Kawał Drogi

Marcin Jakimowicz

publikacja 12.02.2009 08:24

Ich seminaria pękają w szwach, a wielodzietne rodziny ruszają w ciemno na misje do blokowisk byłej NRD.Opisujemy „neonów” poprzez kawały, które sami o sobie opowiadają.

Kawał Drogi Foto: Henryk Przondziono

I życzę ci, żebyś się w końcu nawrócił – usłyszałem kilka razy w czasie bożonarodzeniowych życzeń. Składali mi je członkowie wspólnot neokatechumenalnych. Takie słowa mogą wielu szokować. Jak to, ja mam się nawracać??? Formacja Drogi pokazuje jednak jak na dłoni, jak wiele siedzi w nas jeszcze poganina.

„Neon” w piekle
Po śmierci facet znalazł się w piekle. Siada na ziemi i drapie się po głowie: Hm, ciekawe, co Pan Bóg chce mi przez to doświadczenie powiedzieć? – Na Drodze Neokatechumenalnej doświadczasz tego, że Bóg mówi do ciebie przez fakty twojego życia – opowiada Grzegorz Wacław „Dziki”, były anarchista, którego poruszające świadectwo zdominowało książkę „Radykalni”. – Nie szepcze do twego ucha, nie posyła ci anioła, który wyraźnie mówi ci, co masz robić (nie wiem, jak innym – na pewno nie mnie!). Odkrywasz Jego drogi w swoim życiu. Nawet wtedy, gdy ostro kłócisz się z żoną. – Aby po chrześcijańsku żyć, trzeba najpierw chrześcijaninem się stać – nauczał Alfred Cholewiński, jezuita, zaangażowany w pierwsze polskie wspólnoty. – W czasie chrztu zostaje w nas złożone nasienie nowego życia; jeżeli ono się nie rozwinie w dojrzałym wieku człowieka, z chrześcijaństwa pozostaje tylko etykieta.

Często ubolewał nad tym, że na kazaniach słyszy co chwilkę słowa: „Masz być dobry”. – To ma być Dobra Nowina? – łapał się za głowę. Dobra Nowina jest inna – nauczał. – Bóg kocha grzesznika. Te słowa są filarem formacji Drogi Neokatechumenalnej. – Ja nie potrafię być dobry. Może gorszę parafian, gdy mówię im, że jestem wielkim grzesznikiem, ale myślę, że to pierwszy krok, by cokolwiek przyjąć od Jezusa – opowiada związany z neokatechumenatem od lat o. Stanisław Jarosz. – Nie róbmy z chrześcijaństwa prawa i moralizmu! Noś czapkę, chodź do kościoła, nie pal, uśmiechaj się, nie klnij, nie pluj do góry, nie kradnij. Samo prawo nie jest w stanie nikogo zbawić! Tylko Bóg, który schyla się do grzesznika.

Neokatechumenat to odkrycie na nowo ogromnej wartości chrztu, w którym zostaliśmy zanurzeni jako niemowlęta. Nie dorastaliśmy do wiary jak katechumeni w pierwszych wiekach. – Jestem dopiero kandydatem na chrześcijanina – wyjaśnia znany kompozytor muzyki filmowej Michał Lorenc. – Niewiele wiem. Przy niczym się już nie upieram. Wiem, że chwila przystąpienia do Kościoła była najmocniejszym doświadczeniem w moim życiu: silniejszym od narkotyków, hulaszczego życia i wielkich sukcesów międzynarodowych. Tamte emocje są niczym w porównaniu z oglądaniem życia przez pryzmat Biblii.
– Świeżo po moim nawróceniu i wyjściu ze wschodnich duchowości trafiłem na katechezy neokatechumenalne – opowiada Maciek Sikorski (na okładce z rodziną). – Pamiętam, że katechista stał na środku z krzyżem i mówił: „To jest nasza droga. Wszyscy tak skończymy”. A było to tuż przed naszą deklaracją, czy chcemy wejść na Drogę! Konkret. Żadnego owijania w bawełnę. Uwiodło mnie połączenie tradycji hebrajskiej z chrześcijaństwem, wyjaśnianie znaczenia biblijnych świąt i nieustanne karmienie się Słowem. Dziś doceniam też element szczerości, stawanie oko w oko z braćmi i mówienie sobie prawdy. W innych wspólnotach widziałem mechanizm: nie mówmy o przykrych rzeczach, bo, nie daj Boże, jeszcze kogoś urazimy. Na Drodze staramy się stanąć przed sobą w prawdzie. Zazwyczaj bardzo bolesnej.

