Między bungee a spowiedzią

publikacja 10.03.2018 04:45

O znajdowaniu sensu w ciężkiej chorobie, radościach na onkologii i miłosnej prozie z ks. prof. Markiem Chrzanowskim rozmawia Agata Puścikowska.

Między bungee a spowiedzią JAN BIELECKI /east news Jeżeli coś może nas uzdrowić, w sensie różnych cierpień czy schorzeń wewnętrznych, to jest to właśnie miłość. A Bóg jest miłością.

Agata Puścikowska: Spotykamy się w szpitalnym hotelu, gdzieś między oddziałem onkologii a prosektorium. A Ksiądz się śmieje.

Ks. prof. Marek Chrzanowski: Po ludzku faktycznie słabo to wygląda, jesteśmy w środku niezbyt przyjaznych i radosnych światów. Ale popatrz na to inaczej: dopóki jesteśmy „między”, pośrodku, to... mamy szansę: na wyjście, na życie, na przyszłość. Paradoksalnie tu, gdzie jestem, czuję się dobrze. Mam wokół dobrych, życzliwych ludzi, którzy pomagają Panu Bogu i przedłużają moje życie, walczą o mnie. Teraz – poprzez radioterapię. Wbrew wszystkiemu potrafię zachować nadzieję i na jutro, i na pojutrze, ale dopisuje mi też niezły humor.

Wcześniej były chemie. Wtedy humor też dopisywał?

Także, choć trochę inaczej. Podczas chemii, a szczególnie po niej, bardzo źle się czułem i nawet jeśli miałem humor, nie miałem siły go okazywać. (śmiech)

Trudno się było pogodzić z diagnozą: chłoniak?

Na początku choroby zadawałem trudne pytania, ale z tego, co pamiętam, takie poczucie wielkiej trwogi trwało jedynie dobę. Myślę, że dłuższego czasu zwątpienia bym nie przetrwał.

Ks. prof. Marek Chrzanowski jest orionistą, doktorem teologii i poetą.   info@episkopat.pl Ks. prof. Marek Chrzanowski jest orionistą, doktorem teologii i poetą.
Co się wtedy krzyczy?

Najtrudniejsze i najprostsze zarazem pytania: „Dlaczego?”, „Jaki to ma sens?”, „Komu to potrzebne?” – przecież mam tyle planów na życie i spraw niedokończonych. I tylu ludzi wokół, którym mógłbym pomóc. Było mi o tyle ciężko, że pierwsza diagnoza i wyniki badań nie pozostawiały złudzeń. Mówiono, że zostało mi kilka tygodni życia.

W takim momencie szybko szuka się spowiednika czy próbuje skoczyć na bungee?

Jedno i drugie. (śmiech) Człowiek jest gdzieś między bungee a spowiedzią właśnie. Ale w moim przypadku pójście do spowiedzi było naturalniejsze niż skakanie na bungee. I jakkolwiek banalnie by to zabrzmiało, nikt nie zrozumie, kto tego nie przeżył. Wcześniej zresztą, z racji pracy duszpasterskiej, wiele razy pomagałem osobom, które rozpoczynały walkę z chorobą, walkę o życie. Przychodziły, płakały, a ja je pocieszałem... Teraz pewnie inaczej wyglądałyby te rozmowy.

Katolicy, pocieszając osoby cierpiące, mówią czasem: „Bóg tak chciał”...

Mówią. I bardzo mnie to drażni, bo jest krzywdzące dla Pana Boga. On chce naszego życia, szczęścia i dobra. Tłumaczenie takie jest może najłatwiejsze, ale nie znaczy, że jest prawdziwe.

To jaki jest w takim razie sens choroby? Ma związek z Bogiem?

