Gdy święta Urszula chce mieć portret

Agata Puścikowska

publikacja 02.12.2017 04:45

Czasem święci przychodzą wtedy, gdy się ich wcale nie spodziewamy…

– Ponownie zakochałam się w sztaludze, a ta pasja daje mi szczęście – mówi Anna Saczuk. archiwum domowe Anny Saczuk – Ponownie zakochałam się w sztaludze, a ta pasja daje mi szczęście – mówi Anna Saczuk.

A czasem nawet dopominają się o… portret. I to nawet od osoby, która jeszcze kilka życiowych chwil wcześniej była daleko od świętych obcowania, a blisko wielkiego świata i wielkiej kariery zawodowej. Anna Saczuk – z wykształcenia filolog hiszpański, tłumacz i menedżer. Mówi płynnie kilkoma językami, prowadziła i prowadzi wielkie projekty międzynarodowe. Jest znaną specjalistką od mediacji. I co? I mimo wielkich dokonań to niewielkie farby i sztaluga stały się jej światem. Bo obrazy, które maluje, przychodzą z Góry…

Malarskie korzenie

Szczupła, zgrabna, zadbana. Od osiemnastu lat mężatka, od piętnastu mama. Pracę zawodową łączy z prowadzeniem domu i wychowywaniem dwojga dzieci. Jak mówi – już teraz w większej harmonii. Jeszcze nie tak dawno kariera zawodowa pochłaniała ją niemal całkowicie. – Gdy myślę o swojej drodze, to nazywam ją w skrócie „od karierowiczki do sługi Pana”. Może to górnolotne, ale prawdziwe – mówi z powagą i prawdą w głosie.

Pochodzi z Krakowa. Tam studiowała. – Z malarstwem nie miałam nic wspólnego. Po drugim roku zachorowałam na różyczkę. I to był pierwszy moment przymusowego uspokojenia, wyciszenia, bo przez pięć tygodni musiałam siedzieć w domu. Nudziło mi się, przeczytałam sporo książek. W końcu, z nudów właśnie, wzięłam się za stare plakatówki.

Nadszedł pierwszy czas malowania. Trwało to rok, może półtora. – Nie rozstawałam się ze szkicownikiem. Lubiłam to. Potem pracowałam we Francji, opiekując się dziećmi. Również w Paryżu miałam notatnik i robiłam szkice. Jednak po powrocie i skończeniu studiów praca wciągnęła mnie bezgranicznie…

Fascynacja pracą, zadaniami i sukcesami miała wymierny skutek: zarzucenie pasji malarskiej. – Pewnie nawet wyjechałabym z Polski i zamieszkała poza krajem, jednak poznałam przyszłego męża i zakochałam się. Dodam, że nie przyjęłam mężowskiego nazwiska „na znak niezależności i równego statusu małżonków”. Wydawało mi się, że przyjęcie nazwiska męża będzie jednoznaczne z wyrzeczeniem się siebie i odcięciem od własnych korzeni.

Po kilku latach pojawiły się dzieci: córka i syn. Pani Anna przyznaje, że nie miała dla nich zbyt wiele czasu. Chociaż kochała je i kocha ponad życie. – Kiedy syn miał kilka lat, odgrzebał moje stare rysunki. Bardzo mu się podobały. Uprosił mnie, żebym go sportretowała. Nie kwapiłam się do tego, ale w końcu uległam. Starałam się, ale… moja ręka jakby zardzewiała. I ja, i on byliśmy załamani efektem. Pomyślałam wtedy ze smutkiem, że kiedyś miałam jakąś zdolność, nawet jakiś talent. Ale to odpłynęło…

Wypadek – nie przypadek

Praca, perfekcjonizm, profesjonalizm – tak w trzech słowach można by scharakteryzować życie pani Anny do 2013 roku. – Byłam panią życia. Pracowałam ciężko, a relaksowałam się, zwiedzając świat i dokonując wielu ciekawych rzeczy. Coraz ciekawszych i coraz bardziej niebezpiecznych. W imię zasady – nie ma ryzyka, nie ma zabawy. Potrzebowałam coraz więcej adrenaliny. Niestety, moje małżeństwo w tym czasie przeżywało ogromny kryzys. Właściwie byliśmy o krok od rozwodu.