Jestem poganinem
Stoją dwie prostytutki przy autostradzie: Jedna pyta się drugiej: A siostra ile lat na Drodze?
Można się święcie oburzyć, gdyby nie to, że dowcip ten słyszałem wielokrotnie z ust „neonów”. Bo nie jest on jedynie prymitywnym kawałem. Zawiera ziarno prawdy. Na Drodze do dziś opowiada się historię o inicjatorze ruchu Kiko Argüello, który odwiedził jedną ze wspólnot. Stanął wśród modlących się i rzucił: „Kto nie czuje się jak prostytutka, może wyjść”. Nikt nie opuścił sali. Dlaczego? Bo jednym z podstawowych charyzmatów ruchu jest uświadomienie człowiekowi, że nieustannie zdradza Boga. Często szokują nas wypowiedzi „neonów”, którzy mówią o sobie: „Z dnia na dzień czuję się coraz gorszy” (Tomasz Budzyński). – Budzę się rano i konstatuję, że nie jestem chrześcijaninem – wyjaśnia prof. Jan Grosfeld, neokatechumenalny katechista. – Dlaczego? Bo od rana jestem niezadowolony, narzekam: O Boże, znów czeka mnie to i tamto. Harówka, praca, użeranie się z dziećmi. To zresztą świetny probierz tego, co jest moim krzyżem, wystarczy zobaczyć, co sprawia, że jestem markotny, smutny, że nie chce mi się żyć. Chrześcijanin to człowiek, który wstaje rano i mówi: Panie Boże, jaki jest Twój pomysł na dzisiejszy dzień? A my ledwie przetrzemy oczy, narzekamy na życie. I tak na okrągło.

Kundle i gitara
Jak się wszystko zaczęło? Kiko Argüello, ceniony hiszpański artysta, laureat nagród państwowych, wychował się w cieplarnianych warunkach. Było miło, słodko, przyjemnie. Sielanka trwałaby pewnie dalej, gdyby nie pracująca w domu jego rodziców kucharka, która zaprowadziła młodego wrażliwego artystę do podmadryckich slumsów. Takiej nędzy i brudu Kiko nie widział jeszcze nigdy. Zderzenie z nędzą podziałało na niego jak zimny prysznic. W jego głowie zrodził się szalony pomysł: A może rzucić wszystko i zamieszkać z tymi biedakami? Przeniósł się z przytulnego domu do zbitego z desek baraku, który służył za schronienie psom. Miał tylko Biblię, gitarę i siennik. Zimą grzały go kundle. Pewnego dnia ktoś zapukał jednak i powiedział: Masz tu piecyk, bo marzniesz.

