Początek świata

Marcin Jakimowicz

publikacja 12.07.2017 06:00

Za górami, za lasami znalazłem ciszę tak intensywną, że aż dźwięczało mi w uszach. Cóż, organizm nieprzyzwyczajony. Pustelnia franciszkańska w Jaworzynce ma wielką siłę rażenia.

Czas się zatrzymał. Wyszłam jak z jakiegoś SPA – słyszałem w Istebnej o kaplicy na Śliwkuli. ROMAN KOSZOWSKI /FOTO GOŚĆ Czas się zatrzymał. Wyszłam jak z jakiegoś SPA – słyszałem w Istebnej o kaplicy na Śliwkuli.

Za górami, za lasami. Tak to może się zacząć. Tyle że nie dawno, dawno temu, ale 30 maja, we wtorek. Przed południem. Gdy na jaworzyński las spadł upał zwiastujący wieczorną burzę.

− Pamiętam, jak kiedyś przyjechałam do pustelni na Śliwkulę wykończona, potwornie zmęczona – opowiada Bogusia Juroszek z Istebnej. − Ojciec Boguchwał dał mi herbatę i powiedział: „Idź do kaplicy”. Siedziałam tak przed Jezusem, a czas jakby się zatrzymał. Wyszłam jak z jakiegoś SPA.

Do granicy słowackiej 500 metrów. Do czeskiej – kilka kilometrów. Dawny szlak przemytniczy. − Koniec świata – zaczepiam franciszkanów z pustelni w Jaworzynce. – Jaki koniec? Początek! – uśmiecha się o. Innocenty Kiełbasiewicz, przełożony trzyosobowej wspólnoty. – Gdy jechał do nas o. Mateusz z Koszarawy-Bystrej (tam, wjeżdżając przez most na teren parafii, tracisz zasięg sieci komórkowej), nie uniknął przygód, bo GPS, jak to ma w zwyczaju, „zgłupiał” i prowadził go po leśnych dróżkach. – U nas jest koniec świata – rzucił wówczas. – A tu, u was? Początek.

Wysokie napięcie

Wchodzimy do kaplicy. Intensywny zapach bzu zwiastuje, że akcje maja spadają. Cisza taka, że… aż dzwoni w uszach. Przez kilka pierwszych minut. Trzeba się oswoić. Nie jesteśmy sami. Towarzyszą nam relikwie o. Pio, Małej Arabki, Anieli Salawy, Jana Pawła II, Teresy z Lisieux czy Męczenników z Pariacoto.

Ojciec Innocenty na Śliwkulę trafił z Cieszyna, gdzie bracia mieszkają w samiutkim centrum miasta. Okno w okno z pizzerią. – Byłem przez lata duszpasterzem, m.in. w więzieniu. Dlaczego tu trafiłem? Szukałem ciszy. Ile lat można żyć w gonitwie? Ojciec Syrach Janicki, który 14 lat temu wraz z o. Rafałem Kogutem tworzył to romitorium, czyli franciszkańską pustelnię, napisał, że pomaga ona osiągnąć pierwotną prostotę. Wszystko trzeba zrobić samemu. Człowiek się nie spieszy. Może oderwać się od chaosu, bieganiny, w którą wprzęgnięty jest ten świat. Trzeba rozróżnić to, czego my szukamy, to, czego chce od nas Bóg, i to, czego oczekują od nas ludzie – opowiada o. Innocenty. – To zawsze rodzi napięcie. Żyjemy tu na pustelni, a jednocześnie we wspólnocie; w milczeniu i w dialogu; w wyciszeniu i w posłudze sakramentalnej dla wiernych. Czy da się to pogodzić? To ogień i woda. Takie napięcie trwa od czasów św. Franciszka. On sam, czując ogromną tęsknotę za życiem pustelniczym, zwrócił się o rozeznanie do kontemplatyków: św. Klary i brata Sylwestra. Pustelnia czy apostolstwo? Oboje rozeznali: „Masz głosić”. Był posłuszny. Szedł i głosił, ale co pewien czas zamykał się, by modlić się w grotach.

Wysokie napięcie. Przypominają mi się opowieści św. Serafina z Sarowa – ostatniego świętego prawosławia kanonizowanego przed bolszewicką rewolucją. Im bardziej się ukrywał, tym większe tłumy ciągnęły do pustelni. Nawet do 2 tys. ludzi na dobę. Był przezroczysty, nie przesłaniał łaski Bożej, a tłumy, które odwiedzały go w pustelni, oczekiwały, że z jego ust usłyszą słowa płynące wprost od Najwyższego.

GPS głupieje

Czas się zatrzymał. Słońce praży niemiłosiernie. Pod nogami szemrze Krężelka. Potok wpada do Czadeczki, a jego wody wpływają do Morza Czarnego. Tak! To europejski dział wód. Nad strumieniem skąpana w słońcu kapliczka z figurką Matki Bożej Skępskiej. Przedstawia młodziutką Maryję oczekującą dziecka. Nic dziwnego, że jest ona adresatką gorących modlitw o poczęcie dziecka, a pod kapliczką palą się często świeczki.

O jaworzyńskiej pustelni słyszałem wielokrotnie. Jej siła rażenia jest wielka. Franciszkanie pomagają w duszpasterstwie w parafii koniakowskiej, spowiadają wiele osób z Trójwsi.

By dotrzeć na Śliwkulę, trzeba jechać krętymi leśnymi drogami. – Jak tu trafić? Dla chcącego nic trudnego − śmieje się o. Boguchwał Orczyk. − Są tacy, którzy przychodzili do nas do spowiedzi pieszo z Koniakowa. 15 kilometrów. A potem na Facebooku dawali krótki opis drogi: góra–dół, góra–dół.

Górnośląscy franciszkanie kojarzeni są przede wszystkim z gigantycznym klasztorem w Panewnikach. A tam panuje ruch jak w ulu. Trudno przed Mszą zaparkować samochód, a zimą, gdy bracia wystawiają żywą i ruchomą szopkę, graniczy to z cudem. Nic dziwnego, że prowincja zdecydowała przed laty o stworzeniu miejsca odosobnienia.

W 2001 roku o. Syrach od jednej z sióstr służebniczek dowiedział się, że jej rodzice są skłonni przekazać niezamieszkały dom w Jaworzynce (sami gospodarze przenieśli się wcześniej do Istebnej). − Jakie było nasze zdumienie, że bardzo szybko Opatrzność Boża znalazła nam dom położony w górach! − wspominał franciszkanin. – Wszystko robimy sami, poczynając od gotowania, a kończąc na sprzątaniu. Dzięki temu żyjemy tak jak prości ludzie, nie czekając, aż nas ktokolwiek obsłuży. Chyba czymś najtrudniejszym jest życie wspólne. Tu nic się nie ukryje, nie można uciec, obrazić się. Nierozwiązany konflikt, z powodu bardzo ograniczonej przestrzeni, może urosnąć do niebywałych rozmiarów. Trzeba ogromnego wysiłku, by wspólnota nie stała się karykaturą braterstwa.

Każdego dnia z chatki płynie modlitewny szturm. Pierwszy dzień miesiąca za braci z Bytomia, drugi za braci z Chorzowa, trzeci za braci z Chocza, czwarty za klasztor w Cieszynie. I tak dalej.

Mamo, pali się!

Patrzenie, jak Bóg układa puzzle. Czy może być coś piękniejszego? Do pustelni wchodzi o. Symplicjusz Sobczyk. Pracuje na co dzień w Czechach, w niedalekim Jabłonkowie. − „Gość Niedzielny” tutaj? − dziwi się. − Czytałem niedawno wasz tekst o kościółku, który spłonął na Stecówce. Chciałbym coś dopowiedzieć – uśmiecha się. – Moja 5-letnia bratanica mieszkająca w Goleszowie obudziła się tej nocy o pierwszej i zaczęła płakać: „Kościółek się pali!”. Rodzice nie potrafili jej uspokoić. Podeszli do okna: „Zobacz, nie ma ognia!” − wskazali na parafialny kościół. „Nie ten. Pali się inny, drewniany” – szlochała dziewczynka. Rano rodzice przeczytali o ogniu, który strawił kościół na Stecówce. Przedziwne, jak przez dziecko może przemawiać Duch Święty.

