Boże, co ja tu robię?

Marcin Jakimowicz

publikacja 25.12.2017 16:00

Bóg idealnie dobiera miejsca, do których nas wysyła, choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że tym razem się pomylił. Pojawia się w nas naturalny opór materii i zastanawiamy się, czy w czasach, gdy wszyscy wokół nucą jak mantrę „Bądź sobą!”, mamy podporządkować się decyzji drugiej osoby.

O. Wit Chlondowski:   Pan Bóg idealnie dobiera miejsca, do których nas wysyła. Pierwszą reakcją jest często wewnętrzny bunt, poczucie skrzywdzenia. Ale to niezwykle ważna chwila, w której musimy kierować się wiarą. roman koszowski /foto gość O. Wit Chlondowski: Pan Bóg idealnie dobiera miejsca, do których nas wysyła. Pierwszą reakcją jest często wewnętrzny bunt, poczucie skrzywdzenia. Ale to niezwykle ważna chwila, w której musimy kierować się wiarą.

Też tak mieliście? Iluż z nas wysyłało w niebo zapytanie: „Boże, gdzie ja jestem?”, a nawet desperackie: „Za jakie grzechy!”. Dopiero po czasie (często po latach) okazywało się, że byliśmy „w najwłaściwszym miejscu i w najwłaściwszym czasie”. Zauważaliśmy, że puzzle zaczynają do siebie idealnie pasować. „Posłuszeństwo” – to słowo działa dziś na ludzi jak płachta na byka. W czasach, gdy nieprawdo­podo­bną karierę zrobiło hasło „Bądź sobą!”, a świat promujący ideę galopującego indywidualizmu dostaje zadyszki, podporządkowanie się woli drugiej osoby staje się nie lada wyzwaniem.

A miało być tak pięknie…

Ojciec Jan Góra opowiadał mi przed laty, jak wielką lekcję otrzymał w chwili, gdy wbrew swym oczekiwaniom dostał od przełożonych dekret, który absolutnie mu się nie podobał i pokrzyżował plany, które na dobre zagnieździły się w głowie świeżo upieczonego dominikanina. – Stała przede mną otworem kariera naukowa i miałem już na oku stypendium na uniwersytecie we Fryburgu. Nic, tylko spakować się i jechać – opowiadał. – Poznałem środowisko krakowskiej inteligencji: Turowicza, Kisiela, ekipę „Tygodnika Powszechnego”. Bardzo mnie to połechtało. Czułem się wśród nich jak ryba w wodzie. Zaczynałem pisać. I nagle w 1974 r. zostałem wysłany do… Tarnobrzega. Oj, jak rozpaczałem i wewnętrznie się buntowałem. Przybrałem pozę „biednego misia”. Nici z zagranicznego stypendium! Dopiero po latach dostrzegłem, że to w Tarnobrzegu pokochałem duszpasterstwo młodzieży. Tam też zacząłem się go uczyć. Ten Tarnobrzeg uratował mi życie.

Dlaczego po kilku latach wracam do tematu posłuszeństwa? W tym czasie paru znajomych kapłanów zawiesiło sutannę /habit na kołku, a niektórzy nawet zamieścili na Facebooku prowokacyjną notkę „Zakończył pracę w….”. Zacząłem dokładnie przyglądać się każdej z tych historii. Odkryłem, że wspólnym mianownikiem owych pęknięć było nieposłuszeństwo wobec decyzji przełożonych. Zaczynało się pozornie niegroźnie: niektórzy szemrali (wykorzystując do tego m.in. media społecznościowe), inni nie chcieli przyjąć dekretu kierującego ich do konkretnej parafii. Nie pasowała im. Nie zadawali sobie pytania, czy „pasuje” Bogu.

Posłuszeństwo nad nabożeństwo

Dlaczego posłuszeństwo odgrywa kluczową rolę w życiu duchowym? Zapytałem o to dwóch braci franciszkanów z klasztoru w Cieszynie.

