Krysia dziękuje

Agata Puścikowska

publikacja 16.09.2017 06:00

To opowieść o wielkim pokornym cierpieniu. I jedynym marzeniu: podziękować za okazywane dobro.

Krystyna Kruk choruje  na twardzinę układową skóry. roman koszowski /foto gość Krystyna Kruk choruje na twardzinę układową skóry.

Krystyna Kruk ma 63 lata, a od 20 lat ciężko choruje. To szmat czasu, ciągłe życie w cierpieniu. Jednak nie skarży się, przyjmuje ból z pokorą. A jej jedynym marzeniem jest... wdzięczność. Wdzięczność okazana lekarzom, którzy, jak mówi, uratowali jej życie. – Tak bym chciała podziękować, by cały świat o tym usłyszał – mówi cichutko, słabym głosem, pani Krystyna. Delikatna, drobna. – Doktor jest taki dobry, walczył i walczy o każdy centymetr mojej skóry. Udało się, bo pobłogosławiła Matka Boża...

Mimo że każdy ruch sprawia ból, a długa podróż to wielkie wyzwanie dla obolałego ciała, niedawno pani Krystyna wróciła z Jasnej Góry. Pojechała do Matki, by swoim zwyczajem podziękować.

Świadectwo w szpitalu

Pani Zuzanna choruje od 10 lat. W szpitalnym pokoju obok leżała pani Krysia. Tam się poznały, leżąc „sala w salę”. – Pewnego dnia znajoma poprosiła mnie, bym zerknęła na ciężko chorą, niesprawną pacjentkę obok, która potrzebowała pomocy. Zajrzałam do jej pokoju i... sercem zostałam. Poznałam panią Krysię, ciężko doświadczoną chorobą, cierpiącą, której skromność, pokora i cichość cierpienia mnie powaliły. Dosłownie...

Jedynym problemem Krysi, jak wspomina pani Zuzanna, było to, żeby innych pacjentek nie obudzić. Obawiała się, że za głośno jęczy w nocy, że przeszkadza. Starała się leżeć jak najciszej, bezszelestnie znosząc ból nie do zniesienia.

– Serce pękało, gdy patrzyłam na jej obolałe ciało. Na palce, którymi nie mogła nawet wybrać numeru telefonu, na cierpienie mierzone ciężkim wdechem i jeszcze cięższym wydechem. Jednocześnie widziałam jakąś pogodę i ciepło względem świata i innych ludzi. Mogłam się jedynie za Krysię modlić i... podziwiać ją.

Pani Zuzanna, od lat stała pacjentka szpitali, widziała różnych pacjentów. Jedni otwarci, inni zamknięci. Znoszący chorobę z większym lub mniejszym trudem. Pogodzeni z losem lub nie. – Ale nigdy nie widziałam takiej... świętości. Bo to jest dla mnie świętość, to chorowanie pani Krysi. Blask jakiś od niej bije, mimo tych maści, leków, bandaży. Może to górnolotnie zabrzmi, ale widziałam w niej cierpiącego Pana Jezusa. Jej postawa to świadectwo, że cierpienie przyjmowane w perspektywie krzyża da się znieść.

Modlitwa o cud

Niewielka miejscowość pod Łańcutem. Pani Krysia obecnie przebywa w domu, gdzie codziennie ma zmieniane opatrunki po przeszczepie skóry. Regularnie też pojawia się w szpitalu, na kontrole i dalsze leczenie.

– Miałam jakieś czterdzieści lat, gdy zaczęła się choroba. Początek był dziwny, nikt nie wiedział, co mi jest. Zaczęło się od palców, od rąk. Rany dostawałam, niegojące się rany – wspomina cichym głosem. Mówi powoli. – Jeździłam po lekarzach, różnych gabinetach. Diagnozę postawili: twardzina układowa skóry, choroba autoimmunologiczna. Właśnie na to choruję. Ale niewiele mi pomagali, a mój przypadek okazał się bardzo ciężki. W końcu groziła mi amputacja nóg. Niektórzy lekarze nie widzieli innego wyjścia...

Twardzina układowa skóry to rzadka i bardzo ciężka choroba autoimmunologiczna. Prowadzi do postępującego włóknienia skóry i narządów wewnętrznych, co zaburza ich funkcjonowanie. Układ odpornościowy chorego, zamiast chronić, niszczy tkanki organizmu. Choroba u każdego rozwija się inaczej. W przypadkach ciężkich prowadzi do poważnych powikłań, takich jak m.in. zanik skóry i paznokci, co może powodować skrócenie palców, owrzodzenia. Czasem pojawia się konieczność amputacji kończyn.

