W brzuchu wieloryba

ks. Tomasz Jaklewicz

GOSC.PL |

publikacja 20.06.2018 05:45

„Bóg umarł, Marks umarł, a i ja nie czuję się najlepiej”. To zdanie Woody'ego Allena trafnie opisuje kondycję Zachodu, twierdzi francuska filozof Chantal Delsol. Europa miota się dziś między dumą i pogardą wobec własnej kultury.

W brzuchu wieloryba istockphoto; montaż studio GN

Konserwatywna katolicka francuska filozof? Czy to jeszcze możliwe? A jednak. Chantal Delsol znana jest polskim czytelnikom z kilku książek, udzieliła także kiedyś wywiadu naszemu tygodnikowi (GN 48/2014). We wrześniu będzie gościem Zjazdu Gnieźnieńskiego.

Sama określa się nieco przewrotnie, albo strategicznie, jako liberalna konserwatystka. Jej książka „Kamienie węgielne. Na czym nam zależy?” ukazała się niedawno w języku polskim. To pozycja ze wszech miar godna polecenia. Dla polityków europejskich powinna być wręcz lekturą obowiązkową.

Delsol nie pisze wprost o polityce, ale raczej o tym, co jest pod jej spodem. Opisuje stan ducha Zachodu. Jej zdaniem ponowoczesna Europa pogrążyła się w sprzecznościach, z których na razie nie widać wyjścia. Autorka przypomina, że tytułowe „kamienie węgielne”, czyli fundamentalne zasady, na których opiera się europejska kultura, mają swój korzeń w dziedzictwie greckim i judeochrześcijańskim. Dziś chcielibyśmy zachować pewne skutki tych zasad – twierdzi – ale jednocześnie chcemy pozbyć się samych zasad, głównie ze względu na programową niechęć do chrześcijaństwa. Przykład takiej sprzeczności: usiłujemy sprowadzić człowieka do „mięsa”, czyli nieco bardziej skomplikowanego zwierzęcia, zbioru neuronów i popędów, a jednocześnie panicznie boimy się powtórzenia Holocaustu, mówiąc „nigdy więcej”. Ale jeśli wypowiadamy słusznie stanowcze „nie” dla Shoah, to oznacza, że nie wolno ludzi traktować jak mięsa.

I o tym jest ta książka. O uwikłaniu się Zachodu w przedziwną niespójność, która powoduje uwiąd współczesnej kultury i demograficzną zapaść.

Wizja człowieka to klucz

Obserwacje Delsol w wielu punktach są zbieżne z diagnozami Benedykta XVI, choć Francuzka wypowiada je językiem filozoficznego eseju. Nie odwołuje się do teologicznych autorytetów. Jest w tej książce żarliwość i mądrość, połączenie erudycji, argumentacji, lekkości i pasji. Jest wreszcie, nie bójmy się tego słowa, miłość. Do kogo, do czego?

„Późna nowoczesność sprawia, że wstydzimy się kochać konkretną ojczyznę, każe się nam być obywatelami świata i kochać cały świat, udając, że inne światy kulturowe są nam tak samo bliskie, jak nasz własny” – pisze Delsol. „Ale to wszystko jest sztuczne. Kochać można tylko to, co szczególne. Żadna kobieta nie kocha wszystkich mężczyzn – ani odwrotnie. Miłość do świata kulturowego jest przywiązaniem do konkretnej, szczególnej kultury i nie ma w tym nic wstydliwego”.

Autorka kocha Francję i Europę (choć w jej eseju te dwie ojczyzny stapiają się jakoś w jedno). Kocha Europę w tym kształcie, który przyczynił się do jej wielkości. Kocha w niej to, co odróżnia ją od innych kultur i tradycji świata. I w imię tej miłości wzywa do jej obrony. Namiętnie, ale zarazem trzeźwo, racjonalnie broni Starego Kontynentu przed kulturowym i demograficznym samobójstwem, ku któremu wydaje się on zmierzać za sprawą postoświeceniowych ideologii i zaczadzonych nimi elit.