– Zostaliśmy zbawieni przez posłuszeństwo Jednego – wyjaśnia o. Wit Chlondowski. – Jezus, nasz wzór i Zbawiciel, „nauczył się posłuszeństwa przez to, co wycierpiał”. A jeśli Bóg w taki sposób zbawił świat, to znaczy, że nie ma innej drogi. Pytanie kierowane do Boga: „Co ja tu robię?” odnajduję w sobie regularnie. Wielokrotnie byłem zaskoczony decyzjami przełożonych. Po święceniach chciałem katechizować przy parafii, a wylądowałem w Cieszynie: w klasztorze, który nie ma parafii. Miałem zostać wychowawcą w bursie dla młodzieży, choć była to dla mnie absolutnie nowa rzeczywistość. Dopiero po roku zobaczyłem, że była to bardzo błogosławiona decyzja, idealne miejsce. Nie mogłem znaleźć lepszego. Rozmawiałem niedawno z braćmi z różnych klasztorów i doszliśmy do wniosku, że trafiliśmy właśnie tam, gdzie Bóg mógł w nas pracować, zmieniać nas, nawracać. On wie, co robi. Idealnie dobiera miejsca, do których nas wysyła. Choć na pierwszy rzut oka nic tego nie zapowiada. Pierwszą reakcją jest często opór materii, wewnętrzny bunt, poczucie skrzywdzenia. Ale to niezwykle ważna chwila, w której musimy kierować się wiarą. W ciemno zawierzyć decyzji przełożonych. Nie szemrać. Święty Franciszek przypomniał jednemu z przełożonych, który miał zamiar uciec na pustelnię: nawet jeśliby cię bili, masz ich kochać. To prawdziwe posłuszeństwo.

W kontekście gorącej dyskusji o 500-leciu reformacji warto wspomnieć posłuszeństwo św. Franciszka, który usłyszał od samego papieża: „Bracie, idź raczej do świń, do których macie więcej podobieństwa, niż do ludzi. Wytarzaj się razem z nimi w gnoju, a gdy zostaniesz już ustanowiony ich kaznodzieją, możesz wtedy wyłożyć im regułę”. Porażające słowa. Atak nie z zewnątrz, ale z serca Kościoła, który św. Franciszek tak bardzo ukochał. Wstał i… poszedł do świń. Gdy po raz drugi stanął przed Innocentym III i powiedział: „Panie, uczyniłem, co mi nakazałeś. Posłuchaj teraz mojej prośby”, papież zatwierdził franciszkańską Regułę.

– Wola Ojca. Przede wszystkim ona się liczy. Można to wyczytać z każdego gestu i słowa Jezusa – dopowiada o. Rafał Kogut. – Od słów: „Dlaczego mnie szukacie? Powinienem być w tym, co należy do Ojca”, aż po konanie w Ogrójcu i krzyk: „Nie moja wola, ale Twoja!”. Jezus wyjaśniał: „Kto jest moją matką i moimi braćmi?”. Ci, którzy słuchają, czyli są posłuszni. To fundament wspólnoty Kościoła.

„Pamiętaj, że jesteś nieomylny, gdy jesteś posłuszny swym przełożonym, nawet gdy popełniają błąd” – rzuciła Matka Teresa. Posłuszeństwo nie jest ślepe. Widzi rzeczywistość oczyma samego Boga.

Wracaj do domu!