Pojawienie się malarza było dla mieszkańców slumsów zagadką. Cyganów przyciągała jego gitara (od tej pory nieodłączny atrybut wspólnot). – Dlaczego nie rozstaje się z Biblią? – drapali się po głowach nędzarze. Kiko, chcąc przywrócić ich Chrystusowi, zebrał pewnego dnia całe towarzystwo i przyprowadził na Mszę św. Jednak gdy „pobożni” parafianie zobaczyli padających na kolana Cyganów, prostytutki i złodziei, odsuwali się od nich jak najdalej. Kiko nie zniechęcił się. Wychodził do ludzi z „połamanymi” życiorysami i opowiadał im o ogromnej tęsknocie Boga. Od pewnego czasu pomagała mu Carmen Hernandez, prowadząca dotąd grupę wsparcia dla prostytutek. Pociągnięta przykładem Kiko zdecydowała się również zamieszkać w slumsach Palomeras Altas. Powstała pierwsza wspólnota. Zrodził się pomysł „trójnogu”, na którym oparła się cała formacja: słowo, liturgia i wspólnota. Podobne grupy powstały 40 lat temu w Rzymie, gdzie Kiko i Carmen przybyli z Madrytu. Zamieszkali w slumsach Borghetto Latino, wśród biedaków i kontestującej młodzieży. Nowe wspólnoty powstawały jak grzyby po deszczu. Dziś ponad 500 grup funkcjonuje w ponad 100 parafiach Wiecznego Miasta. To właśnie z Rzymu wyruszyły ekipy wędrownych katechistów. W 1975 roku dotarły nad Wisłę. Pierwsza wspólnota powstała w Lublinie. W 1987 roku ruszyło w Rzymie pierwsze misyjne seminarium międzynarodowe Redemptoris Mater. Dziś na całym świecie działa ich ponad 70 (w tym jedno w Warszawie). Ze wspólnot rzymskich wyruszyły jako pierwsze „rodziny w misji” i ekipy ewangelizacyjne „ad gentes”. W ciemno!
Rodziny pakują manatki i jadą w ciemno, na przykład do blokowisk byłego NRD. Szaleństwo? Racjonalnie rozumując, tak. Pierwsze 100 rodzin rozesłał w 1988 roku Jan Paweł II. Lucyna (psycholog) i Ryszard (redaktor naczelny Radia Lublin) Montusiewiczowie, rodzice dziewięciorga dzieci, wyjechali do Izraela w 1995 roku. – Papież skierował do rodzin apel o wyjście do innych ze słowem o Jezusie Chrystusie – opowiadają. – Odpowiedzią Drogi Neokatechumenalnej była gotowość wyjazdu na misje całych rodzin: wielodzietnych, z małymi brzdącami. Usłyszeliśmy wyraźnie, że jest to zaproszenie skierowane do nas. W Rzymie spotkało się kilkaset takich rodzin, gotowych do wyruszenia w drogę. Nie wiedzieliśmy, gdzie pojedziemy. Praktycznie odbywa się to przez losowanie. Można wylosować Hradec Kralowe, Berlin, Moskwę albo Wołgograd...

Wróciliśmy właśnie z trzyletniej misji we wschodniej Białorusi. Gdy wylosowaliśmy Jaffę, czułam się oszołomiona, ale czułam w sercu taką pieczęć, że to jest dzieło Pana Boga, że On o nas zadba.
Pojechali w ciemno. Mieszkali w Izraelu przez 11 lat. Ryszard, dziś ceniony dziennikarz, zaczynał od pracy jako salowy… Podobna praktyka związana jest również z posługą prezbiterów. Księża losują bilet lotniczy w dwie strony i jadą w ciemno, często na drugi koniec świata. Na miejscu mają skontaktować się z miejscowym biskupem, zakasać rękawy i… ruszyć z Ewangelią na ulice.

Więcej was matka nie miała?
Znakiem rozpoznawczym Drogi są wielodzietne rodziny. – Dlaczego zdecydowaliście się na tyle dzieci? – pytam Lucynę i Ryszarda Montusiewiczów. – Stanęliśmy przed Bogiem i powiedzieliśmy: pozwalamy Ci, aby się pojawiły wszystkie twarze, które przewidziałeś w naszym życiu – odpowiadają. – Dałeś nam je, więc pomóż teraz zapewnić im byt. Gdy się ma jedno, dwójkę dzieci, to jeszcze można mieć jakąś złudną nadzieję, że samemu zapewni się im jakąś przyszłość. Że się na nie zapracuje. I właściwie ten Pan Bóg nie jest ci za bardzo potrzebny. Ale przy ósemce? (śmiech). A jedno z naszych dzieci jest upośledzone. To ustawia bardzo pokornie wobec Boga. To Jego dzieci. My robimy wszystko, co możemy, ale On robi o wiele więcej. Jasne, że myślimy o ich przyszłości. Ale nie planujemy jej za nie. To pokusa, która pokazuje, że w sercu jesteśmy poganami. Ja mam wiedzieć lepiej niż Bóg, kim ma być moje dziecko? A jaką mam gwarancję, że gdy zostanie prawnikiem, będzie szczęśliwe? Modlitwa „Boże, spraw, by moje dziecko było lekarzem”, to jest już kompletne pogaństwo. To nie my rozdajemy karty. Napięcia
Święty Piotr oprowadza Kowalskiego po niebie. Tu, w tym pokoju, siedzą muzułmanie, tu żydzi. A teraz cisza, ciiii. Tu siedzą ludzie z neokatechumenatu, ale oni myślą, że są tutaj sami. Od lat spotykając jednego z nawróconych muzyków, słyszę na „dzień dobry” pytanie: Czy jesteś już na Drodze? Tak jakby nie było innych wspólnot. Tak jakby do nieba prowadziła tylko jedna droga. Pisana dużą literą. Emocje budzi też często obecność Drogi w parafiach. Obok siebie zaczynają funkcjonować dwie silne struktury, a to musi rodzić napięcia. Przed trzema laty kard. Francis Arinze, prefekt Kongregacji Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów, w specjalnym liście do inicjatorów Drogi przypomniał, że to niedziela jest „Dies Domini”, więc przynajmniej w jedną niedzielę w miesiącu wspólnoty Drogi Neokatechumenalnej muszą uczestniczyć w Mszy św. wspólnoty parafialnej. Dwukrotnie uczestniczyłem w spotkaniu ojców duchownych polskich seminariów. Za każdym razem rozmowa o neokatechumenacie wywoływała gorącą dyskusję. – Mówię klerykowi, zrób to czy tamto, a on odpowiada: nie mogę, katechiści mi nie pozwolili – żalił się jeden z ojców duchownych. Pojawia się też często zarzut, że ruch, idąc własnym liturgicznym rytmem, nie włącza się w życie parafii. Temat ten powracał tuż przed zatwierdzeniem w ubiegłym roku statutu Drogi. Liturgiczne innowacje neokatechumenatu są nie do przyjęcia dla tradycjonalistów. Największa walka wre od lat na internetowym forum „Frondy” (redagowanym zresztą przez ludzi z Drogi).

Gorączka sobotniej nocy
Wielu proboszczów boi się neokatechumenatu. Niesłusznie. To najdynamiczniej rozwijający się ruch współczesnego Kościoła. „Poznacie ich po owocach” – zapowiadał Jezus. A owoce modlącej się kilkadziesiąt lat Drogi są ogromne. Wystarczy zacytować statystyki: neokatechumenat jest obecny w 120 krajach świata. W 5,5 tys. parafii działa już ponad 20 tys. wspólnot. W Polsce jest ich ponad tysiąc. Przed miesiącem Droga świętowała 40-lecie powstania pierwszej rzymskiej wspólnoty. Z tej okazji
Benedykt XVI wysłał 14 wspólnot rzymskich do parafii położonych w najbardziej zsekularyzowanych dzielnicach miasta. Rozesłał też 15 ekip w misję „ad gentes” oraz 212 rodzin, które pojadą na misje w różne części świata, głównie do zdechrystianizowanych stref wielkich miast.– Wierzę, że wspólnoty, do których tworzenia natchnęła nas Dziewica Maryja, mogą uratować współczesną rodzinę – opowiada Kiko Argüello, autor słynnej ikony Bogurodzicy. Napisał na niej: „Trzeba tworzyć wspólnoty takie jak Święta Rodzina z Nazaretu, które żyłyby w pokorze, prostocie i uwielbieniu i w których drugi jest Chrystusem”. Byłem kilkukrotnie na „neońskich” ślubach. Zauważyłem, że najważniejszym prezentem, jaki dostają świeżo upieczeni małżonkowie, jest kopia tej pięknej ikony. Co sobotę w warszawskim klasztorze na Długiej wrze jak w ulu. Ponad tysiąc osób spotyka się na Eucharystiach wspólnot neokatechumenalnych. Cały kościół pulsuje gromkim śpiewem. – Dlaczego przychodzą? Przecież mamy bardzo skromne salki. Żadnych luksusów. Znajduję tylko jedną odpowiedź: przychodzą, bo doświadczają żywego Boga – opowiada paulin o. Dariusz Cichor. Wspólnoty spotykają się na swych Eucharystiach w sobotnie wieczory. „Przynajmniej nie można o nas powiedzieć, że jesteśmy niedzielnymi katolikami” – śmieje się Grzegorz Górny, szef „Frondy”. I co tu dużo mówić, ma rację.