Takiej zarazy nam potrzeba

Monika Łącka

Gość Krakowski 36/2017 |

publikacja 18.09.2017 04:45

O świecie pełnym jasnego koloru i uśmiechu opowiada Anna Dymna, aktorka i od 14 lat szefowa Fundacji „Mimo Wszystko”.

– Najważniejsze to żyć tak, aby ludzie wokół mnie byli szczęśliwi – mówi A. Dymna. Na zdjęciu podczas finału Festiwalu Zaczarowanej Piosenki w 2016 roku. Monika Łącka /Foto Gość – Najważniejsze to żyć tak, aby ludzie wokół mnie byli szczęśliwi – mówi A. Dymna. Na zdjęciu podczas finału Festiwalu Zaczarowanej Piosenki w 2016 roku.

Monika Łącka: „Dobroczynność” – w XXI w. to słowo jest wciąż aktualne?

Anna Dymna: Nawet bardziej niż dawniej. Ludzie coraz bardziej oddalają się od siebie i często są bardzo samotni. Codzienność jest nerwowa i brutalna. Media wolą mówić o złu i nieszczęściach – ponoć lepiej się sprzedają – więc mamy wrażenie, że żyjemy na jakiejś wrogiej planecie. Przeraża mnie, jak wiele osób nie liczy się ze słowem i obraża innych, ocenia. Podczas Targów Dobroczynności będziemy rozmawiać i pokazywać świat z tej pięknej strony. Przez kilka dni będą królować życzliwość, dobro, zaufanie. Okaże się, że świat jest pełen radości, wdzięczności i ludzi, którzy patrzą sercem. Powie ktoś, że jestem naiwną romantyczką. Nie jestem, bo – prowadząc fundację – poznałam też ciemniejszą stronę świata. Zawsze będą ludzie, którzy oszukują, nienawidzą. Wierzę jednak, że jasnego koloru jest więcej.

Niektórzy mówią, że wzorem dobroczynności jest dla nich Matka Teresa z Kalkuty albo św. Brat Albert. A kto inspiruje do czynienia dobra Annę Dymną?

Jestem szczęściarą, bo całe życie mam swoich mistrzów – przede wszystkim moją mamę, moich podopiecznych i niepełnosprawnych przyjaciół oraz wspaniałych kolegów, od których uczę się mądrze pomagać, m.in.: s. Małgorzatę Chmielewską, ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, Janinę Ochojską, Jurka Owsiaka, Ewę Błaszczyk, Jaśka Melę, ks. Jacka Stryczka... i mogę tak wymieniać do wieczora, bo wspaniałych ludzi jest naprawdę wielu.

Pomagać może jednak każdy...

Wystarczy nie przejść obojętnie obok staruszki, która potknęła się na ulicy. Tak właśnie zostałam wychowana: trzeba reagować, gdy komuś dzieje się krzywda, i działać tak, by inni mogli się uśmiechnąć. Mama powtarzała mi też, że człowiek z natury jest dobry, tylko czasem o tym nie wie albo się tego wstydzi. Im dłużej żyję, tym mocniej odkrywam, że mama miała rację.

Jest Pani szefową jednej z największych polskich organizacji dobroczynnych, a doświadczenie w pomaganiu ma Pani ogromne. Początki były trudne?

Najpierw, jako znana aktorka, dostawałam mnóstwo listów, w których ludzie przeważnie pisali o swoich marzeniach, bo bali się pisać o cierpieniu, samotności i bezradności. Potem, gdy komunizm upadł, z tych listów wylała się rzeka tragedii i bólu. Nie wiedziałam, jak na to reagować. Próbowałam wysyłać paczki, pieniądze... Wciągałam w to znajomych. Ale nie miałam możliwości sprawdzić, komu pomagam. W końcu nastała era balów charytatywnych – dostawałam po kilka zaproszeń na każdy weekend, a gdy niektórym musiałam odmawiać, bo nie da się być równocześnie w kilku miejscach, często słyszałam, że jestem okrutna i aspołeczna. Wiedziałam już, że wszystkim pomóc nie można – lepiej wybrać konkretną grupę ludzi i włożyć w to serce. Moich podopiecznych, niepełnosprawnych intelektualnie, których wybrałam, a właściwie oni mnie wybrali, już nie zostawię, choć atrakcyjni medialnie nie są. Łatwiej pomaga się choremu dziecku, które można wyleczyć i np. może wyrosnąć na znanego naukowca, niż 60-letniemu Grzesiowi z zespołem Downa. Moich podopiecznych nie zamienię jednak na mądrych, samodzielnych ludzi, ale z całą fundacją daję im serce i pomagam odnajdować pasje oraz sens życia.

Podobno dając, dostajemy o wiele więcej. Sprawdza się to również w Pani życiu?

Każdy, kto robi coś dobrego, czuje radość i siłę. Odkąd mam fundację, mniej śpię i nie mam wiele czasu dla siebie, ale gdy słyszę: „Ania, kochamy cię, dobrze, że jesteś”, to niepotrzebne są mi żadne miliony. To od moich podopiecznych czerpię napęd do życia i przestaję czuć, że coś mnie boli. Jeśli są ludzie, którzy jeszcze nie odkryli tej zależności, podczas targów będzie można im o tym opowiedzieć. Papież Franciszek mówił kiedyś, że są na świecie różne zarazy, np. dżuma, cholera, ale istnieją ludzie, którzy ulegają najpiękniejszej zarazie, której wszystkim nam potrzeba. To zaraza dobra i miłości.

Pismo Święte uczy: „Niech nie wie lewica, co czyni prawica”, czyli najlepiej działać po cichu. Prowadząc fundację, tak się nie da.

Muszę o tym opowiadać. Moim obowiązkiem jest informowanie, na co wydaję społeczne, „święte” dla mnie pieniądze. Działania mojej fundacji opierają się na zaufaniu, a podstawą jest krystaliczna przejrzystość. Muszę codziennie udowadniać (nie tylko gadaniem, ale przede wszystkim ciężką pracą), że „Mimo Wszystko” działa celowo, rzetelnie i zgodnie ze wszystkimi ustawami. Nie jest łatwo, bo przepisy wciąż się zmieniają lub są „do interpretacji”. Ale co roku mam dokładne kontrole, audyty. Dlatego czasem drażnią i bolą zarzuty, że robię coś pod publiczkę lub że coś z tego mam. I tak nie dam się zniechęcić. Nie muszę się tłumaczyć, że jestem wolontariuszką fundacji i że najbardziej lubię pomagać bez blasku fleszy. To są moje najszczęśliwsze chwile, gdy uda się rozpromienić czyjąś twarz uśmiechem lub gdy ktoś poczuje się potrzebny i kochany.

Dostępne jest 18% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.