Baba kocha Afrykanów

Przemysław Kucharczak

publikacja 07.03.2018 04:45

Ten śląski misjonarz pracował w Afryce w parafii większej niż cała archidiecezja katowicka. Jest też uwieczniony w ołtarzu kościoła w Knurowie. „Robi” w nim za św. Metodego.

Ks. January Liberski na probostwie w Bobrownikach. – Stanę do zdjęcia tutaj,  bo w Zambii też takie rośliny rosną – powiedział z wesołym błyskiem w oku. Przemysław Kucharczak Ks. January Liberski na probostwie w Bobrownikach. – Stanę do zdjęcia tutaj, bo w Zambii też takie rośliny rosną – powiedział z wesołym błyskiem w oku.

To ksiądz January Liberski – pierwszy w Polsce kapłan diecezjalny, który wyjechał na misje. Zrobił to dokładnie pół wieku temu – w czasie Wielkiego Postu w 1968 roku. Wcześniej misjonarzami zostawali tylko zakonnicy. Dzisiaj ksiądz January mieszka w Domu Księży Emerytów w Katowicach.

Babcia miała powołanie

Prymicje odprawiał w 1957 r. w swoim rodzinnym Lublińcu. Jego ojciec Stanisław, poproszony o błogosławieństwo, rozpłakał się wtedy. – Wziąłem go później na bok i pytam: „Dlaczego tata płacze? Czy mu się nie podoba, że jestem księdzem?”. A on na to: „Nie, synku”. I opowiedział mi historię z młodości – mówi ks. January.

Ojciec misjonarza był lublinieckim księgarzem; pochodził z Poznania. Gdy był młody, jego mama – czyli babcia Januarego – poszła do franciszkanów i powiedziała: „Ja bym chciała, żeby mój syn był księdzem”. – I tak mój ojciec pojechał do franciszkanów do Lwowa, skąd posłali go do Włoch. Tata był bardzo odważny i od razu powiedział: „Ale ja nie mam powołania, tylko moja mama mnie tu posłała. To moja mama ma powołanie”. Opiekun nowicjatu odpowiedział mu na to: „Wiesz co, rok możesz tu zostać, to ci się w życiu przyda. A może twój syn będzie księdzem?” – relacjonuje ks. January. – Kiedy więc tatę poprosiłem o błogosławieństwo, przypomniał sobie tamtą rozmowę i się wzruszył. Kiedy przebywał w nowicjacie, poznał Maksymiliana Kolbego. Później zeznawał w jego procesie beatyfikacyjnym – dodaje.

January i jego Metody

Po święceniach ksiądz January trafił jako wikary do parafii świętych Cyryla i Metodego w Knurowie. Akurat wtedy nad wystrojem kościoła pracował tam zakopiański artysta Henryk Burzec. – Patrzył tak przy śniadaniach na mnie i na drugiego wikarego, ks. Henryka Loskę. No i potem nas wyrzeźbił jako świętych Metodego i Cyryla – śmieje się ks. January.

Wizja tego rzeźbiarza okazała się prorocza, bo obaj ci bardzo młodzi wtedy księża zostali później – podobnie jak święci Cyryl i Metody – misjonarzami. Tak samo, jak ci święci z czasów średniowiecza – głosili ludziom Jezusa w ich lokalnych językach. Henryk wstąpił do franciszkanów i poniósł Ewangelię do Afryki i do Estonii. Natomiast January został pierwszym w Polsce księdzem diecezjalnym, który pojechał na misje. Stało się to możliwe dzięki encyklice Piusa XII „Fidei donum”, czyli „Dar wiary”.

Ks. Liberski wylądował w Lusace, stolicy Zambii, w 1968 roku. Pierwszego dnia zdziwił się, że żaden z mijanych domków, krytych blachą, słomą lub azbestem, nie ma komina. Przy kościele na misji Kasisi stał granatowy wóz policyjny. January, wychowany w Polsce Ludowej, zaniepokoił się: „Czy oni przyjechali kogoś aresztować?”. Polski jezuita, który go oprowadzał, odpowiedział spokojnie: „Nie, oni przyjechali na nabożeństwo Drogi Krzyżowej. Przecież jest piątek”.

Ślązak głosił Ewangelię i jednocześnie uczył się realiów Afryki. To były inne czasy; krótko po tym, jak afrykańskie państwa przestały być koloniami i wybiły się na niepodległość. Raz w dzielnicy New Kanyama w Lusace pewien nieznany mu Murzyn poprosił, żeby January opatrzył mu nogę. Z jakiegoś powodu człowiek ten nie chciał iść do szpitala. Ks. January oczyścił mu ranę jodyną i zabandażował. Musiał przy tych czynnościach uklęknąć. – Dla mnie to było naturalne, ale zrobiło się zbiegowisko i ludzie zaczęli się śmiać i klaskać, że biały klęka przed czarnym człowiekiem i mu pomaga. Urosło to na tym osiedlu do rangi jakiegoś symbolu... – wspomina ks. January.

Okazało się, że opatrywany człowiek przyjechał do Zambii za pracą z Malawi. Po pewnym czasie poprosił śląskiego księdza o chrzest – i otrzymał go.

