Wytrzymać jak najdłużej

ks. Tomasz Lis

publikacja 10.10.2017 04:45

Pierwszym misyjnym zadaniem była nauka stania w kolejkach, bo Kuba to kraj dużego kryzysu i wielkich wyzwań ewangelizacyjnych.

Wielu z nas Kuba kojarzy się socjalistyczną rewolucją i żelazną kurtyną zaciągniętą przez rząd komunistyczny Fidela Castro. Ponad 60 lat temu wraz z nową władzą i ustrojem zmieniła się diametralnie sytuacja Kościoła na Kubie. W imię nacjonalizacji upaństwowiono prowadzone przez Kościół szkoły, szpitale, ochronki i przytułki dla najbiedniejszych. Wiele kościołów zamknięto, a duchownych i wiernych spotkały szykany i prześladowania. Pomimo trudności, za niedostępnym przez lata murem reżimu przetrwały struktury Kościoła, który dzięki niewielkim zmianom i systemowym odwilżom zaczyna odżywać.

Podróż w czasie i przestrzeni

Pierwsza poprawa sytuacji religijnej nastąpiła po wizycie Jana Pawła II w 1998 r., podczas której papież odprawił Mszę św. w diecezji Santa Clara. To właśnie z tej diecezji rok temu przybył z wizytą do Polski bp Marcelo Arturo González Amator, odwiedzając także naszą diecezję. Podczas spotkań mówił o potrzebie księży i świeckich misjonarzy do pracy z odradzającą się wspólnotą Kościoła na Kubie.

– Nasz wyjazd na misje z ks. Pawłem Bieleckim jest związany z tą wizytą i apelem. Znając język hiszpański, mieliśmy ułatwioną drogę, aby ten wyjazd stał się realny – opowiada ks. Marcin Chłopek.

Po dotarciu na Kubę otrzymali pierwsze swoje placówki misyjno-duszpasterskie. – Ja otrzymałem pod opiekę parafię w mieście Caibarién, które leży w północnej części diecezji Santa Clara. Sama diecezja obejmuje dwie prowincje Villa Clara oraz Sancti Spiritus. Jest to młoda diecezja, którą erygowano w 1995 roku. Ma ona 34 parafie i pracuje tutaj około 43 kapłanów, w większości obcokrajowców, choć są i księża miejscowi. Wspomagają nas zakonnicy i siostry zakonne, które posługują w opiece społecznej. Obecnie biskup stara się, aby do diecezji przyjechały nasze siostry nazaretanki zajmujące się prowadzeniem szkół – opowiada ks. Marcin.

Jak opowiada, pierwsze spotkania z kubańską codziennością nie były łatwe. – Kuba to całkiem inny świat, nie taki, który znamy z codzienności. Nie chodzi o klimat czy geograficzne położenie, ale o styl i jakość życia mieszkańców. Trzeba się mentalnie cofnąć w polską rzeczywistość lat 70. ubiegłego wieku, kiedy panował u nas głęboki socjalizm. Na Kubie obecnie żyje się podobnie. Jest duży kryzys gospodarczy. Puste sklepy, słabe płace dla pracowników. Na ulicach jeżdżą stare samochody, najczęściej z dawnych krajów bloku socjalistycznego – dodaje misjonarz.

Trwać – misyjne zadanie

Parafia, w której pracuje ks. Marcin, obejmuje praktycznie całe miasto Caibarién, liczące około 45 tys. mieszkańców. Ksiądz ma do obsługi cztery punkty duszpasterskie. Głównym jest kościół parafialny, przed rewolucją świątynia, gdzie pracowali zakonnicy, którzy prowadzili także szkołę, szpital i przytułek dla najbiedniejszych. Instytucje te zostały znacjonalizowane i obecnie są prowadzone przez państwo.

– Wielu mieszkańców mojej parafii deklaruje się jako wierzący, choć mało co wiedzą o swojej wierze i prawie jej nie praktykują. Czasem spotykam osoby, które mówią: Padre, ty jesteś z mojego kościoła, a jak się okazuje, nie są nawet ochrzczeni. Wiele osób traktuje wiarę jako synkretyzm religijny i jest przekonanych, że sakramenty w magiczny sposób chronią ich przed złymi duchami – dodaje misjonarz.

Na niedzielną Mszę św. w Caibarién przychodzi systematycznie około 200 osób. W kaplicach w terenie frekwencja jest jeszcze mniejsza. Jedna z kaplic to tylko zadaszenie nad ołtarzem, gdzie na modlitwie gromadzi się zaledwie kilka osób. – Jeden z miejscowych księży, który wyjechał do Miami, powiedział mi, jak tutaj przyjechałem, „wytrzymaj tu jak najdłużej, to twoje misyjne zadanie”. Dodam, że w mojej parafii przez lata nie było w ogóle księdza. Ludzie nie mieli dostępu do sakramentów. Podziwiam ich za to, że mimo wielu trudności wiara w nich pozostała.

Pośród parafian jest wiele osób, które pamiętają dawne lata sprzed rewolucji, czasy silnego Kościoła. W kilku rodzinach nawet podczas najcięższego reżimu życie religijne było i jest nadal kultywowane z wielką troską. Jednak zdecydowana większość to osoby nieochrzczone. Przez lata rodzice nie chrzcili dzieci ze strachu przed represjami. Bali się, że za to zostaną zwolnieni z pracy, a nawet trafią do więzienia. Poza tym czasem nie miał kto lub nie mieli gdzie ochrzcić dziecka. Na całe szczęście ta sytuacji powoli się zmienia – dodaje.

W ciągu ostatniego roku ks. Marcin ochrzcił 90 osób. O chrzest proszą rodzice dla swoich małych dzieci, ale coraz częściej przychodzą także osoby dorosłe. Misjonarz prowadzi dla nich specjalną katechezę przygotowującą do przyjęcia sakramentu.

– Cieszy mnie to, że na Msze św. przychodzi również grupa młodych. Nie jest ich wielu, ale są, i to często oni stają się takimi pierwszymi apostołami, aby innych przyprowadzić do kościoła. Na razie mieszkańcy Caibarién przywykli, że jest pośród nich ksiądz, że można przyjść, że ma dla nich czas. Wykorzystuję to, aby właśnie podczas takich spotkań ewangelizować. Ktoś może pomyśleć, że to niewiele. Jednak to wielki krok w tutejszej sytuacji, bo trzeba przypomnieć, że Kościół nadal nie ma tutaj pełnej swobody i jest ograniczany w swojej działalności. To, że wierni mają okazję uczestniczenia w codziennej i niedzielnej Mszy św., daje im możliwość przygotowania się i przyjęcia sakramentów, a to na te warunki naprawdę duża zmiana – dodaje.

Wizyta z pouczeniem

Wszelkie działania duszpasterskie muszą się ograniczać tylko do terenu kościoła. Aby zorganizować jakiekolwiek nabożeństwo poza świątynią lub procesję, potrzebne jest zezwolenie władz. Nie jest też łatwe ustosunkowanie się do miejscowych włodarzy, którzy w pełni są poddani reżimowi.

– Generalnie jest tak, jeśli nie odnosimy się krytycznie do panującego systemu i rewolucji, nie politykujemy na kazaniach, to i urzędnicy państwowi nie wtrącają się do tego, co robimy. Oczywiście na samym początku mojego pobytu miałem wizytę pani odpowiadającej za sprawy wyznaniowe w całej prowincji, która pouczyła mnie, jakie powinno być moje zachowanie w odniesieniu do państwa. Była to bardzo spokojna i kulturalna rozmowa, z której łatwo było wyciągnąć wnioski, że jeśli coś będzie nie tak, utracę wizę i będę musiał wyjechać z Kuby – opowiada ks. Marcin.

Misjonarz podkreśla, że niezwykle trudne jest codzienne życie na Kubie. – Już mało kto z nas pamięta kolejki w sklepach za jakimkolwiek towarem. Dziś chodzimy do sklepu i kupujemy to, co nam potrzebne. Na Kubie jest inaczej. W sklepach nic nie ma, jeśli coś chcemy kupić, trzeba odstać swoje w kolejce. Gdy w lodówce mamy już tylko 20 jajek, to znak, że trzeba się rozglądać, gdzie będzie je można w najbliższym czasie kupić. Jeśli pojawią się w sklepie, kupuje się na zapas, aby starczyło do następnej dostawy – opowiada z uśmiechem.

Dodaje, że pierwsze miesiące przeżyli z ks. Pawłem dzięki pani, która przygotowywała im obiady. To ona wprowadziła ich w tajniki poszukiwania towarów, załatwiania spraw i robienia zapasów.

Nie chodzi o sukces

O dziwo, mimo trudnej sytuacji część społeczeństwa dalej wierzy w sens rewolucji i popiera rządzący system.

– Najczęściej są to osoby starsze, które widziały początek rewolucji i są wierne jej założeniom. Trudno w to uwierzyć, ale są mocno przekonani, że państwo troszczy się o nich i dokłada starań, aby żyło się im lepiej. Kolejną grupą są osoby, które dużo zawdzięczają systemowi lub są jego częścią. I mimo że jeżdżą starą ładą lub moskwiczem sprzed 30 lat, to jednak czują się wyróżnieni, bo żyje się im lepiej niż przeciętnym mieszkańcom. Nie chcąc utraty swojego prestiżu, popierają skostniały system – mówi misjonarz.

Jak opowiada, większość, szczególnie ludzie młodzi, marzy, aby opuścić wyspę. Chcą żyć w normalnym świecie, jaki już dobrze znają z mediów. Niestety, są i tacy, których ogarnęła apatia, którzy zobojętnieli i pocieszenia szukają tylko w rumie, którego nigdy na Kubie nie brakuje.

Misjonarz podkreśla, że mocna jest wciąż indoktrynacja młodego pokolenia. W szkole codzienne zajęcia zaczynają się od apelu, na którym śpiewa się hymn państwowy oraz wysłuchuje przemówienia Fidela.

– Kuba to piękny i ciekawy kraj. Nie jest łatwo się w nim odnaleźć, ale jest pełen wyzwań, które warto podjąć. Nie pojechaliśmy tam z ks. Pawłem dla wielkich sukcesów ewangelizacyjnych, bo nie na tym polega bycie misjonarzem. Naszym zadaniem jest być pomiędzy tymi ludźmi, dać im pociechę, nadzieję, czas i serce – podsumowuje misjonarz.

TAGI: