Jego głos pod gwiazdami

GN 29/2017 |

publikacja 17.08.2017 04:30

O dobrych butach, zamianie wody w coca-colę i kochaniu opowiada s. Cecylia Bachalska MSOLA.

Jego głos pod gwiazdami ks. Rafał Pastwa /Foto Gość

Barbara Gruszka-Zych: Co Siostra wkłada do walizki, jadąc na misje?

S. Cecylia Bachalska MSOLA: To, czego tam brakuje. Dobre buty, które się przydadzą, żeby odwiedzać ludzi. Komentarze do Pisma Świętego i wykłady z rekolekcji lectio divina, na które jeździłam do Krakowa. Wezmę też dobre wspomnienia z Polski, gdzie byłam przez dziesięć ostatnich lat.

Potrzebuje Siostra dobrych butów. Chodzi Siostra do ludzi z Panem Bogiem czy do Pana Boga przez ludzi?

Idę do ludzi, bo pozwalają mi odkryć Pana Boga. Buty są mi potrzebne nie tylko realnie, ale jako przenośnia, znak gotowości do wyjścia.

Często Siostra spotyka Boga przez ludzi?

Przychodzi mi do głowy zdarzenie z Przystanku Jezus. Byłam na nim już siedem razy, a to był jeden z moich pierwszych wyjazdów. Szliśmy ze znajomym księdzem z pola Przystanku na pole woodstockowe. Chodzę z plecakiem i ksiądz, widząc, że jest ciężki, zwrócił mi uwagę, żebym sprawdziła, co w nim noszę. Zwykle mam tam Pismo Święte, coś na deszcz, wodę i trochę jedzenia. Następnego dnia nie wzięłam ze sobą plecaka, tylko Pismo Święte. Stoję na polu woodstockowym i widzę, że nadciąga ogromna burza, a ja tym razem nie mam nic przeciwdeszczowego. I właśnie w tym momencie podszedł do mnie starszy mężczyzna, który zbierał rzeczy na śmietnikach, i podał mi parasol, mówiąc: „Kochana, może go potrzebujesz”. „A gdzie pan się schroni?” – zapytałam. „Pójdę pod drzewo” – powiedział. Dla mnie był to namacalny dowód, że Pan Bóg się mną opiekuje. Innym razem oddałam komuś spragnionemu butelkę wody, kiedy zapytał, czy mogłabym się nią podzielić. Poszła między ludzi i nagle z żalem widzę, że zrobiła się pusta. Ale za kilka minut spotkałam kogoś, kto dał mi pełną butelkę coca-coli. Zawstydziłam się, jak mogłam przez chwilę żałować tamtej wody. Poczułam namacalnie, że Ktoś uzupełnił mi jej brak.

Cuda dzieją się wtedy, kiedy ma się wielką wiarę.

Ale też wtedy, kiedy potrafimy je dostrzec. One zdarzają się często, ale trzeba postawić sobie pytanie, czy moje oczy i uszy są na nie otwarte. Nigdy potem nie udało mi się spotkać tego pana, ale dobrze pamiętam miejsce, gdzie stałam, kiedy rozpętała się tamta burza. Kiedy o tym mówię, czuję, że głos mi drży, bo tak mocno Pan Bóg dotknął wtedy mojego serca.

Głównym zadaniem Siostry jest praca na misjach. Dokąd Siostra wyjeżdżała?

Najpierw pojechałam do Tanzanii i tam przeżyłam 12 lat. Później wróciłam do Polski na animację misyjno-powołaniową, a następnie pojechałam na 4 lata do Kenii. W obu krajach urzędowym językiem jest angielski, ale trzeba też znać suahili, którym posługują się tamtejsi mieszkańcy. My, misjonarze, musimy władać tymi językami, żeby miejscowi poczuli, że nie jesteśmy tylko turystami, ale zależy nam na tym, by się do nich przybliżyć. Żeby jak najmniej spraw nas dzieliło.

