Jaki masz dla mnie plan, Szefie?

Monika Łącka; Gość krakowski 51-52/2017

publikacja 07.01.2018 04:45

– Każdy, kto choć raz poczuł powiew wiatru na wysokości 3 (i więcej) tysięcy metrów, usłyszał szczęk pękającego lodowca i nieprawdopodobną ciszę, ten wie, że jest blisko Boga – mówi Piotr Pogon, alpinista bez jednego płuca, który... rodził się już pięć razy.

Ekstremalne wyprawy to specjalność Piotra, który 23 maja chce wyruszyć na Mount McKinley i prosi o mocne wsparcie modlitewne. Na zdjęciu na szczycie Kilimandżaro. Archiwum Piotra Pogona Ekstremalne wyprawy to specjalność Piotra, który 23 maja chce wyruszyć na Mount McKinley i prosi o mocne wsparcie modlitewne. Na zdjęciu na szczycie Kilimandżaro.

Urodził się w 1967 r. Drugie życie dostał, mając 16 lat, gdy po raz pierwszy przyszło mu się zmierzyć z nowotworem. Potem rak wracał jeszcze trzy razy – w 1991 r., 2004 r. i w 2015 r. Dziś Piotr śmieje się, że Ktoś w niebie daje mu bonusy w postaci „kolejnego życia”, wypełnionego w dodatku niebanalnymi przygodami. – Ale jedno wiem na pewno: jeśli choć na chwilę odwrócę się od Boga, upadam – mówi Piotr.

Nie poddam się!

Fascynację sportem w małym Piotrusiu zaszczepił tata. – Dziś ma ponad 80 lat i dzień bez gimnastyki jest dla niego dniem straconym – mówi Piotr. Od najmłodszych lat trenował więc piłkę nożną i lekką atletykę, jeździł na nartach i grał w hokeja. Nagle przyszedł cios: „przeziębienie”, z którym wrócił z obozu harcerskiego w Tatrach, okazało się guzem wielkości śliwki, ulokowanym głęboko w krtani.

Przeszedł wtedy ciężką chemioterapię i naświetlania w dawce, jakiej obecnie już się nie stosuje. Radioterapia poparzyła mu język i dziąsła, wypaliła ślinianki i uszkodziła słuch. W efekcie, mając 50 lat, Piotr nie ma już smaku i powonienia, traci wzrok i czeka na wszczepienie implantu słuchowego.

Z ciężkiej walki, podczas której przeżył śmierć kliniczną, wyszedł jednak – jak się wydawało – zwycięsko i przez kilka lat czerpał z życia pełnymi garściami. Niestety, gdy był na II roku studiów, podczas rutynowego prześwietlenia płuc lekarze zobaczyli zaciemnienie. Diagnoza była szybka: guz pokaźnych rozmiarów, konieczna resekcja płuca. – Wtedy po raz pierwszy poczułem chłód śmierci – wspomina. Poddawać się jednak nie zamierzał, choć usłyszał, że teraz to już nawet na pierwsze piętro może nie wejść. By to sprawdzić, trzy tygodnie po wyjściu ze szpitala wyruszył... na wyprawę rowerową z Krakowa do Bochni.

– Krwawiłem, ale dałem radę. To było 40 najważniejszych kilometrów w moim życiu. Wiedziałem już, że choć mam I grupę inwalidzką, inwalidą nie będę. Tak zachorowałem na onkologiczne ADHD – opowiada P. Pogon.

Znów rzucił się w wir życia. Skończył studia, a potem założył Spółdzielnię Mieszkaniową „Wenus” dla osób niepełnosprawnych. W końcu przyszedł czas na własny biznes.

– Ciężko pracowałem i liczyłem zera na koncie, myśląc, jaki model samochodu kupić, a dzień zaczynałem od czterech pączków. W końcu lekarz wylał mi kubeł zimnej wody na głowę, bo ważyłem już 100 kilo – mówi. Kolejne kubły dostał od życia. Najpierw, w wieku 39 lat, na serce zmarł jego ukochany brat. Potem, przez nieuczciwych kontrahentów, upadła firma Piotra, a on, żeby spłacić ludzi, sprzedał wszystko, co miał. Rozpadło się też jego małżeństwo.

– W kilka miesięcy stałem się bezdomny – opowiada. Nocując na działkach, co jakiś czas odwiedzał łaźnię przy ul. Kościuszki, nieopodal której znajdowała się siedziba Fundacji „Mimo wszystko”, prowadzonej przez Annę Dymną.

Potrzebuję Bacy

– Podczas pierwszej wizyty w fundacji zostałem odprawiony z kwitkiem. Następnym razem A. Dymna bacznie mi się przyjrzała i zaufała – opowiada Piotr, który został terapeutą niepełnosprawnych intelektualnie i fizycznie osób korzystających z warsztatów terapii zajęciowej w Radwanowicach. – To oni – chorzy i słabi – podnieśli mnie z upadku. Płakałem, gdy dorosły facet przychodził wtulić się we mnie – wspomina. W fundacji stworzył też pionierski w Polsce dział fundraisingu. Gdy wydawało się, że wychodzi na prostą, choroba znowu dała znać o sobie – tym razem zmiany nowotworowe ulokowały się na czole Piotra.

– To był też czas, gdy po 4 latach „gniewania się” na Boga po śmierci brata wróciłem do wiary. A On chciał chyba sprawdzić, ile mogę przetrzymać. Do dziś nie wiem, jaki plan na mnie ma mój Szef? – zastanawia się P. Pogon.

