy „wieczne”. W pobliżu ołtarza tych lamp różnej wielkości znajduje się coraz więcej. Ołtarz w formie ikonostasu wznosi się na podwyższeniu. Później zeszliśmy wszyscy do Groty Narodzenia Pańskiego. Byliśmy tam sami i w skupieniu mogliśmy wysłuchać Ewangelii św. Łukasza o narodzeniu Jezusa, zaśpiewać jedną czy drugą pieśń... W osobistej adoracji, w ciszy, bez pośpiechu, ukląkłem i ucałowałem z dużym wzruszeniem ową srebrną gwiazdę, która znaczy miejsce narodzenia Jezusa. Dotknąłem też kamiennego żłóbka, znajdującego się na autentycznej skale, łączonej tradycyjnie z grotą - stajenką betlejemską.

Z groty wyszliśmy schodami z drugiej strony ołtarza bazyliki, by przejść do stojącego obok nowego kościoła-kaplicy. Trwało tam właśnie nabożeństwo, w którym uczestniczyło kilkunastu franciszkanów. Po jego zakończeniu, krocząc za zakonnikami ze świeczkami w rękach, jeszcze raz udaliśmy się do Groty Narodzenia Jezusa. Tym razem modliliśmy się, słuchając śpiewanych przez nich psalmów w języku łacińskim. Ceremonia zakończyła się kadzeniem i adorowaniem miejsca narodzenia Zbawiciela. Jeszcze raz pokłoniliśmy się Panu, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia, a wszystko działo się bez pośpiechu i bez natłoku pielgrzymów.

Towarzyszyła mi wciąż świadomość nienaturalności wojennego czasu, w którym tak bardzo utrudniony został dostęp do tego świętego miejsca. Misję nieustannej adoracji przejęli tu na siebie opiekujący się tym miejscem od kilku stuleci franciszkanie, płacąc też niekiedy za nią daninę krwi.

Powracając do naszego trudnego wjazdu do Betlejem, owo zatrzymanie autokaru pierwszego dnia na granicy wyszło, myślę, naszej pielgrzymce na dobre, bo przywróciło naturalny bieg zwiedzania. Tego dnia jeszcze dotarliśmy do leżącego na peryferiach obecnej Jerozolimy miejsca narodzenia Jana Chrzciciela. W kościele wybudowanym na terenie, gdzie mieszkał kapłan Zachariasz i jego żona Elżbieta, sprawowaliśmy uroczystą Eucharystię. Dotykając skały narodzenia św. Jana Chrzciciela, jak i skały w grocie narodzenia Jezusa w Betlejem, odczułem ową cudowną tajemnicę zespolenia nieba z ziemią, złączenia Boga z człowiekiem - wypełnienia się zapowiedzianego już w raju i przypominanego przez proroków odkupienia ludzi. Ono dokonało się w ofierze na krzyżu, na górze Golgocie, w pobliżu Góry Oliwnej w Jerozolimie. W tych miejscach byliśmy również w kolejnych dniach pielgrzymki...

Teraz, po przyjeździe do kraju, jeszcze usilniej modlę się, ufając, że Bóg udzieli łaski tamtejszym narodom i trudna sytuacja konfliktu wojennego zostanie rozwiązana. O ten dar pokoju, pielgrzymując od Galilei po Judeę, modlili się zapewne wszyscy uczestnicy naszej neokatechumenalnej pielgrzymki. Taka modlitwa na tej uświęconej pobytem Jezusa, Maryi i Józefa ziemi narzuca się niejako sama.

Betlejem, a także Jezioro Galilejskie, Jordan, Morze Martwe i Jerozolima to czytelne znaki Ziemi Świętej - tak górzystej, skalistej, trudnej do uprawy, gdzie przez kilka miesięcy letnich nie pada deszcz. Zdumiewa także ciągnąca się doliną Jordanu najgłębsza w świecie depresja, która przy Morzu Martwym osiąga 400 metrów. Surowość krajobrazu oraz cierpienia ludzi i narodów - oto obraz świata, który choć już odkupiony, czeka wciąż na „nowe niebiosa i nową ziemię”.