Kościół wychodzi z wygodnych salek

Mira Fiutak

Gość Gliwicki 16/2018 |

publikacja 03.05.2018 06:00

Kiedy stanęli na ulicy, mocne wrażenie na Arielu zrobiło to, że tak blisko żyją ludzie, którzy nigdy jeszcze nie usłyszeli przypowieści o miłosiernym ojcu.

- Przede wszystkim głosimy miłość Bożą - mówi Ariel Lubowicz Lucjan Łyczak - Przede wszystkim głosimy miłość Bożą - mówi Ariel Lubowicz

Ulica Dworcowa w Bytomiu. Piątkowy wieczór, grupa młodych ludzi rozstawia dwa namioty, rozkłada sprzęt muzyczny. Zespół przy mikrofonach zaczyna uwielbienie. Obok ludzie z pociągu i autobusu szybko przemierzają drogę w kierunku Centrum Handlowego „Agora”. Na chwilę tylko zatrzymują się przy przejściu na czerwonym świetle. Obok namiotów zbierają się ci, którzy nigdzie się nie spieszą, bo na ulicy spędzają większość czasu. Raczej nie zaglądają do kościoła, dlatego Kościół przychodzi do nich.

Bytomska wspólnota Szkoły Nowej Ewangelizacji organizuje te spotkania od prawie 2 lat. Nazwali je Bytom – Miasto Boga i wierzą, zgodnie z otrzymaną obietnicą, że będzie to początek „zmartwychwstania” tego miasta. – Pierwsze spotkanie to była ogromna walka – wspomina Ariel Lubowicz.

To w nim zrodziło się pragnienie, żeby ewangelizować na ulicy. Sam wcześniej spotykał się z bezdomnymi. – Mieliśmy świadomość, że po ludzku niewiele mamy im do zaoferowania. Myślę, że nasze przygotowanie do wyjścia trwało tak długo, od września do maja, żebyśmy sami zobaczyli, jaką wartość możemy dać tym ludziom. To, co najcenniejsze, czyli Boga. Wiadomo, że oni potrzebują ogromnej pomocy materialnej, socjalnej, psychologicznej czy medycznej, której tak naprawdę my im dać nie możemy. Ale wierzymy, że Bóg nas wysłał w to miejsce, żeby mówić o Jego miłości – dodaje.

Bóg chce przemieniać Bytom

Przed pierwszą ewangelizacją w maju 2016 r. przez 8 miesięcy modlili się w tej intencji. Kiedy wybrali ulicę Dworcową, modlili się już w tamtym miejscu. Najpierw trzeba było załatwić wszystkie zezwolenia i zapewnić bezpieczeństwo. Chcieli, żeby spotkanie na ulicy było takie, jak ich wspólnotowe – modlitwa uwielbienia, czas świadectw i wspólny posiłek. Wiedzieli, że najbardziej zainteresowanymi są osoby potrzebujące i bezdomne, więc przygotowali ciepłą zupę i ubrania do rozdania. Potem uruchomiła się prawdziwa lawina. Ktoś zrobił paczki słodyczy, inny kupił 20 par skarpetek, gliwicka wspólnota z SNE przywiozła pełny samochód różnych rzeczy, właściciel pobliskiego sklepu dał dwa worki czapek i szalików…

Dla niektórych pierwszy kontakt z bezdomnymi był trudny. Dla innych trudne było stanięcie na ulicy swojego miasta i uwielbianie tam Boga. Dziś widzą, jak On przełamywał w nich te opory. – Z jednej strony byliśmy zestresowani, ale też nasze serca były bardzo ofiarne. Chcemy to robić, bo wiemy, że jest to miejsce, w którym Bóg chce przemieniać Bytom. To miejsce doświadczania Jego cudów – mówi Mariusz Bułka. Zaskoczyło ich to, że spotkali się z dużą otwartością ludzi ubogich i bezdomnych. Dziś, po dwóch latach, z wieloma dobrze się już znają, a oni mają do nich zaufanie, opowiadają o sobie, zwierzają się.