Szef na pewno lubi podrzucać mu nowe wyzwania. Na początku 2008 r. usłyszał na przykład, że grupa niewidomych Włochów wraz z przewodnikami weszła na Kilimandżaro. – Postanowiłem, że zdobędę pieniądze na podobną wyprawę dla niepełnosprawnych podopiecznych pani Anny. Udało się i 1 października 2008 r. weszliśmy na szczyt. Nie miało znaczenia, że brakowało mi tlenu – opowiada.

To wtedy poznał Jaśka Melę (w jego fundacji pracował potem przez rok) i niewidomego Łukasza Żelechowskiego, z którymi 1 sierpnia 2009 r. zdobył także Elbrus, a podczas ataku szczytowego był „górskimi oczami Łukasza”. Szli w burzy śnieżnej, a gdy nad ranem w końcu wzeszło słońce, ponad chmurami pojawiły się kaukaskie szczyty.

– Zmęczeni usiedliśmy na trawersie, a Łukasz zapytał, co widzę. Nieudolnie opowiadałem, aż w końcu rozpłakałem się i podziękowałem mu, bo musiałem czekać ponad 40 lat, żeby niewidomy facet otworzył mi oczy na piękno – mówi Piotr. Wspólnie z Łukaszem w 2011 r. zdobył także Aconcaguę (6962 m), najwyższy szczyt Andów.

– Góry są wyzwaniem i uczą pokory. Dopiero tam człowiek rozumie, że jest tylko maleńką częścią natury. A każdy, kto choć raz poczuł powiew wiatru na wysokości 3 (i więcej) tysięcy metrów, usłyszał szczęk pękającego lodowca i nieprawdopodobną ciszę, ten wie, że jest blisko Boga – przekonuje Piotr i dodaje, że jest pewien, iż gdzieś, bardzo wysoko w górach, Pan Bóg ma swoją chatkę, z której podziwia majestat stworzonej przez siebie przyrody. – Wielkim Bacą nazywam Go też dlatego, że od dziecka słyszałem, iż jestem niezłym barankiem. Potrzebuję więc Bacy, by pokazywał mi, dokąd mam iść – śmieje się.

Zawierzam się nieustannie

Lubi pomagać. Kiedyś, gdy był biznesmenem, przed sylwestrem ustalał salda kont. Teraz, będąc fundraiserem, cieszy się, gdy z życzeniami dzwoni do niego mama ciężko chorego chłopca, mówiąc, że to dzięki niemu jej syn mógł wyjechać na obóz rehabilitacyjny i żyje, bo znalazł do tego motywację.

– Kiedyś zadzwonił też do mnie mój lekarz z Garncarskiej. Śmiał się, że właśnie ma na oddziale 30-latka z rakiem płuca, który mówi, że musi pokonać tego dziada, bo słyszał, że jest taki wariat, który biega maratony bez płuca. Innym razem dostałem list od chłopaka z porażeniem mózgowym. Dziękował za moją wyprawę na Kilimandżaro, bo nabrał pewności, że kiedyś też zdobędzie swoje Kilimandżaro – dojdzie do łazienki – nie kryje wzruszenia Piotr.

Wszystko, co robi, dedykuje więc potrzebującym. To dla nich biega maratony, ultramaratony i triathlony – także te na morderczym dystansie zwanym Ironman. Kończą je najtwardsi, najsilniejsi i... najzdrowsi. Permanentnie chory onkologicznie Piotr (dwa lata temu stracił jeszcze tarczycę) jako jedyny człowiek na świecie skończył go dwa razy, a startując, motywował bogatych ludzi, by za każdy pokonany przez niego kilometr wpłacali określoną kwotę na rzecz kogoś bardzo chorego.

– Po prostu lubię dawać nadzieję – przekonuje i dodaje, że w pędzie życia najlepiej wyciszają go sport i modlitwa. Chętnie zagląda więc do opactwa w Mogile, gdzie z Chrystusem rozmawiał zawsze w najtrudniejszych momentach życia. Pomagało. Duży sentyment ma też do Łagiewnik, gdzie przed relikwiami św. s. Faustyny i przed obliczem Miłosiernego często zaczyna dzień przed treningiem kolarskim.

– Zawierzam Mu się nieustannie i każdego dnia czuję, że trwa duchowa walka. Znam swoją małość, ale mam wrażenie, że Bóg, niezawodny „Sponsor” mojego życia, cieszy się ze mnie, szukającego, pytającego i niepokornego – wyznaje, a słowa „Jezu, ufam Tobie” powtarza niezliczoną ilość razy podczas... codziennego treningu pływackiego. – 4 km pokonuje się łatwiej w rytm tej modlitwy. Polecam! – mówi Piotr.

Dla naszych Czytelników ma też bożonarodzeniowe przesłanie. – Warto w tych dniach odrodzić się na nowo, z Bogiem w sercu, i jeszcze bardziej Mu zaufać. Warto też kochać swoich bliskich, bo miłość jest wielką siłą. Umiejmy powiedzieć im: „kocham”, „dziękuję”, „wybaczam”. W ten sposób można zdobywać swoje małe-wielkie szczyty i stawać się lepszym człowiekiem – przypomina. Życzy też tym, którzy w święta będą czuć się tak, jakby byli ciemnej dolinie, by uwierzyli, że i nad nimi zaświeci słońce. – Bo wszystkie problemy są jak węzełki na powrozie życia. Jak ktoś chce się tylko ślizgać po linie, będzie obolały, a kto jest mądry, będzie wspinał się wyżej, ku Bogu – mówi.

TAGI: