Młócenie słomy?

Tego nie można nie zauważyć. Coraz mniej ludzi chodzi na niedzielne msze.

Młócenie słomy?

Dane  Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego są nieubłagane: w roku 2016 w stosunku do roku poprzedniego ubyło aż o 3,1 proc. tych, którzy chodzą na niedzielne msze i o 1 proc. tych, którzy przyjmują Komunię. Można oczywiście zastanawiać się nad metodologią  czy rzetelnością badań w tym i poprzednich latach, można mówić o angażowaniu się w życie wspólnot, o niemierzalnej religijności ludzkiego serca, ale nie ma co się pocieszać. Nie jest dobrze. Nawet gdyby w niedzielnych mszach uczestniczyło 50, a nie tylko 36,7 proc. zobowiązanych, problem byłby poważny.

Dlaczego tak się dzieje? To pewnie splot wielu różnych czynników, z których jeden wydaje mi się najistotniejszy. Kościół w Polsce, podobnie jak wcześniej w innych krajach,  mierzy się nie od dziś z bardzo potężnym przeciwnikiem, jakim jest... dobrobyt. I to starcie przegrywa. Kamienie stają się chlebem, więc po co nam Bóg? On się  niespecjalnie stara, kiedy go potrzebujemy, więc czy nie lepiej kłaniać się współczesnym bożkom?

Tak, współczesny Polak idzie za pokusami, które Jezus w scenie kuszenia na pustyni odrzucił. A idzie za nimi, bo – nawiązując do ewangelicznej przypowieści o siewcy – może i dużo siejemy, ale mało dbamy o to, na jaką glebę. Liczymy, że jakoś tam będzie.

Sporo mówimy na przykład o nowej ewangelizacji. Jest ona na pewno bardzo potrzebna. Tyle że dla już wierzących jest wyważaniem otwartych drzwi. Takim ludziom bardziej trzeba rzetelnej katechezy, która wyrażałaby się nie tylko w  słowach, ale byłaby też świadectwem życia. Trzeba pięknie  i z miłością sprawowanej liturgii. Trzeba środowisk, wspólnot, w których ich wiara mogłaby być oczyszczana, pielęgnowana, wzmacniana; które uczyłyby chrześcijańskiego stylu życia. Niestety, to zwyczajne, cierpliwe, mało efektowne,  niewdzięczne z powodu żmudności, ale bardzo potrzebne duszpasterstwo trochę przegrywa z fajerwerkami. Z budowaniem dzieł, stawianiem pomników, zaangażowaniem w bieżącą politykę...

Może trzeba też szerzej otwierać oczy na duchowe potrzeby tych, którzy do Kościoła chodzą? Ot, posłaliśmy katechetów do szkół. Jak oddziały komandosów na wrogą ziemię. Bo nie ma co ukrywać, szkoła nie jest dobrym środowiskiem dla pielęgnowania wiary. No i co? Wsparcia często nie mają praktycznie żadnego. Jak mają pomagać pielęgnować wiarę setek młodych ludzi, o doprowadzaniu do niej słabo wierzących już nie mówiąc?

Albo sprawa późnowieczornych niedzielnych Mszy. Nie brak opinii, że to dla tych, którym wcześniej się nie chciało. Tymczasem jest chyba dokładnie na odwrót. Wielu tam takich, którzy wcześniej nie bardzo mogli, ale tak bardzo chcieli być na Mszy, że przyszli, choć już późny wieczór. To właśnie dla nich niedzielna Msza nie jest tylko przyzwyczajeniem, ale prawdziwą potrzebą oddania czci Bogu. Czy to nie oczywiste?

Dobrobyt, poczucie samowystarczalności z którym musi się dziś mierzyć Kościół, to podstępny i dlatego bardzo potężny przeciwnik. Dlatego warto dobrze rozpoznać z czym mamy do czynienia. I realnie oceniając własne możliwości szukać najlepszych metod działania.