Pomoc utkana ze złotówek

publikacja 23.02.2003 08:01

Wszystko zaczęło się od Sarajewa. Widok oblężonego miasta nikomu nie mógł być obojętny. Wydawało się, że pomoc była obowiązkiem wszystkich Polaków. Sami wychodziliśmy z kryzysu, choć każdy pamiętał jeszcze o naszych kłopotach. Mieliśmy też nadzieję na rychłą poprawę sytuacji, a w związku z tym poczucie obowiązku dzielenia się z innymi. Nie było jednak łatwo organizować wszystkiego od początku - mówi Janina Ochojska.

- Kiedy zaczynałam - wspomina Janina Ochojska - nikt mnie nie znał. Ogromną rolę pełniło osobiste przekonanie i wiara w sens i sukces. Na początku nie miałam niczego: ani pieniędzy, ani ludzi, ani struktur. Wszystko zaczęło się od tego, że poszłam do radia. Myślałam najpierw, że idę na spotkanie przed audycją, tymczasem od razu „wskoczyłam” na antenę i musiałam zwrócić się z apelem o pomoc dla ofiar z Sarajewa.

Pod koniec programu ludzie już dzwonili. Szefowa Akcji Humanitarnej podała prywatny numer telefonu jednej z przyjaciółek, do której po programie już się nie potrafiła dodzwonić. Natychmiast pojawili się wolontariusze, młodzież i wszyscy, którzy chcieli pomóc. Ktoś zaoferował czas, ktoś inny ciężarówki. Polacy mieli świadomość, że w oblężonym mieście są samotni i potrzebujący. Wystarczył prosty sygnał: „ja to zorganizuję” i wszystko poszło jak lawina.

Janina Ochojska bardziej ceni niewielkie wpłaty. - Naszą organizację byłoby stać - mówi - żeby mieć kilku bardzo bogatych sponsorów, dzięki którym nasz byt byłby zapewniony. Niewielkie wpłaty mają znaczenie głębsze. Chodzi o wychowanie do pomagania. Ono „działa” w dwie strony. Z jednej są osoby potrzebujące. Z drugiej jesteśmy my, którzy także potrzebujemy tego, by móc pomagać. Pomoc może łączyć ludzi, dzięki czemu ta czasami niewielka rzecz nabiera konkretnej wagi.

W zeszłym roku zorganizowaliśmy akcję „Złotówka dla dzieci z Afganistanu” - wspomina. To była także akcja edukacyjna. Opowiadaliśmy dzieciom, co się dzieje w Afganistanie, jaki to jest kraj, dlaczego tam są takie poważne problemy. Na koniec dzieci podjęły decyzję, że same zorganizują akcję. Wzięło w niej udział 2215 szkół. Tyle placówek zbierało pieniądze. Dzieci dały po złotówce, czasami nawet mniej. Były szkoły, z których na nasze konto wpłynęło na przykład 18 złotych. W sumie zebraliśmy ponad 300 tys. złotych. W akcji chodziło nie tylko o pieniądze i konkretne potrzeby w Afganistanie. Suma nie była aż tak „zawrotna”, by nie móc wysupłać takich środków z innego konta. Tutaj chodziło o coś więcej. Po pierwsze dzieci dowiedziały się czegoś o innych, i na podstawie tej wiedzy, podjęły decyzję o pomocy. Po drugie, wszyscy mogli się przekonać o „sile” pojedynczej złotówki. Młodzi Afgańczycy też wiedzą, że to nikt bogaty nie przyjechał, ale przedstawiciele polskich dzieci. Ich szkoła powstała dzięki małym środkom, jest „uzbierana ze złotówek”. Muszą się nauczyć, że oni też są ludźmi, którzy mają coś do dania, też mogą pomóc. Pomoc nikomu się nie należy.

Takie patrzenie na pomoc pozwala nam patrzeć na fundację jako służbę - mówi Janina Ochojska. Pomagamy pomagać. Z naszej działalności płynie więc wiele korzyści. Pomoc ma wiele aspektów i sensów. Chodzi tu także o receptę na osobiste szczęście. - Myśleć o innych - mówi Janina Ochojska - to jest moja recepta. Mam świadomość, że niektórzy postrzegają naszą pracę jako romantyczne poświęcenie innym. A w praktyce mamy do czynienia z mnóstwem trudnych decyzji, spraw, koniecznością podpisania umów. Na co dzień jest to trudna praca. Niektóre decyzje trzeba podejmować bardzo szybko. Trzeba wyrobić w sobie umiejętność odepchnięcia myśli o tych, którym nie uda się pomóc. Nie zawsze pomoc jest możliwa. Więc jeśli się o tym myśli, człowiek może zacząć wątpić. Tymczasem chodzi o to, by zrobić przynajmniej tyle, ile się da. Ważne, by myśleć o tym, co człowiek może zrobić. Powiększają się obszary, na których trzeba działać. To recepta na życie. Możliwości są ogromne. Jak człowiek za bardzo skupia się na sobie, to widzi tylko siebie i zawsze będzie niespełniony i nieszczęśliwy.

Członkowie fundacji odróżniają ubóstwo od biedy, która jest wynikiem jakiejś niesprawiedliwości. Można być szczęśliwym, będąc ubogim, ale inna sprawa z biedą - szczególnie tą zawinioną przez innych. Jeśli człowiek nie może swojej rodzinie zapewnić minimum do życia - to jest to upokarzające, a ponadto degeneruje i psuje.

W Afganistanie widziałam ubogich - wspomina pani Janka. Jest im trudniej, ale oni nie mają świadomości swojej sytuacji. Tam każdy pracuje. Ludzie mają jakieś małe warsztaty, przewożą towary, próbują sobie radzić. Oni są biedni, ale mają co jeść, mają w co się ubrać. Różnica pomiędzy biedą i ubóstwem przebiega według różnych kryteriów. Być może Afgańczyk naszą biedę uznałby za luksus - ale takie porównania nie są dobre. Każda kultura narzuca pewne obyczaje. W Polsce zawsze będą ludzie ubodzy. Chodzi o to, by nie było upokarzającej biedy, szczególnie takiej, która prowadzi do patologii.

Pani Janina zawsze czeka na częste pytanie dziennikarzy: po co pomagać innym, skoro w Polsce jest tyle biedy? - To pytanie egoistów - odpowiada. Nasza organizacja pomaga ofiarom wojen, kataklizmów i biedy strukturalnej. Nie dzielimy pomocy na polską i zagraniczną. To pytanie wynika także z niewiedzy, gdy chodzi o mechanizm działania fundacji. Ludzie przesyłają swoje środki z bardzo konkretnym przeznaczeniem. Każdy ma jakąś intencję, i naszym obowiązkiem jest przekazywanie tych środków zgodnie z pragnieniem ofiarodawców. Jeśli ktoś przysyła na Czeczenię, to nie można za te środki żywić polskich dzieci.

Osobiście nie chciałabym żyć w kraju egoistów - mówi. Sami chętnie przyjmowaliśmy środki z Zachodu, kiedy nasza sytuacja ekonomiczna była trudna, dlaczego teraz mielibyśmy innym nie pomagać? Jeśli człowiek myśli o sobie, a nie o innych - to naprawdę nie znajdzie sobie miejsca. Zawsze będzie egoistą i gdy nagle będzie w potrzebie - to nikt mu nie pomoże. Ja nikomu nie zabieram pieniędzy z kieszeni. Ludzie sami przysyłają, wiedząc, że w ten sposób chcę pomóc w Czeczenii czy tam, gdzie ludzie czują, że chcą i powinni pomóc oraz taką wyrażają wolę. Pomagamy tylko tyle, ile ludzie są chętni dać.

Fundacja woli sama dostarczać towary, żeby w ogromnych pulach nie znikła ta konkretna pomoc. Po powodzi w Mozambiku wiedzieliśmy, że sytuacja była tragiczna. Zgłosili się uchodźcy, zorganizowano koncert i zebrano 2000 dolarów. Wolontariusze kupili łódkę, liny i piece w wioskach zniszczonych przez powódź. Niby mała rzecz, ale zrobiła wrażenie. Ta niewielka suma urosła do wielkiej rangi. Ludzie dowiedzieli się, że gdzieś jest Polska. Zrodziła się pamięć o naszej ludzkiej solidarności. Zyskaliśmy przyjazne uczucia - można powiedzieć - niewielkim wysiłkiem.