Związek ma taki, że w każdej życiowej sytuacji warto i należy doszukiwać się Bożego sensu i działania. Warto pytać: „Co mogę z tym zrobić, żeby być bliżej Boga?”. W chorobie chciałbym być też bliżej ludzi, którym mogę pomóc. Wtedy jestem po prostu bliżej cierpiącego Chrystusa. I nie dlatego, że jestem kapłanem i zakonnikiem, ale poprzez cierpienie – mogę pozwolić się przybić z Chrystusem do krzyża. Ks. Orione, założyciel mojego zgromadzenia, napisał, że albo się kocha na krzyżu, albo w ogóle. Teraz tego doświadczam namacalnie. Gdy byłem zdrowy, mówiłem i pisałem wiele o krzyżu i cierpieniu. Teraz, gdy przyszło na mnie cierpienie ekstremalne, weryfikuje się to, co wypowiedziałem. Gdybym teraz załamał się, uciekł, spękał i pogniewał się na Pana Boga, znaczyłoby to, że mówiłem nieprawdę. Każdy dzień jest obecnie dla mnie wyzwaniem. I nie wiem, czy podołam. Staram się. Cieszę się, że nie mam problemów ze swoją psychiką, duchowością, z modlitwą, zawierzeniem Bogu. Na początku zresztą sądziłem, że będzie dużo gorzej. Ale łaska Boża mnie wspomaga, czuję to.

Choroba to zmiana życia o 180 stopni...

To prawda. Musiałem całkowicie przestawić moje życie. Byłem bardzo aktywnym księdzem: rekolekcje, wieczorki poezji... Musiałem z tego zrezygnować. Choroba wymusiła to, że nauczyłem się żyć na nowo, inaczej, w nowym położeniu. I może to cudacznie zabrzmi, ale dobrze mi z tym. Potrafię cieszyć się prostymi sprawami, choćby tym, że jestem... samodzielny w toalecie. Cieszę się, że odwiedzają mnie ludzie, że ich spowiadam, rozmawiamy. Że jestem im potrzebny. Małe wielkie radości chorego onkologicznie. Mimo wszystko Pan Bóg działa i układa.

Onkologicznie choruje Ksiądz półtora roku. Bywały momenty, że żegnał się Ksiądz z życiem?

Był moment krytyczny, kiedy niewiele brakowało. Powaga sytuacji dotarła do mnie jednak po czasie, bo podczas kryzysu byłem zbyt słaby i po prostu nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Dopiero gdy mój stan się powoli polepszał, uświadomiłem sobie, jak blisko było przejścia na tamtą stronę życia. Nawet nie było wtedy miejsca na lęk czy szukanie sensu. Była walka o życie.

W przypadku choroby szukamy sensu czy... nadajemy sens na siłę?

Gdybym na siłę szukał sensu, nie znalazłbym go. Sens musi być wcześniej. Myślenie o sensie życia, gdy stoi się pod murem, może być trudne. Jeśli natomiast widzisz sens życia (i śmierci) wcześniej, to właśnie pod murem, w dramatycznej sytuacji, on trzyma cię w pionie, pomaga. Jest rezerwuarem nadziei, spokoju. Czerpie się z tego, co już jest głęboko w człowieku. Nie odwrotnie. Gdybym nie miał sensu w sobie, z pustego i Salomon by nie nalał.

Ale to oznacza, że jeśli ktoś buntuje się przeciwko chorobie dłużej niż dobę, nie wierzy naprawdę?

Według mnie istnieją dwa poziomy buntu wobec choroby. Pierwszy to płaszczyzna egzystencjalna. Ponieważ każdy człowiek jest stworzony do życia – wszyscy chcemy żyć. Ja też. Bardzo. I to jest ten pierwszy bunt, jego pierwsza płaszczyzna. Gdy się dowiaduję o chorobie, krzyczę, tłukę się w sobie, zadaję Bogu trudne pytania. Sądzę, że wtedy nawet osoby niewierzące zaczynają przynajmniej myśleć o Panu Bogu. Druga płaszczyzna buntu przebiega na polu duchowym. Jeśli wierzę w Pana Boga, jeśli idę za Nim i służę Mu w innych, jeżeli wiem, że mam dużo do zrobienia i ludzie mnie potrzebują od strony duchowej, to dlaczego mam od nich odejść? Dlaczego może to zostać przerwane? Myślę, że osoby wierzące w czasie choroby i tak mają łatwiej. Mają modlitwę. Choć przestaje to być modlitwa poukładana, „brewiarzowa”, a zaczyna być modlitwą wewnętrzną, z głębi. To rozmowa prawdziwa, z niedomówieniami, porwana, ze łzami.

„Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?”...

Człowiek jest bezradny jak Jezus na krzyżu. Bezradny fizycznie wobec cierpienia. Ale wewnątrz jest... mocny. Świadomość, że nic nie upodabnia do cierpiącego Chrystusa tak jak choroba, wzmacnia. Cierpienie to misterium, tajemnica choroby i krzyża.

A perspektywa choroby i krzyża śmiertelnie chorej młodej matki trojga dzieci?

W czasie choroby i leczenia poznałem również matki, które osierociły dzieci. I faktycznie, mogę sobie jakoś łatwiej wytłumaczyć moją niż ich chorobę. Z drugiej strony w takiej sytuacji Bóg daje chorym łaskę – do zrozumienia. Nigdy nie wiadomo, co się we wnętrzu tych chorych dzieje. Może i oni doznają jakiegoś szczególnego, Bożego oświecenia? Może Bóg w niezrozumiały dla nas sposób wynagrodzi i wynagradza cierpienie?

Od prawie dwóch lat, od choroby i śmierci mojego brata, nie znalazłam pocieszenia i wynagrodzenia.

On już znalazł, już wie i jest szczęśliwy. Ale powiem ci szczerze, że chorować samemu chyba jest łatwiej, niż obserwować chorobę osoby bliskiej, towarzyszyć kochanej osobie w odchodzeniu. Gdyby ktoś z moich bliskich miał zachorować, nie wiem, jak poradziłbym sobie. Byłoby mi dużo trudniej. Nie wiem, jak bym się zachował. Masz prawo do swojego odczuwania...

Bywa, że nie odnajduje się sensu?

Nie jest powiedziane, że jeśli sensu nie widzi się dziś, nie odnajdzie się go kiedyś.

Niektórzy chorzy nigdy jednak nie godzą się z cierpieniem. Umierają w żalu.

To prawda. Moje doświadczenie pokazuje, że cierpienie wnosi pozytywną wartość do życia. Może ma to związek z faktem, że od dziecka zmagam się z niepełną sprawnością. I niemal całe dzieciństwo spędziłem w szpitalu. Z perspektywy wiem i widzę, że te doświadczenia ukształtowały moją wrażliwość, całego mnie. Ale rozumiem, że są też ludzie, dla których ciężka choroba jest koszmarem i wręcz tracą wiarę. Tak samo było choćby w obozach koncentracyjnych: jedni w tak dramatycznych okolicznościach tracili wiarę, inni ją odzyskiwali. Nie mamy prawa tego osądzać. Człowiek jest jednak bardzo ograniczony w poznaniu i tłumaczeniu innym...

Czy w czasie ciężkiej choroby nadal Ksiądz pisze wiersze?

Teraz łatwiej mi pisać prozę. Bo życie stało się bardziej prozaiczne. (śmiech) Ale, o dziwo, i ta proza nie jest nacechowana bólem i cierpieniem.

I dalej pisze Ksiądz o miłości?

Zacząłem pisać o miłości, bo ludzie, którzy przychodzili na rozmowy, którym pomagałem, najbardziej cierpią na deficyt miłości. I tak mi zostało. Jeżeli coś może nas uzdrowić, w sensie różnych cierpień czy schorzeń wewnętrznych, to jest to właśnie miłość. A Bóg jest miłością. Nawet jeśli piszę o miłości ludzkiej, to piszę o Bogu, piszę o źródle, bez którego miłości by nie było. Osobista choroba tego nie zmieniła. Wolę pisać o tym, co we mnie głęboko, i jestem sobie wierny. Zresztą może kiedyś napiszę i o chorobie, i o cierpieniu. Z dystansu. Ale najpierw trzeba to wszystko przeżyć, żeby... przeżyć i napisać.

Już widzę tytuł tej powieści: „Onkomiłość. Romans na korytarzach szpitala”.

Może i dobry pomysł. Ale żeby go zrealizować, trzeba przeżyć. Może Bóg da mi szansę.