Pani Anna samotnie wybrała się do Maroka. Mąż nie chciał jej puścić, bał się o nią. – Jednak pojechałam, by uczyć się latać na paralotni. Od młodości żeglowałam, nawet po kilka tygodni w roku, więc znałam się na wiatrach i aerodynamice. Nie bałam się. Podchodziłam do lądowania i… jakby ktoś wyczyścił mi umysł: z racjonalnego myślenia, wyuczonych schematów postępowania i umiejętności. Popełniłam błąd. Runęłam na ziemię z dużym impetem. Myślałam najpierw, że umarłam. Chwilę potem – że straciłam kręgosłup i nogi…

Rzeczywistość okazała się jednak łaskawsza: pani Anna miała złamaną nogę w pięciu miejscach. – To był taki czas, że nawet nie wiedziałam, czyje imię mam zawołać, czyjego ratunku wzywać. Mimo że dwa tygodnie wcześniej właśnie zawołałam o pomoc. Zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy. To było wołanie z wnętrza mnie…

Modlitwa (nie)świadoma

Dwa tygodnie przed wypadkiem pani Anna pojechała do Fatimy. Przypadkowo.

– Byłam w Portugalii, a ktoś poprosił mnie o towarzyszenie w drodze do Fatimy. Zgodziłam się, choć bez większego entuzjazmu. W kaplicy było cicho, innych pątników nie było.

– Wychowano mnie w szacunku dla wszystkich religii, znałam zasady zachowania się w kościele katolickim, więc przyklękłam. Sama nie wiem, jakim cudem, ale wtedy w mojej głowie pojawiła się ni to myśl, ni to modlitwa, ni to wołanie: „Maryjo, zrób coś ze mną, bo nie wiem, co robić”. I aż się obejrzałam za siebie, mocno zdziwiona tą myślą. Bo przecież ja – spełniona i szczęśliwa kobieta sukcesu – zawsze wiedziałam, co robić.

Jednak to „zawołanie znękanej duszy” – jak mówi pani Anna – Matka Boża potraktowała bardzo konkretnie. – Tak konkretnie, że najwyraźniej musiałam mieć wypadek w Maroku. Widocznie innych metod na mnie nie miała. Od tego wydarzenia zaczęły się zmiany w moim życiu: to był początek nawrócenia. I na szczęście – początek odnowienia małżeństwa.

Pani Anna wydarzenia w Fatimie, Maroku, ale potem i w Polsce traktuje w kategorii cudu. – To naprawdę wyglądało na ingerencję typu „Deus ex machina”. Przy czym machiną była paralotnia – śmieje się pani Anna. – Po wypadku najpierw leżałam w szpitalu w Marrakeszu. Potem przetransportowali mnie do Polski. Tu przeszłam skomplikowaną operację – łączenie nogi w pięciu miejscach. I znów byłam przykuta do łóżka. I znów, mimo początkowej niechęci i narzekania, opłaciło mi się to wyciszenie i uspokojenie.

Pani Anna odkryła wtedy „Dzienniczek” s. Faustyny. Jak mówi, zaczytała się w nim i zaczął ją prowadzić.

Modlitwa, więcej modlitwy. I dobre, coraz lepsze relacje z mężem. – Staliśmy się ponownie nowożeńcami. I dostaliśmy zupełnie nowych nas w prezencie. A rok po wypadku – odnowiliśmy sakrament małżeństwa. Niedługo potem symbolicznie przyjęłam nazwisko męża. Bo zrozumiałam, czym jest sakrament: jesteśmy jednym ciałem i duchem. Zmieniłam nazwisko, bo dotarło do mnie, czym jest jedność małżonków: mąż po ślubie jest już innym „Saczukiem” niż przed ślubem. I ja też jestem inna.

Pani Anna zafascynowała się też kursem pisania ikon. – Znajoma pokazała mi swoje ikony i zapałałam… żółtą zazdrością. Czułam, że też tak chcę. Chcę malować świętych. Ale obowiązki zawodowe i pasja w stosunku do pracy nadal były silniejsze. Po prostu na kurs pisania ikon nie miałam czasu.

Ale potem zdarzyło się tak, że pani Anna odeszła ze stałej i bardzo mocno obciążającej czasowo pracy. Dobry moment na zmiany w aktywności zawodowej.

– I znów przypadek: akurat byłam w Paryżu, sędziowałam zawody dla uniwersytetów całego świata w mediacji, gdy zadzwonił telefon. Koleżanka zapytała, czy chcę malować obrazy. Bardzo chciałam.

Wraz z koleżanką zaczęła więc chodzić na lekcje malowania farbami olejnymi. – Dla mnie to była nowa technika. Malowałam pejzaże, martwą naturę. Cały czas jednak miałam jeden cel: malowanie postaci. Mimo… utraty umiejętności portretowania.

Namaluj mnie!

Jakiś czas temu za panią Anną zaczął chodzić pewien obraz.

– To było po prostu dziwne, bo niemal wszędzie widziałam obraz Jezusa w koronie cierniowej i szkarłatnym płaszczu. Napotykałam ten wizerunek gdzieś w książkach, w przestrzeni, stawał mi w oczach. Czułam, że muszę go namalować.

Pani Anna jednak odrzucała tę myśl, bo nie czuła się na siłach, by sprostać zadaniu. Kiedy jednak opowiedziała koleżance o tajemniczym Jezusie, jej syn rzucił: „To na pewno »Ecce Homo« Alberta Chmielowskiego”. Pani Anna odszukała ten wizerunek. I rzeczywiście, to był on. Ale po co malować obraz, który został już namalowany?

– Zaczęłam malować. Nie kopiować. To był wzór, ale cała reszta była moja: z serca, przemyślana i przemodlona. A może i nie moja, bo przyszła z Góry? – zastanawia się. – Chciałam koniecznie skończyć przed wspomnieniem Brata Alberta. Ponieważ jednak kończyłam obraz bez mojej nauczycielki, poprosiłam Brata Alberta: „Maluj wraz ze mną”.

Święty chyba pomógł i namalował. Obraz wyszedł zaskakująco dobry…

Św. Urszula Ledóchowska, Anna M. Saczuk, olej na płótnie, 2017.   archiwum domowe Anny Saczuk Św. Urszula Ledóchowska, Anna M. Saczuk, olej na płótnie, 2017.
Po namalowaniu Chrystusa za panią Anną zaczęła chodzić… św. Urszula Ledóchowska.

– Jestem twarda i konkretna. Daleko mi do jakichś „wizji”, a mimo to właśnie św. Urszula zaczęła mi o sobie przypominać. Zaczęłam o niej czytać, dowiadywać się, czym się zajmowała. Fascynujące życie niesamowitej, mądrej, wykształconej, energicznej i znającej swoją wartość kobiety. Poczułam z nią więź, jakąś bliskość, i może nawet podobieństwo charakterów. Namalowałam ją z wielką radością, poznając wielką kobietę.

Następnie pani Anna namalowała św. Charbela. – Do mojej parafii sprowadzono jego relikwie. Wtedy poznałam jego życie, zafascynował mnie. Namalowałam go tak, jakby wychodził z obrazu. W pozie znanej z jedynej fotografii, wykonanej przecież już po jego śmierci.

 

Najnowszym portretem świętego pędzla pani Anny jest wizerunek świętego Maksymiliana Kolbego.

– To też przypadek, czy też może jakaś… prośba samego świętego. Mój pradziadek Jakub Radwański – legionista, brał udział w konspiracji, był więźniem w Auschwitz. Miał pięcioro dzieci. Został zamordowany w tym samym miejscu co św. Maksymilian. I podobnie jak święty był człowiekiem wielu talentów i pasji. Losy mojej rodziny, poprzez miejsce i czas, są więc w jakiś sposób powiązane ze św. Maksymilianem. Zastanawiam się czasem, co by było, gdyby święty uratował właśnie mojego pradziadka. Jego bohaterstwo i uratowanie pana Gajowniczka są dla mnie symboliczne: Maksymilian uratował niewinnego, dobrego człowieka. I tym uratował cały świat…

Pani Anna maluje też pejzaże, swoją rodzinę i chmury nad Wilanowem, w którym mieszka. – Trochę te moje tematy i obrazy są od Sasa do Lasa – śmieje się pani Anna. – Ale ponownie zakochałam się w sztaludze, a pasja daje mi szczęście. Dzięki niej poznaję siebie. Czuję też, że to taki dobry czas, który dostałam od Boga. I jestem pewna: Bóg dla każdego ma plan. A gdy musi coś nam zabrać, choćby w dramatyczny sposób, oddaje w trójnasób.