W Polsce też mnóstwo spraw dzieli ludzi...

Ważne, żeby wtedy zastanowić się, co mnie z kimś dzieli i dlaczego tak się dzieje. Próbować o tym porozmawiać z drugim i ze sobą.

A jeśli ten drugi pozostaje zamknięty na nasze sugestie?

Warto uzbroić się w cierpliwość. Niektórzy potrzebują więcej czasu, żeby do wielu rzeczy dojrzeć. Świadomość, że tak się dzieje i że każdy ma swój czas na zmiany, buduje i daje nadzieję. Kiedy wyjeżdżałam do Afryki, mój tato nazywał Afrykanów Murzynami. Powiedziałam mu, że trochę mnie to boli, bo to słowo ma negatywne konotacje. Zapytał wtedy, jak ma mówić. „Afrykanie, tak jak mówimy Amerykanie, Europejczycy” – odpowiedziałam. Jakiś czas później uczestniczył w pewnym spotkaniu i wtedy ktoś się odezwał: „Twoja córka pracuje wśród Murzynów”. Wtedy tata spokojnie zwrócił mu uwagę: „Wiesz, lepiej by mi pasowało, gdybym usłyszał, że mówisz: wśród Afrykanów”. Wtedy pomyślałam: „Boże, mój tata, który ma ponad 70 lat, potrafił tak łagodnie wyjaśnić sprawę, a kiedyś tak nie było. Jestem pewna, że każdy, kto chce się zmienić na lepsze, ma na to szansę.

Czy tata zaakceptował to, że Siostra zdecydowała się na pójście do zakonu?

Najpierw nie za bardzo tego chciał. Moja mama zmarła, kiedy miałam 18 lat i chodziłam jeszcze do liceum pielęgniarskiego. Kilka lat chorowała na nowotwór piersi. Dopiero kiedy wstąpiłam do zakonu, bardzo przybliżyłam się do taty. Choć na początku był ojcem wymagającym, szorstkim, po śmierci mamy rozwinął w sobie kobiece cechy. Zaczął być czuły, wiedział, co lubimy, co chcielibyśmy zjeść, pamiętał o naszych urodzinach i imieninach. Przedtem zawsze starała się o to mama.

Kiedy Siostra poczuła, że Pan Bóg to wybór na życie?

W rodzinnym Gorzowie Wielkopolskim podczas spotkań oazowych w mojej parafii katedralnej. Rozważaliśmy listy św. Pawła i nagle poczułam chęć, żeby jak on iść jak najbliżej ludzi i mówić im o Jezusie. Wydaje mi się, że moje pierwsze powołanie pielęgniarskie też miało wpływ na to pragnienie wyjścia do drugiego. Zresztą już w dzieciństwie lubiłam ludzi – odwiedzałam sąsiadów, którzy mieli po kilkoro dzieci. W ich gronie czułam się bardzo dobrze.

Nigdy Siostra nie żałowała, że nie ma męża?

Miałam starszego brata i to była idealna sytuacja, żeby przez niego znaleźć męża. Na początku nawet o tym myślałam, ale z czasem coraz bardziej czułam, że jednak chcę zostać zakonnicą i przebywać z wieloma ludźmi. Kiedy dostałam dyplom pielęgniarski, stwierdziłam, że to nie jest szczyt tego, co chciałam w życiu osiągnąć. Poczułam się spokojna dopiero, kiedy wstąpiłam do zgromadzenia misyjnego i wyjechałam do Afryki.

W Tanzanii pracowała Siostra jako pielęgniarka. Asystowała też Siostra przy porodach?