Głodni rozmowy

Na Dworcowej rozstawiają dwa namioty. Jeden dla zespołu, który prowadzi uwielbienie. W drugim są osoby, które można poprosić o modlitwę, i księża, którzy spowiadają. Jak głosi się słowo Boże tym, którzy nie mają nic? – Najprościej jak to możliwe – odpowiadają. – W mówieniu do ubogich ważna jest prostota. Widzę to też z perspektywy spowiadania w tamtym miejscu – mówi ks. Łukasz Kwiecinski, duszpasterz odpowiedzialny za tę wspólnotę. Niekiedy korzystają z sakramentu też inni.

– Zwłaszcza w ciepłych miesiącach, kiedy przy spowiedzi siadamy sobie na murku, czasem zdarza się, że podchodzą też przechodnie. Taka spowiedź, która najbardziej zapadła mi w pamięć, to spowiedź prostytutki, która przechodziła akurat Dworcową. Spowiadanie ubogich pokazało mi, jak bardzo wrażliwi są to ludzie. I trzeba pamiętać o ich uczuciach, o tym, że coś ich do tej bezdomności doprowadziło. Często chcieliby to zmienić, ale nie mają żadnego punktu zaczepienia. A czasami nie mają wewnętrznej motywacji – opowiada. –

Tam nie może iść ktoś, kto nie ma doświadczenia tego, że można pobłądzić, mylić się w życiu, a Bóg z tego wyprowadza – mówi Mariusz o ewangelizacji na ulicy. – Często mówię po prostu: wiem, rozumiem cię, jest mi przykro, że cię to spotkało, ale jest szansa. Tą szansą jest Bóg, który może to zmienić. Ta walka często toczy się w jego głowie. Ja też kiedyś uświadomiłem sobie, że jest szansa, i Bóg wyprowadził mnie z różnych problemów.

Wspomina Roberta, który pojawił się na pierwszej ewangelizacji. Brudny, pijany. Modlili się za niego. Widzieli, jak był poruszony, ale za miesiąc nie przyszedł. Kiedyś, spacerując z narzeczoną, Mariusz spotkał go na ulicy. Okazało się, że wrócił do domu, przestał pić. Po roku zderzyli się ponownie, wyjeżdżał do pracy za granicę. Kiedyś znowu mignął mu na ulicy, był trzeźwy.

– Głosić trzeba prosto, żeby pokazać im, że Bóg w bardzo prosty sposób chce ich ratować – mówi z przekonaniem Mariusz. – Jestem tam po to, żeby oni mogli Go spotkać. Nie naszym działaniem jest zmieniać ich życie, tylko Boga. A wszystko może się zmienić, kiedy przychodzimy do Niego.

Czy naprawdę tak jest w Biblii?

– Nam, ludziom w Kościele, we wspólnotach, wydaje się, że wszyscy słyszeli kiedyś Ewangelię, nawet jeśli nią nie żyją – mówi Ariel. – Na ulicy po raz pierwszy spotkałem ludzi, którzy nigdy w swoim życiu nie usłyszeli np. przypowieści o miłosiernym ojcu. Bo na tych naszych spotkaniach przede wszystkim głosimy miłość Boga. To, że Jego wyciągnięte ramiona zawsze czekają na synów marnotrawnych. Po takim nauczaniu podchodzili do mnie ludzie i pytali, czy naprawdę tak jest napisane w Biblii – wspomina. Wiedzą, że bez osobistego świadectwa to ich głoszenie byłoby pustym słowem. Podobnie jak zachęta do porzucenia nałogów, tego, co zniewala. Bo wtedy słyszą: dobrze ci mówić, kiedy masz wszystko.

– Każdy z nas ma doświadczenie swojej biedy i kiedy podzielimy się tym, jak Bóg nas z tego wyprowadza, to nasze głoszenie jest autentyczne. Wtedy ci ludzie się otwierają, po raz kolejny starają się zaufać – mówi Ariel. – Kiedy słyszą od nas: „Bóg cię kocha”, ciężko im w to uwierzyć. Dziwią się: „Mnie? Takiego człowieka? Siedziałem w więzieniu, piję, tyle zła zrobiłem…”.

Najczęściej w modlitwie proszą o uwolnienie z choroby alkoholowej. Potem zawsze staramy się jeszcze porozmawiać – wyjaśnia Małgorzata Soniewicka. Otwiera notes, w którym skrupulatnie zapisuje, kiedy i o co się modliła. I jakie były owoce tych modlitw. Przewraca kolejne kartki – po problemach kobieta zaszła w ciążę, ustąpiły problemy z kręgosłupem, roztrzaskane i nierehabilitowane kolano jest sprawne.

– To jest niesamowicie istotne, żeby zapisywać, bo kiedy jest trudniej, zaglądam tu i widzę, jak Bóg działał – dodaje. Na ulicy rozdają ulotki zapraszające na kolejne spotkania oraz na Wieczory Uzdrowienia i Mocy w kościele św. Anny, gdzie działa SNE. – Bezdomni są głodni rozmowy, bo na co dzień rozmawiają tylko między sobą. Społeczeństwo ich odrzuca – mówi Ariel.

Nie przegapić tych 5 procent

– Ludzie przechodzą z dworca do Agory i mam dosłownie parę sekund, żeby dać im Boga. Żeby ich zatrzymać, a potem powiedzieć: „Bóg cię kocha!”. Szczególnie zależy mi na młodych chłopakach z patologicznego środowiska, żeby to usłyszeli – mówi Mariusz. Zwykle są w grupie i nie ma co liczyć na rozmowę, dlatego zawsze dodaje na odchodne, żeby pomyśleli o tym jeszcze wieczorem. – 95 procent ludzi mówi nam „nie”, ale ważne, żeby nie przegapić tych 5 procent. Bo tam czasem jest cud – stwierdza. Jako przykład podają Mateusza, który przychodził regularnie na ewangelizację, potem też do wspólnoty. Teraz jest w ośrodku terapeutycznym, gdzie wychodzi z uzależnień.

Kiedyś pojawił się pijany mężczyzna, który tydzień wcześniej opuścił więzienie. W domu zastał wymienione zamki, żona ułożyła sobie życie z kimś innym. – Nie wiedziałem, co mam mu powiedzieć – wspomina Ariel. – Modliłem się za niego, on płakał, a potem powiedziałem: „Nie wiem, czy to coś zmieni, ale mam przekonanie, żebyś dzisiaj jeszcze raz poszedł do swojej żony i powiedział, co czujesz. I wierzę, że Bóg tego nie zostawi”. Nie był za bardzo przekonany, ale stwierdził, że spróbuje. Za miesiąc przyszedł ze swoją żoną. Nie wiem, jak dalej potoczyła się ta historia, ale pokazała mi, że wiele zależy też od naszej odwagi.

Mają plany na przyszłość. Chcieliby stworzyć w mieście jadłodajnię z darmowymi posiłkami. Żeby było tam też miejsce na spotkanie, rozmowę i na modlitwę. Z nadzieją myślą o powstającym niedaleko ośrodku adaptacyjno-terapeutycznym, który tworzą ich znajomi, gdzie mogliby odsyłać potrzebujących.

– Przekonujemy się, że ludzie chcą Kościoła, który wychodzi na zewnątrz. Cieszą się z każdego kapłana, który jest z nami – zauważa Ariel. I dodaje: – Chodzi o to, żebyśmy wychodząc na ulicę, sami siebie przełamywali, ale też o ten stereotyp Kościoła zamkniętego czy wspólnot pochowanych w salkach. Bo świat potrzebuje, żebyśmy do niego wyszli.

Dostępne jest 8% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.