Kluczem jest antropologia, czyli wizja człowieka. Od odpowiedzi na pytanie, kim jest człowiek, zależy kształt polityki i przyszłość Europy. Delsol wskazuje, że to chrześcijańska antropologia jest źródłem, z którego wywodzi się nowoczesna demokracja, rozumienie praw człowieka, współczesna nauka, a nawet ateizm. Zachód broni demokracji, praw człowieka, nauki i postępu, ale odcinając się, często wręcz z nienawiścią, od dziedzictwa chrześcijańskiej wizji człowieka i świata, podcina gałąź, na której siedzi. Delsol stara się to wykazać.

Nie broni chrześcijaństwa jako takiego. Broni wartości europejskich, które ukształtowały się pod wpływem wiary w jedynego Boga objawionego w judaizmie i chrześcijaństwie. W końcówce książki broni już wyraźniej samej religii chrześcijańskiej przed współczesnym europejskim ostracyzmem. Argumentuje, że nie da się zachować „europejskich” wartości, wycinając z umysłów i serc ludzi wszelkie odniesienie do transcendencji. Powrót do pogaństwa, którego tak pragną europejskie elity, nie jest możliwy. A jeśli jest możliwy, to jedynie za cenę zniszczenia samej Europy i wartości, którymi zdaje się ona szczycić.

Człowiek-król czy człowiek-bóg?

Czym są tytułowe „kamienie węgielne”? Pierwszym jest rozumienie człowieka jako osoby obdarzonej wolnością sumienia. Dla chrześcijan jest to oczywisty wniosek wyprowadzony z prawdy o stworzeniu. Bóg stworzył człowieka wolnym. To religijne twierdzenie jest punktem wyjścia dla nauczania o godności człowieka, jego wolności i prawach wynikających z samego faktu bycia człowiekiem. Godność człowieka nie jest czymś nadawanym z zewnątrz, ale jest wpisana w samo człowieczeństwo.

Wydaje się to oczywiste, ale – jak pokazuje Delsol – inne kultury świata wcale nie miały i nie mają takiego przekonania. To specyficznie europejski pogląd. W innych kulturach o godności człowieka decyduje społeczeństwo lub jednostki. Na przykład w starożytnym Rzymie ojciec stanowił o losie nowo urodzonego dziecka, miał prawo zabić je po urodzeniu lub przyjąć. Delsol wskazuje, że samo powtarzanie mantry „nigdy więcej” w odniesieniu do Holocaustu albo pielęgnowanie nienawiści do nazizmu to za mało. „Radykalna odmowa zbrodni przeciwko ludzkości wymaga radykalnej koncepcji godności człowieka – godności wewnętrznej”. Czyli godności, która nie jest nadawana nikomu z zewnątrz. Bo jeśli jest nadawana z zewnątrz, to równie łatwo jest ją odebrać w imię jakiejś idei.

Francuska filozof zauważa, że oświecenie z jednej strony broni wyjątkowej pozycji człowieka w świecie (wolność, równość, braterstwo), ale jednocześnie wraz z oświeceniem pojawia się tendencja do obniżania statusu człowieka. Radykalne ruchy ekologiczne krytykują „bezczelny humanizm”, który wyniósł człowieka ponad cały świat przyrody i doprowadził do tego, że stał się on opresyjnym władcą, niszczycielem świata. Delsol zwraca uwagę, że oświecenie przekształciło chrześcijańską ideę „człowieka-króla” w ideę „człowieka-boga”. Chrześcijaństwo głosi, że człowiek jest dzierżawcą, ogrodnikiem, a nie stwórcą. Głosi wolność człowieka, ale zarazem naucza o jej granicach, o odpowiedzialności (sąd Boży). Głosi wielkość człowieka, która jest wymagająca, jest wezwaniem do dojrzałości, do uznania pewnej miary, która nie zależy od nas. Głosi szacunek dla jednostki, ale zarazem poczucie przynależności, niezbędność relacji z Bogiem i innymi.