Bitwa z wężem

W miejscu, gdzie pracował ks. January, aż kipi bujna, piękna przyroda. Rosną tam wielkie baobaby, można zobaczyć lwy, krokodyle, żyrafy, nosorożce, słychać wrzask małp. Księdzu Januaremu zdarzyło się raz uciekać przed stadem afrykańskich słoni.

Najgroźniejsze były jednak przeprawy z wężami. Raz w ogrodzie, gdzie spacerował z brewiarzem, modląc się, w jego kierunku trysnęła jadem kobra plująca. – Stałem jakieś 5 metrów od niej i mnie ten jad nie dosięgnął – wspomina. Innym razem kamieniem i kijem zabił węża w kościele. Zrobił to szybko, bo za godzinę miała być tam Msza św. i niepokoił się o wiernych. Innego, bardzo jadowitego węża, leżącego na parapecie okna w jego pokoju, załatwił młotkiem.

Zapamiętał staruszka, który chodził na jego katechezy 10 km w jedną stronę. W końcu jednak ten człowiek zachorował i przestał przychodzić. – On jeszcze nie był ochrzczony. Poszedłem więc do niego sam. Staruszek mieszkał w małym szałasie. Musiałem tam uklęknąć, bo szałas był za niski, żeby w nim stać. I tam tego człowieka ochrzciłem. Bardzo się z tego cieszyłem, bo on dwa dni później zmarł – wspomina.

Pracował też długo jako kapelan szpitalny. W Afryce rzadko się zdarzało, żeby ktoś nie chciał jego modlitwy. Pamięta, jak kiedyś nie życzyło sobie jego posługi dwóch białych. January wyszedł więc z ich sali, a w jednej z kolejnych spotkał białą kobietę. – Ona mówi: „Ale ja jestem żydówką”. Mówię: „Ty jesteś córką Abrahama i Sary! Ja się za ciebie pomodlę: »Sz’ma Izrael! Niech ci Pan błogosławi z Syjonu!«”. Gdy byłem znowu w tym szpitalu po trzech dniach, zawołała mnie: „Chodź tu do mnie, bo tak się umiesz ładnie modlić za żydów”. Dogadaliśmy się, że ja jestem z Polski, a ona z niedaleka, bo z Wiednia. To ważne, żeby się modlić za wszystkich. Masz być narzędziem Pana Boga – uważa kapłan.

Ksiądz Liberski wybudował w Afryce kilka kościołów, a przy nich szkoły i domy parafialne. Od początku pomagali mu w tym finansowo Ślązacy. Starał się o to m.in. biskup Herbert Bednorz, który pozwolił mu jechać do Afryki.

Zapomniana filia Henderson

Po 20 latach w Zambii misjonarz przeniósł się na kolejne 20 lat do Zimbabwe. W tym kraju doszło do jego najzabawniejszej językowej wpadki. Nie znał wtedy jeszcze dobrze języka cibemba, ale chciał zrobić niespodziankę wiernym, dla których odprawiał Mszę. Wypowiedział więc słowa „Pan z wami!” w ich ojczystym języku. – Niestety, zamiast „Infumu ibe nenu”, zaśpiewałem: „Infubu ibe nenu”. Nie wiedziałem, z czego oni się tak śmieją... Okazało się, że powiedziałem im: „Hipopotam z wami!” – wspomina.

W Zimbabwe działają kopalnie złota, więc ks. January z sukcesem przeszczepił tam świętowanie... Barbórki. Sprowadził nawet w tym celu z Rudy Śląskiej-Halemby obraz świętej Barbary.

Gdy został proboszczem w mieście Bindura, dopiero po trzech miesiącach ktoś mu powiedział, że 70 km dalej, w miejscowości Henderson, istnieje filia, w której jego świętej pamięci poprzednik odprawił Mszę Świętą tylko raz. Zapomniano jej też wpisać w oficjalny rejestr archidiecezji.

Śląski ksiądz pojechał tam. Ludzie przywitali go słowami: „Baba, ty nas nie kochasz!”. Baba, czyli ojciec. – Sporo wody upłynęło w pobliskiej rzece Mazowe, zanim się przekonali, że ich kocham – wspomina.

Z Bindury arcybiskup przeniósł go na misję św. Michała w Mhodoro, bardziej rozległą niż cała archidiecezja katowicka. Na jej terenie działało pięć kopalni złota. Istniało w niej też 60 stacji duszpasterskich, do których trzeba było dojeżdżać, a kapłanów było tylko dwóch. Najdalsza fila była odległa aż o 86 km.

Swoje ostatnie lata w Afryce spędził w parafii katedralnej w Harare, stolicy Zimbabwe. W 2007 r., w czasie odprawiania Mszy świętej, zemdlał. Lekarze kazali mu bardziej się oszczędzać. Postanowił wtedy wrócić do Polski, żeby nie obciążać archidiecezji Harare kosztami swojego leczenia.

Od maja 2008 r. znów mieszka więc na Śląsku. Mimo swoich 84 lat wciąż jeździ pomagać w duszpasterstwie do parafii w Tarnowskich Górach-Bobrownikach Śląskich. Tyle że po 40 latach spędzonych w Zambii i w Zimbabwe na naszym Śląsku jest mu teraz... zimno. – Proszę zobaczyć, mam na sobie trzy swetry – śmieje się.

TAGI: