Nasz ksiądz od Boga

Agata Puścikowska

publikacja 09.10.2017 04:45

Losy rodziny pani Julii związane są z losami ks. Władysława Bukowińskiego. A błogosławiony nadal im błogosławi.

Pani Julia Wolska pokazuje rodzinne zdjęcie zrobione w Kazachstanie, kiedy miała kilka lat. Za nią stoi jej babcia Maria Rudnicka, która dobrze znała bł. ks. Władysława Bukowińskiego. jakub szymczuk /foto gość Pani Julia Wolska pokazuje rodzinne zdjęcie zrobione w Kazachstanie, kiedy miała kilka lat. Za nią stoi jej babcia Maria Rudnicka, która dobrze znała bł. ks. Władysława Bukowińskiego.

Julia Wolska wróciła do Polski w połowie lat 90. ub. wieku. Razem z mamą Anną Krantowską i ukochaną babunią Marią Rudnicką, bratem i kuzynami. Jej rodzina została w 1936 r. zesłana do Kazachstanu. Nieludzkie warunki życia, walka o byt, godność i polskość były ich codziennością przez wiele lat. Los dzielili z dziesiątkami tysięcy zesłanych Polaków. Wśród nich pojawił się jednak ks. Władysław Bukowiński. Jak anioł? Nie, raczej jak człowiek od Boga. Biedny i dobry Apostoł Kazachstanu, który w więzieniach i łagrach spędził ponad 13 lat. 11 września przypada pierwsza rocznica jego beatyfikacji.

Babcia pamięta

Pani Julia miała 15 lat, gdy przyjechała do Polski. Mało kto wtedy wiedział, kim są przybysze z Kazachstanu i dlaczego postanowili wrócić. Mimo że w Kazachstanie rodzina starała się mówić po polsku (choć Sowieci karali za to represjami), po przyjeździe okazało się, że mówić nie jest łatwo. A wschodni akcent wywoływał niezbyt przychylne i jakże bolesne komentarze: „O, ruscy!”. – Potem dopiero doszłam do wniosku, że ludzkie reakcje wynikały z niewiedzy, z braku informacji na temat zsyłek do Kazachstanu. O Katyniu jest głośno, o obozach koncentracyjnych też, a o tragedii dziesiątek tysięcy Polaków przesiedlonych siłą po traktacie ryskim długo nie mówiło się wcale…

Pani Julia postanowiła spisać wspomnienia swojej babci. By ocalić je od zapomnienia, ale też przedstawić jej dzieje światu. – Historia babci jest piękna i dramatyczna zarazem. Babcia Maria była cudowną kobietą. Wychowywała mnie i brata, uczyła wiary i sposobu patrzenia na świat. Cieszę się, że zdążyłam wysłuchać jej historii i wszystko spisać. Może kiedyś powstanie z tego książka? – zastanawia się pani Julia. I dodaje: – Na babcię i moją mamę Annę ogromny wpływ wywarł ks. Władysław Bukowiński. Więc ksiądz, którego ja nawet nie poznałam, pośrednio kształtował także nas. I nie chodzi wyłącznie o religijność, ale raczej o zwykłe życie, postawę, morale.

Pani Julia dodaje, że wpływ ks. Bukowińskiego na Polaków w Kazachstanie jest nie do przecenienia: dzięki niemu odzyskiwali godność i nadzieję. – Gdy zostali zesłani, zabrano im dosłownie wszystko. Natomiast w latach 50. pojawił się między nimi ksiądz, który chrzcił, udzielał sakramentów, w ukryciu odprawiał Msze św. Ale był też po prostu przyjacielem, towarzyszem i w jakimś stopniu przywódcą duchowym.

Droga na step

Mama pani Julii, Anna Krantowska, opowiada historię rodziny: dziadkowie i matka mieszkali na wsi, niedaleko Kamieńca Podolskiego. Po traktacie ryskim w 1921 r. polska granica została przesunięta tak, że setki tysięcy Polaków straciło ojczyznę, formalnie „zyskując” obywatelstwo ZSRR. Nadeszły lata 30. Stalin był bezwzględny. Operacja polska NKWD pochłonęła 100 tys. ofiar i tyle samo deportowanych do Kazachstanu. – Moja mama Maria Rudnicka miała wtedy 11 lat. Musieli wyjeżdżać natychmiast, w strachu. Szybko wzięli ze sobą ciepłe rzeczy i trochę jedzenia – pani Anna zna doskonale tę historię od mamy. – Poupychali ludzi w pociągach dla zwierząt, bez okien. W jednym wagonie mieściło się 50 osób, więc nie było nawet gdzie siedzieć. Ludzie spali na podłodze, tam umierali, załatwiali się. Jedynie wodę im podawali. Od czasu do czasu były przystanki, by pogrzebać umarłych. Moja mama przeżyła, jej malutki braciszek – już nie…

Dojechali po miesiącu. Dopiero na miejscu dowiedzieli się, gdzie przyjdzie im żyć. – Była wczesna jesień 1936 r. Osiedlili ich w miejscach niemal niezamieszkanych, w lichych barakach, gdzie w pokoikach 12-metrowych mieszkało po 8 osób. Spali na kilku poziomach desek, jedli na zmianę przy malutkim stoliku. Zima była tam sroga, mrozy dochodziły do 40 stopni. Gdyby nie pomoc Kazachów, którzy litowali się nad zesłańcami i czasem przynosili jedzenie oraz ciepłą odzież, trudno byłoby przeżyć…

Dopiero na wiosnę zaczęli budować lepianki z siana i gliny. Na pół metra w głąb kazachskiej ziemi i nad ziemię półtora metra. I tak minął rok od wywózki. – Do dziadków zaczęli przychodzić Polacy, by się modlić. Mimo że było to surowo zakazane, dziadek przywiózł z domu maluteńką książeczkę do nabożeństwa. Modlili się jak umieli. Jednak ktoś doniósł. Sowieci zabrali dziadka, trzymali trzy dni w więzieniu. W końcu rozstrzelali. A jego córka, czyli moja mama Maria, jako mała dziewczynka chodziła miesiąc do więzienia. Paczki z chleba i ziemniaków mu przynosiła. Nic nie mówili, że już nie żyje…

Po morderstwie dziadka mniej osób przychodziło na modlitwy. Ale nadal spora grupa Polaków – jak umiała i jak pamiętała, po polsku, po kryjomu, wieczorami – odmawiała „Ojcze nasz”, „Zdrowaś, Maryjo”, „Wierzę w Boga”.

