Stygmatyczka Myrna Nazzour u grobu św. Andrzeja Boboli

Joanna Jureczko-Wilk

publikacja 16.07.2017 08:27

- Korzenie Kościoła są w rodzinach. Dbajcie o nie - mówiła mistyczka z Syrii.

Myrna Nazzour nazywa siebie listonoszem, który ma doręczyć "list od Boga" ludziom na całym świecie - przesłanie jedności Joanna Jureczko-Wilk /Foto Gość Myrna Nazzour nazywa siebie listonoszem, który ma doręczyć "list od Boga" ludziom na całym świecie - przesłanie jedności

53-letnia Myrna Nazzour ma ciepły uśmiech, pogodę ducha i miły głos. Mieszka z rodziną w Damaszku w Syrii, a odkąd jej dom stał się miejscem objawienia Maryi i Jezusa, nieustannie pozostaje otwarty dla modlących się i proszących o modlitwę. Jest jedną z największych żyjących mistyczek Kościoła. Otrzymała też czasowe stygmaty, które pojawiały się w Wielki Czwartek. 

Do mokotowskiego sanktuarium przybyła m.in. ze swoim mężem Nicolausem, który jest prawosławny, i tłumaczem o. Zygmuntem Kwiatkowskim SJ, który przez 30 lat był na misjach w Syrii. Od Jezusa otrzymała misję na rzecz jedności Kościołów i rodziny. Między innymi w tych intencjach modliła się u grobu patrona jedności św. Andrzeja Boboli, w sanktuarium na Mokotowie.

Po Mszy św., odprawionej częściowo w języku arabskim, Myrna opowiedziała o swoich doświadczeniach duchowych. Miała 18 lat, gdy wyszła za mąż. Pół roku po ślubie zaczęły się wydarzenia, których nie rozumiała. Podczas modlitwy nagle jej dłonie zaczęły wydzielać oliwę. Kilka dni później oliwa pojawiła się również na małym, plastikowym obrazku kazańskiej ikony Matki Bożej, przed którą kobieta się modliła.

- Oliwy przybywało i nie wiedzieliśmy co robić. Podstawiliśmy więc talerz. Nicolaus pobiegł zawiadomić rodzinę - wspominała. - Zostałam sama i nawet nie potrafiłam skupić się na modlitwie. Wtedy usłyszałam słodki, kobiecy głos: "Córeczko moja, nie bój się, ja jestem z tobą. Otwórz drzwi i nie zabraniaj nikomu, żeby mnie zobaczył". 

Na zakończenie Mszy św. o. Zygmunt Kwiatkowski SJ pobłogosławił zebranych kazańską ikoną Matki Bożej   Joanna Jureczko-Wilk /Foto Gość Na zakończenie Mszy św. o. Zygmunt Kwiatkowski SJ pobłogosławił zebranych kazańską ikoną Matki Bożej
Na wieść o niezwykłych wydarzeniach i uzdrowieniach, ludzie zaczęli przyjeżdżać do mistyczki, żeby powierzyć jej wstawiennictwu swoje choroby i utrapienia.

- W domu nieustannie był ruch, przez całą dobę, przez cały tydzień - mówiła Myrna. - Nie mogłam nawet dostać się do mojej szafy z ubraniami i tylko pytaliśmy się z mężem wzrokiem: kiedy to się skończy?

 Ale Bóg miał inny plan.

 - Któregoś dnia, kiedy modliliśmy się późno wieczorem, poczułam na ramieniu rękę. Trzykrotnie delikatnie popchnęła mnie w kierunku drzwi, a ja wiedziałam, że przecież nikt za mną nie stoi - mówiła stygmatyczka. - Poszłam w kierunku, gdzie popychała mnie ręka. Weszłam po schodach, wyszłam na taras. Stałam tam chwilę i nie wiedziałam, po co tam jestem. Już miałam zawrócić, kiedy zobaczyłam w świetle kobiecą postać. Wystraszyłam się i uciekłam. Mój opiekun duchowy powiedział, że przecież nie muszę bać się Matki Bożej. Kiedy za trzy dni powtórzyło się to odczucie, że ktoś mnie kieruje na taras, już pobiegłam tam sama. A właściwie nie sama, bo towarzyszyli mi domownicy. Te zjawienia Maryi powtarzały się aż do 1983 r. Były odwiedzinami Matki Bożej u mnie, a potem nastąpił kolejny etap: ekstazy, podczas których ja odwiedzałam Ją. To było takie uniesienie, w którym moje zmysły nie działały, nie reagowałam na dotknięcie, światło, byłam w innym świecie. 

Podczas ekstaz, których w sumie było 37, Myrna widziała Matkę Bożą i "świetlną sylwetkę" Jezusa. Towarzyszyło im wydzielanie się oliwy z twarzy i rąk, a gdy widzenie dotyczyło Jezusa - oliwa wypływa też z oczu mistyczki.

W 1984 r. Wielkanoc przypadała w tym samym terminie w kalendarzach juliańskim, który obowiązuje prawosławnych i gregoriańskim - obowiązującym katolików.  

W Wielki Czwartek Myrna zauważyła na rękach, stopach, boku i czole otwarte, krwawiące rany, czyli stygmaty. Potem pojawiły się one jeszcze pięć razy - zawsze wtedy, gdy Wielkanoc wspólnie w tym samym czasie świętowali katolicy i prawosławni. Za każdym razem mistyczka była poddawana badaniom komisji lekarskich, które nie potrafiły wytłumaczyć skąd się biorą rany i w jaki sposób zamykają się tego samego dnia. 

- To było bolesne doświadczenie, bo rany bolały, a jednocześnie była radość cierpienia dla Chrystusa - mówiła Myrna. - Dużą przykrość sprawiała mi obecność ciekawskich ludzi, lekarzy, dziennikarzy... Nie chciałam teatru, chciałam te chwile o dużej intensywności duchowej, spędzić na modlitwie. Ale wszystko oddawałam na chwałę Pana.

Zdaniem mistyczki objawienia, stygmatyzacja były etapami formacji, przygotowującej ją i jej rodzinę do misji niesienie pojednania, przebaczenia, jedności z Bogiem, drugim człowiekiem, samym sobą.

- Dwa tysiące lat temu Jezus przyszedł na świat właśnie tam, na Wschodzie, po to, żeby uczynić ludzi braćmi. Jednak został stracony na krzyżu, bo nie zrozumiano Jego dobrej nowiny o miłości - podkreślała mówczyni. - Dzisiaj znów króluje wrogość, nienawiść. To wszystko jest znakiem, że Bóg nie jest znany i uznany. Potrzeba więc, żebyśmy odważnie świadczyli o Tym, który jest Bogiem miłości. Wszystkie orędzia, które otrzymaliśmy w naszym domu na przedmieściach Damaszku, odnoszą się do tego, żeby świat się nawrócił, żył miłością, żeby oparł się na braterstwie.

Jak wspominała mistyczka, kiedy Bóg wkroczył w jej życie tak namacalnie, wielu ludzi podpowiadało jej, że w tej sytuacji powinna odsunąć się od męża i całkowicie poświęcić modlitwie, bo taka postawa "jest godna Pana Boga". Jej wątpliwości rozwiała sama Maryja, mówiąc w jednym z widzeń, że jej życie małżeńskie, rodzinne ma pozostać takie jakie było, że bycie żoną i matką (ma dwoje  dzieci) jest jej powołaniem. 

- Nie ma nic piękniejszego nad rodzinę - podkreśliła. - Wszystkie wydarzenia rozpoczęły się, kiedy już byłam mężatką i przez to zrozumiałam, jak ważna w oczach Bożych jest rodzina, jak trzeba się o nią starać, dbać. W niej są korzenie Kościoła. I jak Kościół jest naszym domem, tak nasze rodziny powinny być żywym Kościołem, w którym obecna jest miłość i modlitwa. Dlatego Maryja zapowiedziała, że będę odwiedzała domy, żeby stawały się miejscem uwielbienia Boga, żeby znalazło się w nich także miejsce dla Maryi, bo kto Ją czci, oddaje też cześć Jezusowi. Największym świętem i radością dla matki jest obecność jej dzieci - w miłości i zgodzie. To jest prawdziwie piękna ikona Kościoła.

Myrna zaapelowała o to, by nie ulegać duchowi fałszywej nowoczesności, który uderza w małżeństwo i rodzinę, chce osłabić ich więzi i oderwać od Kościoła. Podkreśliła, że rodziny są "wielkim skarbem", ale równocześnie stały się celem ataków, które mają doprowadzić, do ich rozbicia.

Prosiła też o modlitwę za regiony ogarnięte wojną, konfliktami oraz o nawrócenie tych, którzy sieją nienawiść.

- W rejonie Syrii od sześciu lat toczy się wojna. To boli, ale mam w sobie lęku, bo Jezus powiedział, że tam na Wschodzie - w kolebce chrześcijaństwa - ponownie zabłyśnie światło. On jest światłem dla całego świata, a my bądźmy Jego świadkami - podkreśliła.

Apelowała o modlitwę za rządzących i Kościół, który przeżywa "wielkie trudności i zagrożenia". Prosiła, by w świecie pomieszania i podziałów, stawać się prawdziwymi świadkami Ewangelii, niosącymi poranionym ludziom Bożą miłość.

 Na zakończenie spotkania syryjska mistyczka udzielała zebranym indywidualnego błogosławieństwa oliwą, pochodzącą z ikony w jej domu. Wielu prosiło ją przy tym o modlitwę, wręczało karteczki z wypisanymi intencjami, podawało zdjęcia bliskich, by również na nich uczyniła znak krzyża.

- Ja też proszę was o modlitwę za mnie, bym pozostała wierna swojej misji i by przyniosła ona owoc - dodawała.