Nowoczesność i ponowoczesność przekształciły ten chrześcijański humanizm, i związaną z nim koncepcję wolności, w niczym nie skrępowany indywidualizm, który w dłuższej perspektywie prowadzi człowieka do samozniszczenia. „Jeżeli podmiot nie ma nad sobą Innego, który nie pozwala mu się uznać za Boga, to się za Boga uzna, gdyż jego status w naturalny sposób go do tego skłania.(…) Gdy tylko podmiot pozbywa się Boga, który uczynił go podmiotem, zostaje podmiotem, ale traci poczucie granic swojego statusu, staje się »panem i władcą« siebie, innych, całego kosmosu” – zauważa Delsol.

Teologa korci pociągnięcie tego wąteku dalej. Biblijna koncepcja wolności głosi, że „być wolnym oznacza: być dziedzicem, tzn. samemu być posiadaczem; wolność jest tożsama z synostwem (Ga 4,5). Dziedzicem jest Syn. A z Nim wszyscy Jego bracia, siostry” (ks. Jerzy Szymik). Czyli, kontynuując myśl Delsol, można powiedzieć, że w chrześcijaństwie człowiek to nie tyle król, co raczej królewski syn, dziedzic. Bez zakorzenienia w dziedzictwie (prawda i relacja z Ojcem) wolność staje się iluzją. Co gorsza, staje się „niebezpieczną zabawką”.

(Bez)nadzieja

Kolejnym kamieniem węgielnym jest linearna koncepcja czasu. Judaizm i chrześcijaństwo głoszą, że czas biegnie naprzód, a nie kręci się w koło, w powracających cyklach (taka koncepcja dominuje w wielu innych kulturach). Linearne rozumienie czasu sprawia, że człowiek ma status pielgrzyma. Jak Abraham. Zmierza w stronę nieznanej przyszłości, którą zarazem sam w jakiejś mierze tworzy. „Nasz świat kulturowy wyrósł ze sprzeciwu wobec przeznaczenia”, twierdzi Delsol. Człowiek nie podlega fatum i właśnie dlatego jest odpowiedzialny za swoje życie i za świat. Zarazem jest synem obietnicy. Dzięki tej koncepcji pojawiła się idea postępu.

Dziś jednak słuszna idea postępu stała się ideologią postępu, która chce zastąpić wartość fundamentalną dla człowieka, a mianowicie – nadzieję. „Czego chcemy w Europie? – pyta autorka. „Gwarantowanego życia, bezpieczeństwa, drobiazgowej kalkulacji znanych i uznanych dóbr. (…) Przeciwieństwem nadziei nie jest rozpacz, lecz pewność”, twierdzi. Człowiek ponowoczesny nie akceptuje niepewności, boi się ryzyka. Chce wszystko zaplanować, obliczyć, mieć pod kontrolą. Zdobycze postępu tracą jednak sens bez nadziei. Po co wydłużać życie, jeśli nie wiemy, co z tym życiem właściwie zrobić? „Oświecenie nie wynalazło postępu. Tylko go ubóstwiło, prowadząc w ten sposób do niezliczonych nieszczęść”, pisze autorka.

Jednym z tych konkretnych przejawów braku nadziei jest katastrofa demograficzna Europy. Wygląda na to, jakbyśmy mieli dość życia. „Nie wrzuca się dzieci w taki beznadziejny świat” – powiadają pogrążeni w rozpaczy i materializmie Europejczycy. Dzieci pojawiają się tylko tam, gdzie jest nadzieja, czyli pokorna zgoda na to, co niespodziewane, gdzie ludzie wierzą, że istnieje inny świat, którego sami nie wytwarzamy. Niektóre zdania Delsol po prostu zachwycają. Jak na przykład to: „nadzieja jest wtedy, gdy jednocześnie kupuje się ślubną zastawę i miejsce na cmentarzu”. Kapitalne!