Wspólne życie

Mijały lata. Maria dorosła, wraz ze swoją matką zamieszkała w Karagandzie. Wynajmowały malutki domek u Polki, Zuzanny Madery. – Mama mi opowiadała, że któregoś dnia przybiegła do nich córka gospodyni i oznajmiła, że w Karagandzie przebywa ksiądz. Była to dla nich radość nie do opisania, a wiadomość – trudna do uwierzenia.

Tym księdzem był Polak, Władysław Bukowiński. Mimo ciągłych represji, prześladowany przez NKWD, niezmordowanie posługiwał wśród kazachskich katolików, głównie Polaków. Po kolejnej odsiadce w sowieckim więzieniu został wysłany do Karagandy. Był wyniszczony, w skrajnej nędzy. Władze zrobiły go więc… palaczem. Ciężko pracował. Spał w brudnej kotłowni. Tam też jadł. Gdy wody nie było, topił śnieg. Nawet skarpetek nie miał, więc nogi obowiązywał, czym się dało. W końcu zaczął szukać Polaków, chodząc na pobliski cmentarz. I rzeczywiście: po pewnym czasie spotkał polskich żałobników. Przedstawił się. – Pani Zuzanna była wtedy na pogrzebie i poznała księdza. Wysłuchała go i pojechała wraz z mężem do tej jego kotłowni. Gdy zobaczyli, jak mieszka, zapłakali. Zabrali ks. Bukowińskiego do siebie, dali niewielki pokoik. I tam właśnie jego losy związały się z losami mojej rodziny…

Ksiądz uczył katechizmu, chrzcił, spowiadał. Zawsze dyskretnie, w ukryciu, bo za praktyki religijne groziły represje. – Ludzie zaczęli przychodzić do domu pani Zuzanny, modlić się, spowiadać. Więc w obawie przed donosem zakrywali okna, starali się nie wzbudzać podejrzeń – mówi pani Anna. A pani Julia dodaje, że babcia Maria o ks. Bukowińskim zawsze mówiła jak o świętym. – Mógł wrócić do Polski, a jednak postanowił pozostać w Kazachstanie i służyć naszym…

Kiedy zbierano „na tacę”, czyli do przykrytego ręczniczkiem talerza, dzielił uzbierane pieniądze na równe części i rozdzielał wśród najbardziej potrzebujących rodzin. Sam nie miał nic, tylko to, co otrzymywał od ludzi. – Jeździł z posługą od wsi do wsi, a moja mama była wśród zaufanych osób, które za nim, po kryjomu, woziły naczynia liturgiczne – wspomina pani Anna.

Pomaga do dziś

– Gdy pod koniec lat 50. moja babcia Maria została wdową, ksiądz akurat znów przebywał w więzieniu. Dowiedział się o jej nieszczęściu i pisał do niej piękne, mądre listy. Niestety, nie zachowały się do dziś, ale babci pozwalały przetrwać trudny czas – opowiada pani Julia.

Pani Maria samotnie wychowywała więc dwoje malutkich dzieci. Pracowała od świtu do nocy, żeby je wykarmić. Gdy ksiądz wyszedł z więzienia, pomagał wdowie również materialnie. – To były niewielkie sumy, ale pozwalały nam przeżyć – potakuje pani Anna. – I oczywiście uczył nas prawd wiary, modlitw. Mnie przygotował do bierzmowania.

Pani Anna mówi, że spowiadał, „wchodząc w duszę człowieka”, a rozmawiał o Bogu tak, że „chciało się mówić, dzielić, nawracać”. – Mamie wielu rzeczy się nie mówiło, a księdzu tak – uśmiecha się pani Anna. Kiedy pytaliśmy go o wiele spraw, odpowiadał konkretnie, wyczerpująco, cierpliwie. Był rok 1974, miałam prawie 19 lat, gdy zmarł. Nie byłam na pogrzebie, bo leżałam wtedy w szpitalu. To były dla nas trudne chwile…

– Babcia Maria wiele razy wspominała, jaka to była dla nich strata. Mówiła, że po jego śmierci ludzie bardzo płakali, byli w głębokiej żałobie. Zupełnie jak po stracie bliskiej osoby. Mimo że urodziłam się kilka lat po śmierci ks. Bukowińskiego, jest mi bliski. Cały czas – dodaje pani Julia.

Był ich Aniołem Stróżem? – Nie. Raczej człowiekiem od Boga, księdzem od Boga, który brał za rękę i bezpiecznie prowadził – pewnie mówi pani Anna. Może doprowadził, już z nieba, z powrotem do Polski? – Z pewnością pomógł stanąć tu na nogi, wykształcić dzieci, pracować, zmagać się z przeciwnościami losu i czasem – przykrymi sytuacjami, ludzkim złym słowem – rozmyśla pani Anna. – Mówił do nas „moje owieczki”, a przecież pasterz nie zapomina o swoim stadzie. Do dziś modlę się za wstawiennictwem ks. Bukowińskiego.