Ferie z Jezusem

ks. Roman Tomaszczuk

publikacja 05.02.2009 09:56

Zimowe wyjazdy parafialne. Wikary i proboszcz zabrali swoje dzieci na potkanie ze sobą i Panem Bogiem.

Ferie z Jezusem Foto: ks. Roman Tomaszczuk

Termin ferii zimowych w tym roku nie był sprzyjający duszpasterzom. Styczeń to przede wszystkim wizyta duszpasterska.

Miesiąc, w którym prawie zamiera pozaliturgiczne życie parafialne. Katecheza w szkole, a popołudnia spędzone u parafian wyciskają z księży ostatnie siły.

Dlatego trzeba patrzeć z podziwem na tych, którzy zaraz po zakończeniu kolędy zabrali dzieci i młodzież na wypoczynek. Nie trzeba dodawać, że wypoczynek był przywilejem podopiecznych, a nie opiekunów i organizatorów zimowisk. Ci drudzy, choć zapracowani, nie narzekają. W końcu mieli, co chcieli. Czyli?

Organizacja – sztuka życia za małe pieniądze
Tak to już jest, że na wyjazdy parafialne bardzo często jadą ci, którym się nie przelewa w domu. Nie dlatego, że „z braku laku i kit dobry”. Ale dlatego, że dzieci i młodzież pochodząca z żyjących skromnie rodzin częściej angażuje się w życie parafii. Takie dzieciaki szybciej docierają do parafialnych scholi, na spotkanie oazy czy garną się do ołtarza.

Nie ma się co dziwić. Pan Jezus obiecywał, że „biednych zawsze będziecie mieć u siebie”, im bowiem łatwiej otwierać się na niebo. W końcu „łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego”. No i jeśli się nie ma na ziemi zbyt wielu skarbów, to łatwiej lokować swoje nadzieje „tam, gdzie złodzieje nie kradną ani mól nie czyni szkody”.

Z drugiej strony tak już się utarło, że szybciej znajdą się tysiące na remont ołtarza niż tysiące na wyjazd ewangelizacyjny. Dlatego parafialne zimowiska to przede wszystkim testowanie przepisu sprawdzonego przy budowie domów: gospodarskim systemem. Ile można, tyle własnymi siłami, tylko w razie nieusuwalnej konieczności korzystać z pomocy profesjonalistów.

Organizatorzy muszą się nagłowić, żeby było tanio. I to bez wyjątku wszystko: zakwaterowanie (domy zakonne, prywatne kwatery znajomych), przejazd (litościwy przewoźnik albo kolej państwowa), atrakcje (targowanie się o zniżki na karnety narciarskie, wynajęcie sali sportowej po wstawiennictwie miejscowego proboszcza, grupowe wejścia na basen czy kręgielnię), wyżywienie (żebranina u hurtowników albo w Caritas), obsługa (wolontariat pań: Magdy, Lucyny, Bożeny – parafianek gotujących smacznie i tanio, no i pan Krzysztof – znajomy instruktor narciarski).

Gdy już dojdzie do samego wyjazdu, czasami uczestnicy mają do zapłacenia minimalne kwoty za pięć czy sześć dni pobytu. Jeśli są do wykorzystania parafialne fundusze z dzieł charytatywnych – to dobrze. Jeśli nie ma? Nic nie szkodzi. Ksiądz dzieli się swoim groszem, wspierając tych, dla których nawet symboliczna opłata za wyjazd to dwa tygodnie życia całej rodziny. Byle tylko pojechali. Czemu im tak bardzo na tym zależy?

Parafia jak młoda rodzina
– Duszpasterzowania nie chcę ograniczać wyłącznie do sprawowania kultu i katechizacji. Zresztą wydaje się, że z tym Kościół w Polsce nieźle sobie radzi – zauważa ks. Jarosław Żmuda, proboszcz niewielkiej świdnickiej parafii pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa. – Wciąż jednak brakuje i ludzi, i środków materialnych, które pozwoliłyby na organizację czasu wolnego dzieci i młodzieży – podkreśla i porównuje życie swojej parafii do młodej rodziny:

– Tak jak w rodzinie tak i w Kościele najpierw myślimy o tym, co wydaje się najbardziej konieczne. To znaczy? Młoda rodzina myśli najpierw o domu. My, młoda wspólnota rodzin, także. Mamy przecież do wyremontowania kościół. Planujemy jego wystrój. Szukamy pieniędzy na wykonanie prac – wylicza i dalej rozwija swoją myśl. – Dobrze jednak wiemy, że nie potrzebujemy tylko kościoła, salek, biur i korytarzy, ale także przestrzeni i czasu, gdzie moglibyśmy stawać się uczniami Chrystusa. A z tym nie można czekać do zakończenia prac budowlanych.

A za deklaracją idzie konkret. Spośród dwudziestu sześciu dni urlopu, jaki należy mu się jako pracownikowi Świdnickiej Kurii Biskupiej, kilkanaście oddaje swoim parafianom.
I tak młody proboszcz podejmuje kolejne próby budowania tożsamości nowej parafii. Nie jest to łatwe. Jego parafia została wydzielona z parafii katedralnej. Piękny kościół biskupi kusi wielu swoim majestatem i niepodobna konkurować z jego wartością estetyczną. Dlatego do skromnego kraszowickiego kościółka uczęszcza zaledwie trzysta osób (parafia liczy tysiąc pięćset mieszkańców).

– Zafundowaliśmy sobie, czyli parafii, luksus „urlopu“ w Rzeczce – wyjaśnia ideę zimowiska zorganizowanego dla dzieci. – Jest to dla nas takim samym szczęściem, jakiego doświadczają rodzice, którzy rezygnują z własnego wypoczynku, chcąc go zapewnić swoim dzieciom – dopowiada.

Nareszcie sami ze sobą
Jest młody, więc ma wiele sił i pomysłów. Nie chce ich marnować, dlatego zaraz po zakończeniu kolędy zaprosił swoją dwudziestosiedmioosobową grupę młodzieży do Kudowy. – Jestem pewien, że w pewnym sensie jeden taki wyjazd daje nam więcej niż rok katechezy – mówi ks. Marcin Dolak, wikariusz parafii pw. Trójcy Przenajświętszej w Jedlinie Zdroju.

– Jako grupa młodzieży parafialnej dopiero od ostatniej pieszej pielgrzymki na Jasną Górę próbujemy razem uczyć się u Pana Jezusa. Nie możemy zbyt wiele osiągnąć, jeśli nie poznamy siebie samych i tych, z którymi wybraliśmy się w drogę ewangelicznego życia. Nie można zapominać, że sam Jezus proponował właśnie taką metodę stawania się Jego uczniem.

Kazał swoim Apostołom przebywać z Nim bez przerwy. Patrzyli, jak żył, słuchali, co mówił, byli świadkami Jego modlitwy. To ich ewangeliczny nowicjat. Chociaż nie możemy sobie pozwolić na to samo, to jednak szukamy okazji, by zasmakować w czymś podobnym – wyjaśnia.
Ksiądz podkreśla, że młodzi dopiero w trakcie zimowiska mają okazję zmierzyć się z sytuacjami, które wymagają solidarności, wrażliwości czy ofiarności.

– Pomoc podczas trudnej wyprawy w góry, umiejętność zachowania ciszy nocnej, troska o głodnych i smutnych – ks. Marcin opowiada coraz bardziej żywiołowo. Zapala się. – Tego nie ma na co dzień w tak oczywisty sposób. Młodzi ludzie nie umieją jeszcze spontanicznie zauważać okazji do czynienia dobra w swoim środowisku. Są raczej zajęci swoimi sprawami, a ich świat jest bardzo skomplikowany. Dlatego trzeba ich otwierać na dobro. Prowokować do wrażliwości. Bez tego pozostaną egoistami.

Rodzina i dojrzałość – owoce się rodzą
– W Rzeczce byli ze mną ci, którzy angażują się na co dzień w życie parafialne: schola i ministranci. W sumie osiemnastu uczestników. Mało? No cóż, coraz częściej przychodzi mi się cieszyć z rzeczy małych – mówi ks. Żmuda. – Wielu ludzi musiało się przy tej okazji wspiąć na wyżyny człowieczeństwa: poświęcając siebie, swój czas, środki materialne, umiejętności, sprzęt. Po co? Żeby dzieci mogły z tej „wyżyny“ zjechać – kusi się na przenośnię.

No i było jak z rodzicami na urlopie: modlitwa poranna, przed i po jedzeniu, wieczorny pacierz. Wspólny pobyt na stoku i nauka jazdy na nartach, szkoła śpiewu, Msza św. z homilią, ognisko, zajęcia plastyczne. – Cały dzień wypełniony wzajemną służbą dorosłych i dzieci. Bez niej nic dobrego by się nie udało. I smak radości z życia przenikniętego wiarą. O to chodzi! – puentuje.
Wikary z Jedliny Zdroju też jest zadowolony.

– Zależało mi na tym, żeby młodzi świadomie wyruszyli w drogę za Jezusem, żeby zrobili na niej choćby kilka kroków. Wiem, że jeśli do tej pory modlili się do kartki papieru czy deseczek wiszących na ścianie, wracają do siebie z przekonaniem, że nie musi tak być – cieszy się jak dziecko i woła Konrada i Maćka, żeby do gazety powiedzieli o tym, co się stało. Więc mówią. Pierwszy:

– Góry robią wrażenie, bo jak się z nich schodzi, to na Mszy nie można doczekać się Komunii. A jak ksiądz mówi kazanie, to jest nasz jeszcze bardziej i chce się go nosić na rękach. Taki dobry jest! – pokrzykuje. Drugi: – Patrzysz na księdza, który jest zmęczony tym samym, co my, który z nami się modli, dla którego wszystko, co nasze, to i jego – i od razu wiesz, po co ci Pan Jezus. A co ważniejsze, pamiętam, bo nam o tym ksiądz gadał co chwilę: warto zaryzykować i oddać Jezusowi wszystko, kim się jest i co się ma. Bo Pan Bóg bardzo nie lubi być dłużnikiem człowieka – kończy.

Tak młodzi zaczynają wygrywać swoje życie! Wystarczyło, żeby ksiądz zrezygnował ze swojego urlopu. Wystarczyły „ferie z Jezusem”.