Prawda i wieloryb

I jeszcze jeden „kamień węgielny”. Może najważniejszy – prawda. „Ponowoczesne odrzucenie idei prawdy jest reakcją na spustoszenie poczynione przez dwudziestowieczne fanatyzmy”, zauważa Delsol. Dlatego człowiek wierzy dziś, że bez idei prawdy będzie wolny i tolerancyjny. Okazuje się jednak, że jest dokładnie odwrotnie. Rozmaite formy relatywizmu prowokują fanatyzm jeszcze bardziej. Gdy bowiem znika idea prawdy, w jej miejsce pojawia się arbitralność, która służy silnym. Ostatecznie to kaprys władzy tej czy innej decyduje o dobru i złu. „Nie ma mowy o kłamstwie, gdy przekreślamy prawdę”, zauważa autorka. „Prawda wyzwala, gdyż jako zewnętrzna instancja jest zewnętrzna również wobec Władzy.” Obszerny to temat, ale muszę zmierzać do puenty.

W końcówce Delsol broni wprost prawa europejskich chrześcijan do istnienia. Twierdzi, że ateizm to specyficznie europejski wynalazek, nieznany w żadnej innej kulturze. Ateizm powstał w kontekście monoteizmu chrześcijańskiego. „Ateizm powstał przeciwko chrześcijaństwu i nie istnieje bez niego. Jest buntem przeciwko osobowemu Bogu, Bogu objawiającemu się i podającemu się za rzeczywistego”. To ważne, bowiem ateizm przedstawia się jako pogląd neutralny i naturalny. Nic bardziej mylnego. Naturalnym stanem człowieka jest raczej politeizm. Ateizm jest zakwestionowaniem Boga chrześcijan. To kwestionowanie ma charakter walczący, agresywny.

„Ateizm jest wojną”. Bronią ateistycznych elit dzisiejszej Europy jest ośmieszenie. Jeśli jednak odmówimy człowiekowi prawa do szukania absolutnego sensu, to alternatywą jest nicość przypudrowana rozrywką i udawaniem, że nie ma śmierci. To jest prawdziwe współczesne opium dla ludu, twierdzi Delsol. Człowiek ma być otwarty na wszystko, głosi się dziś, nawet na największe aberracje, tylko nie na transcendencję. To dziecinada, pisze Delsol. „Nowoczesny obywatel, syn filozofii podejrzenia, który sądzi, że jest kuty na cztery nogi, z otwartą buzią połyka wszystkie medialne kretyństwa”. I to ma być postęp? „System polityczny, który niszczy pytania dotyczące sensu życia, ośmieszając je, rządzi w końcu populacją zombi”. Zombi są wśród nas, zwłaszcza w Brukseli.

Czy jest nadzieja? Delsol uważa, że we współczesnym ruchu ekologicznym widać jakiś znak przebudzenia. Ekolodzy uznają bowiem, że istnieje wyższy porządek, którego nie możemy naruszać, jeśli chcemy przetrwać. Że konieczna jest pewna pokora człowieka wobec czegoś, co nas przekracza. Autorka nie jest naiwna. Zauważa, że ekologia może prowadzić równie dobrze do kultu waleni i nowej formy bałwochwalstwa, ale może też stać się szansą, drogą do powrotu przez przyrodę do Boga.

Chrześcijanie przypominają Jonasza połkniętego przez wieloryba świata. Pozornie przegrali. Ale „chrześcijaństwa nie da się strawić, bo leży ono u źródeł tego, co jest ważne nawet dla tych, którzy chcieliby je pożreć”. I w tym jest nadzieja. Można pociągnąć ten obraz dalej. Wieloryb świata kiedyś wypluje chrześcijan na brzeg. I wtedy ruszą do Niniwy. Ciąg dalszy znamy…