− Ta pustelnia nie jest żadną nowinką. Sam św. Franciszek kochał pustelnie − wyjaśnia o. Symplicjusz. − Do dziś znanych jest co najmniej 6 takich miejsc. Na górze La Verna otrzymał stygmaty. Kochał życie pustelnicze, przebywanie sam na sam z Bogiem. Napisał nawet dla braci pustelników osobną regułę.

− Cisza? Trzeba się jej nauczyć. Przyzwyczaić się. Gdy przychodzą dzieci czy młodzież oazowa, wytrzymują w ciszy minutę. Potem zaczynają się nerwowo wiercić – opowiada o. Boguchwał. − Czas, jak przystało na pustelnię, odmierzają chwile adoracji. Wszyscy zakonnicy (oraz goście) spotykają się czterokrotnie na wspólnych modlitwach – opowiada o. Boguchwał. – Co 6 godzin. O 6 rano przed Mszą św., o 12 przed obiadem, o 18 na półtoragodzinnej adoracji i o północy. Czy kładziemy się wcześniej spać? Pośpimy ze dwie godzinki, a potem wstajemy, by modlić się w ciszy w środku nocy.

Ojciec Antoni Rojek trafił na Śliwkulę wprost z rozpalonej Ziemi Świętej, gdzie spędził 16 lat. − Żyjąc w państwie targanym wewnętrznymi walkami, napięciami, konfliktami, marzyłem, by odetchnąć, zanurzyć się w kontemplacji. Żyjąc w tyglu między żydami, muzułmanami i garstką chrześcijan, chcąc nie chcąc, udziela ci się ten ogromny niepokój.

− Dlaczego pustelnia daje takiego „kopa”? Daniel Ange usłyszał w Alpach: „Wyjdź do młodych”, o. Delfieux na pustyni rozeznał: „Wracam do miasta, zakładam wspólnotę”. − Wszystkie reformy i odnowy wewnętrzne naszego zakonu zawsze były związane z powrotem do modlitwy − wyjaśnia o. Rafał Kogut, który wraz z o. Syrachem zakładał tę pustelnię. − Był taki czas w moim życiu, gdy zacząłem szukać ciszy. Nie słuchałem w domu żadnej muzyki, otwierałem się na to, co powie Pan Bóg. To doprowadziło mnie w to miejsce. Byłem już 13 lat kapłanem, 20 lat przebywałem w zakonie, ale wciąż tęskniłem za spotkaniem żywego Boga. Byłem proboszczem w Zabrzu, świetnie czułem się w duszpasterstwie, ale coraz mocniej tęskniłem za tym, by zostawić wszystko i pójść na pustelnię. Pustelnia była najpiękniejszym czasem mego życia. Mieszkałem w Jaworzynce 6 lat.

− Sam Jezus rozpoczął misję od wyjścia na pustynię, a skoro On tego potrzebował… Nie wydaje mi się, by miał słabą relację z Ojcem − opowiadał mi przed laty ks. prof. Andrzej Muszala, bioetyk. − A jeśli On tak robił, to jakim cudem wydaje się nam, że możemy się bez tego obejść? Na pustelni trzeba zostawić całą aktywność: doktoraty, zajęcia. Pustelnia uczy jednego: Bóg jest wszędzie. Nigdy nie przestajemy żyć w Jego obecności!

− Niesamowitym świadectwem było wyznanie jednego z księży diecezjalnych, który dziękował nam za to, że mieszkał tak blisko Pana Jezusa, że gdy szedł spać, to miał Go… za głową − uśmiecha się o. Innocenty nad pysznym makaronem, który ugotował dla wspólnoty (kminek, kmin rzymski, czosnek, cebula, kapary – mniam!). − W pokoju gościnnym łóżko ustawiliśmy tak, że śpiący ma głowę pół metra poniżej wmurowanego po drugiej stronie ściany tabernakulum. Czy można być bliżej?