Tak. Pamiętam, że raz, kiedy po porodzie zmarła matka noworodka, jego babcia powiedziała, że nie da rady zająć się wnukiem, i poprosiła, żebym go wychowywała. Wzięłam to dzieciątko, owinęłam w kawałek materiału i przyniosłam do domu. Akurat jedna z sióstr wróciła z poczty, na którą pojechała wcześnie rano. Wybrała się tam po szczepionki, a przywiozła dodatkowo ponad sto kilogramowych paczek mleka w proszku, które ktoś przesłał na nasz adres. Tak się złożyło, że dotarły właśnie wtedy, kiedy przyszłam z tym małym chłopczykiem. Pomyślałam, jak bardzo Pan Bóg troszczy się o każdego z nas. Idąc do domu, zastanawiałam się, czy dam radę wychować to maleństwo, i natychmiast otrzymałam odpowiedź. Niech sobie pani to wyobrazi – głęboki busz, żadnej elektryczności, do najbliższej poczty 100 km, a ktoś w Polsce organizuje koncert i za zebrane na nim pieniądze kupuje mleko i przesyła akurat do nas. Niech ludzie mówią, że to przypadek, dla mnie to była namacalna obecność Pana Boga.

Ale nie zawsze wszystko tak się układało.

Przeżyłam kryzys na placówce w Mwandze w Tanzanii, kiedy z powodu przedłużającej się pory deszczowej ludzie masowo umierali na malarię. Padały deszcze i nie mogłam pojechać do dużego miasta – Arushy – po chininę i kroplówki. Przeżywałam też wtedy trudny czas na modlitwie, bo w moim życiu modlitwa i praca są połączone. Kiedy jedno idzie dobrze, to udaje się i drugie, podobnie dzieje się, gdy jedno nawala. To był trudny czas oschłości, wydawało mi się, jakby w ogóle Pana Boga nie było. W szpitalu umierali i dorośli, i dzieci.

Pamiętam, jak jednego dnia przyjechał do nas na rowerze chłopak i przywiózł czworo dzieci – swoje młodsze rodzeństwo i dziecko sąsiadów. Okazało się, że troje z nich po drodze umarło. „Nie wyobrażam sobie, jak to jest być w jego butach” – pomyślałam, patrząc na niego. Tego wieczoru wyszłam przed dom i zaczęłam się kłócić z Panem Bogiem. „Czy Ty jesteś ślepy, nie widzisz, co się dzieje? Zaradź, proszę!” Ale nie usłyszałam odpowiedzi. Następnego dnia wcześnie rano, kiedy było jeszcze ciemno, jak zwykle wyszłam na modlitwę. Otwarłam drzwi, spojrzałam w górę i zobaczyłam niebo całe w gwiazdach, a w głębi serca usłyszałam: „Przecież ani na chwilę cię nie opuściłem. W każdej trudnej chwili jestem blisko i będę ci dodawać sił”. Porażona tym odkryciem, chciałam wtedy uklęknąć pod gwiazdami.

Po tym doświadczeniu sytuacja się zmieniła?

Odtąd wiem, że trudny czas też jest potrzebny, żeby później mocniej docenić Bożą obecność. Wtedy weszłam do kaplicy, łzy leciały mi z oczu, ale dziękowałem Bogu za wszystko. W czasie, który nadszedł, często czułam Jego rękę na moim ramieniu, na moich plecach. Nieraz wracam do tych chwil.

Siostra ma dużą wiarę, więc pewnie nie boi się śmierci.

Dla mnie to jest tajemnica, misterium przejścia, jeszcze nie dorosłam do tego, żeby powiedzieć, że się jej nie boję. Wiem, że po tamtej stronie czeka Pan Bóg, ale nigdy jeszcze nie umierałam, więc nie wiem, jak to będzie. Proszę Pana, żeby mnie przeprowadził tak, jak zrobił to w momentach, kiedy było mi trudno.

Z tego, co Siostra mówiła, wynika, że kocha Siostra życie.

Naprawdę kocham życie i kocham cieszyć się każdą jego chwilą. 

S. Cecylia Bachalska MSOLA - misjonarka NMP Królowej Afryki (siostra biała). Oprócz swojej pracy lubi chodzenie po Tatrach i innych górach, choć nie zdobyła jeszcze najwyższego szczytu Afryki – Kilimandżaro.

Dostępne jest 6% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.