– Po święceniach kapłańskich spędziłem dwa lata w Waszyngtonie na studiach, a następnie pięć lat za granicą – wspominał abp Fulton J. Sheen, kapłan, który ewangelizował miliony Amerykanów przez telewizyjny program, którego popularność przebijała koncerty Franka Sinatry. – Gdy zakończyłem naukę, wysłałem mojemu biskupowi dwa listy. Jeden z nich zapraszał mnie do utworzenia szkoły filozofii scholastycznej na Uniwersytecie Columbia. Drugi z listów zawierał zaproszenie do Oksfordu, gdzie wraz z ks. Ronaldem Knoxem miałem współtworzyć pierwszy katolicki wydział od czasów reformacji. Wysłałem oba listy biskupowi i zapytałem: „Które zaproszenie mam przyjąć?”. Jego odpowiedź brzmiała: „Wracaj do domu”. Wysłał mnie do najgorszej parafii w naszej diecezji i mianował wikarym. Był to prawdziwy dopust Boży. Tylko 20 proc. parafian władało językiem angielskim. Żadna z ulic nie była wyłożona chodnikiem. Powiedziałem: „W porządku. To jest to. Tego chce ode mnie Chrystus”. Byłem całkowicie zadowolony. Po roku zadzwonił do mnie biskup i powiedział: „Pojedziesz do Waszyngtonu i obejmiesz profesurę na tamtejszym Uniwersytecie Katolickim. Obiecałem im trzy lata temu, że im ciebie przyślę”. Spytałem: „Dlaczego zatem ekscelencja nie wysłał mnie tam, gdy wróciłem do domu?”. Odpowiedział: „Chciałem tylko sprawdzić, czy będziesz posłuszny. A teraz już biegnij” – i od tego czasu wciąż biegnę.

Historycy chrześcijaństwa pokazują, że najtrudniejszą próbą, przez którą przejść musiał każdy mistyk, była próba posłuszeństwa. Intymna więź z Najwyższym, jego natchnienia i intuicje były poddane koniecznej weryfikacji przełożonych.

Zsyłka?

Gdy Zofia Paula Tajber notowała: „Chrystus pragnie przez to nieskrępowane życie w duszy upodabniać nas, dzieci Boże, do Siebie jako Pierwowzoru Synostwa Bożego”, nie zdawała sobie chyba sprawy z tego, jak bardzo te intuicje są rewolucyjne. Jesteśmy odbiciem światła Jezusa, jesteśmy podobni do Bożego Syna…

Założone przez nią stowarzyszenie posiadało w 1949 r. 16 placówek w pięciu diecezjach oraz 95 współpracownic. Zostało kanonicznie zatwierdzone przez kard. Stefana Sapiehę jako Zgromadzenie Sióstr Duszy Chrystusowej. Po dziesięciu latach prymas Stefan Wyszyński, po zasięgnięciu opinii teologów, ocenił negatywnie teksty napisane przez zakonnicę. Do krakowskiego klasztoru dotarł dekret stanowiący, że przedstawionych przez nią intuicji nie można uznać za objawione. W 1961 r. przyszedł kolejny cios: zwolniono ją ze stanowiska przełożonej generalnej i nakazano przeniesienie się z Krakowa na wioskę, do maleńkiego Siedlca. Czy szemrała? Nie. Mimo ogromnego cierpienia i ciemnej doliny, w jakiej się znalazła (Kościół zanegował słowa, które, jak wierzyła, pochodziły od samego Boga), poddała się nakazom: „Dobrze, wola Boża, wola Boża!” – powtarzała. Przeniosła się z domu macierzystego do Siedlca.

– Dziś widzimy, że to obumarłe ziarno posłuszeństwa przynosi ogromne owoce – opowiada s. Bogna Młynarz ze zgromadzenia założonego przez matkę Tajber. – Kościół uznał, że nauczanie naszej założycielki nie zawiera teologicznych błędów (w 1993 r. rozpoczął się jej proces beatyfikacyjny), a sam mały Siedlec wyrósł na tętniący życiem dom rekolekcyjny. Sama wielokrotnie pytałam w życiu: „Co ja tu robię?”. To naturalne. Dziś dziękuję Bogu za sytuacje, które odarły mnie z myślenia: „mam w zgromadzeniu robić karierę i piąć się w górę”. W czasach promowania indywidualizmu posłuszeństwo rodzi opór. Każdy woła: „Ja sam!”. Dlaczego się buntujemy? Bo nie wierzymy, że uczestniczymy w większym dziele, nie jesteśmy świadomi, że nie ogarniamy całości planu. Posłuszeństwo opiera się na przyjęciu prawdy, że uczestniczę w czymś większym, że to nie jest mój projekt, ale część planu, którego w tej chwili zwyczajnie po ludzku nie ogarniam.