Gdy przyszła diagnoza, a potem stan się pogarszał, organizm był coraz słabszy, pani Krysia modliła się o cud. Żeby jej te nogi jednak ocalili. Żeby trafić na lekarzy, którzy znajdą lekarstwo, będą chcieli i potrafili walczyć.

– Modliłam się o ratunek. Aż kiedyś przyśniła mi się Matka Boża, nasza leżajska Matka Pocieszenia. Taka dobra, kochająca i dająca nadzieję... Czułam, że Matka mi pomoże. Doznałam wtedy poczucia, że nie jestem sama.

Jak mówi, „niemal cudownie” znalazła się niedługo potem w Krakowie. Została przyjęta do Szpitala Uniwersyteckiego na oddział chorób wewnętrznych i geriatrii.

– Najpierw przyjął mnie taki dobry doktor Korkosz. Pocieszył, dał nadzieję. I jemu też chciałabym podziękować. A potem zajął się mną młody doktor, Mateusz Wierdak. I jemu będę wdzięczna do końca życia. On się zawziął, ocalił mi nogi. A przy tym po prostu był wyrozumiały i taki... ludzki. Dzięki niemu miałam przeszczep skóry, który przyjmuje się powoli i potrzeba czasu, by przestało boleć. Ale doktor dał mi szansę! I ja się za niego modlę, ofiarowuję swój ból również w jego intencji.

Pani Krysia mówi, że wdzięczność to ważna sprawa. Że ludzie przyjmują wszystko, co dobre, jakby im się należało. I nie dziękują za to. Tymczasem za wszystko należy Bogu i dobrym ludziom dziękować. Człowiek cierpiący ma, według pani Krystyny, jeszcze inne zadanie. Teolog powiedziałby: tajemnica współcierpienia. Ale pani Krysia teologiem nie jest. Mówi prosto, od serca. – Jezus cierpiał za nas wszystkich. I my, ludzie cierpiący, powinniśmy Mu pomagać. Ja staram się Jezusowi pomagać swoim bólem. On miał rany i ja mam swoje rany. Oddaję Mu je – mówi pani Krysia cichutko. – Na krzyż patrzę, o tu, który wisi w pokoju. I ofiarowuję mój ból za wszystkich ludzi. Szczególnie za grzeszników. Ale też za moich dobrodziei – za mojego pana doktora, moje wspaniałe dzieci.

Dlaczego ona?

Pani Zuzanna dzwoni regularnie do pani Krystyny. Choć chora nie zawsze może długo rozmawiać.

– Pani Krysia szybko się męczy, trudno jej mówić, ale mimo to zawsze ma dla mnie dobre słowo, zawsze przeprasza, że musi się rozłączyć i odpocząć – pani Zuzanna wtedy odkłada słuchawkę i odmawia zdrowaśkę w intencji chorej szpitalnej przyjaciółki. – Chciałabym, żeby spełniło się jej marzenie: by mogła w tygodniku katolickim podziękować swojemu lekarzowi.

Codzienność walki z twardziną układową skóry bywa nieznośna. Szczególnie po przeszczepie. Konieczne są bardzo bolesne zabiegi zmiany opatrunku. Dzień w dzień. Konieczna jest stała opieka nad chorym.

– Dziękuję Panu Bogu, że dał mi czworo wspaniałych dzieci. Opiekują się mną, kupują leki. Bez nich nie dałabym rady – mówi wzruszona pani Krysia. – A ja się tak cieszę, bo gdy czasem lepiej się czuję, to i obiadek pomogę ugotować, i chociaż trochę posprzątam. Dobrze móc coś robić w domu...

Czy chociaż czasem zastanawia się, dlaczego akurat ją taka choroba spotkała? I czy czasem... ma o to pretensje do Pana Boga? – Pretensje? – powtarza pytanie, nieco zatrwożona, pani Krysia. – Nie, nigdy! Jednak dość długo pytałam Go: dlaczego ja?... Pytałam, modliłam się. W końcu przestałam pytać, zastanawiać się. To mi nic dobrego nie dawało, ludziom wokół mnie też nie pomagało.

Pani Krystyna pogodziła się z chorobą. I nawet gdy boli bardziej niż zwykle, stara się tego bólu nie okazywać. Skąd czerpie siły? – A sama nie wiem – pani Krysia zadumała się przez chwilę. – Może z góry? Od Pana Boga. On jest dobry, dobrego lekarza mi zesłał...

Niedawno pani Krystyna z synem i siostrą pojechała do Częstochowy. Do Maryi, Matki, która przecież pocieszenie zesłała i pomogła znaleźć ratunek dla nóg.

– Modliłam się długo przed Jej obrazem, modliłam się i dziękowałam. Na Jasnej Górze też zamówiłam Mszę św. dziękczynną. I prosiłam o dalsze błogosławieństwo – mówi spokojnie pani Krysia i leciutko się uśmiecha.