Chłopak pojechał po sprite’a

Andrzej Kerner

publikacja 18.03.2017 05:00

Studentka Politechniki Opolskiej znów wyjedzie na misje do Kenii. Więcej tam otrzymała, niż sama mogła dać.

Monika Jamer z kenijskim dzieckiem Archiwum prywatne Moniki Jamer Monika Jamer z kenijskim dzieckiem

Ani przez sekundę nie wahałam się, czy pojechać drugi raz. Nie mam żadnych obaw. Także tutaj, w Polsce, ktoś może wybiec na mnie z nożem i mnie zamordować. Niebezpieczeństwa czyhają nie tylko na misjach – mówi Monika Jamer, studentka fizjoterapii na Politechnice Opolskiej, która w ubiegłym roku była na tzw. stażu misyjnym w Kenii, obecnie przygotowuje się do wyjazdu na trzy miesiące, a za rok planuje podpisanie dwuletniego kontraktu misyjnego. Poznałem ją w grudniu ubiegłego roku, kiedy otrzymała „Żar Serca” – nagrodę jezuickiego duszpasterstwa akademickiego. Teraz spotykamy się ponownie, półtora miesiąca po zamordowaniu wolontariuszki misyjnej Heleny Kmieć, i dlatego zaczynam od pytania o obawy. Monika Jamer od grudnia nie straciła nic ze swego zaraźliwego entuzjazmu i pozytywnego nastawienia do ludzi i świata.

W błocie i deszczu motorkiem po fantę

– Jadąc do Kenii, myślałam, że dużo im dam, że przyniosę pomoc. A tak naprawdę więcej sama zyskałam, niż mogłam dać i pomóc –powtarza Monika Jamer. Uderzyła ją radość mieszkańców kenijskich wiosek czy Nairobi, którzy cieszyli się z samego spotkania z młodymi wolontariuszami z Polski.

– Dla nich fajne było to, że przyjeżdżają do nich osoby świeckie i chcą pomagać. Bo ksiądz czy siostra zakonna już na samym starcie poświęcają życie Bogu i to, że wyjeżdżają na misje, nie jest aż tak wielkim poświęceniem. Dlatego tak cieszyli się ze spotkań z nami. Bo przecież moglibyśmy sobie w Europie zarabiać pieniądze i żyć spokojnie, ale zdecydowaliśmy się być z nimi, w o wiele gorszych warunkach – tłumaczy opolska studentka.

Była zaskoczona wielką gościnnością i otwartością, z jaką przyjmowali ich ludzie z plemion Pokot i Turkana czy mieszkańcy slumsów stolicy Kenii. – Oni byli naprawdę szczęśliwi, że chcemy z nimi się spotkać, porozmawiać. Zawsze dawali nam do jedzenia więcej, niż sami mają, często kurczaki, które jedzą tylko od święta. Kiedyś przyszliśmy do kobiety, która zaprosiła nas na poczęstunek po Mszy. Ale była wielka ulewa i Msza pod drzewem trwała tylko 50 minut, a nie trzy godziny jak zwykle. Kobieta zaczęła prawie rozpaczać, że nie ma nas czym ugościć, bo dopiero przygotowuje posiłek. Więc wysłała syna po fantę i sprite’a. Pojechał 30 kilometrów w deszczu i błocie na swoim motorku, żeby miała nas czym poczęstować, zanim ugotuje obiad. To było wzruszające – wspomina Monika.

Podczas ubiegłorocznego pobytu w Kenii i Ugandzie razem z innymi młodymi ludźmi z Ruchu Świeckich Misjonarzy Kombonianów odwiedziła wiele miejsc prowadzonych przez misjonarzy kombonianów i Misjonarki Miłości: ośrodki misyjne, szkoły, ośrodki zdrowia, centra pomocy chorym na AIDS i dzieciom ulicy. – Uderzające było, że chłopcy z ulicy: dziesięciolatkowie czy nastolatkowie, którzy jeszcze niedawno kradli czy zabijali, mają wielkie marzenia. Jeden mówił, że chce być prawnikiem, inny lekarzem. A tam jest to bez porównania trudniejsze niż u nas – podkreśla świecka misjonarka.

Najtrudniej powiedzieć rodzicom

Przygotowania do pierwszego wyjazdu trwały dwa lata. Finansowo w wyjeździe dużo pomogła uczelnia. Formacyjnie – comiesięczne, weekendowe spotkania świeckich misjonarzy kombonianów w Krakowie, składające się z wielu zajęć: modlitwy, medytacji, warsztatów, spotkań, działań na ulicach, np. pomocy bezdomnym. – Najtrudniej jednak było powiedzieć o planach wyjazdu rodzicom – przyznaje Monika Jamer. Co ciekawe, o wyjeździe na misje zaczęła myśleć już w gimnazjum, pod wpływem zaprzyjaźnionego z rodziną ks. Łukasza Niemca, który wyjechał na misje do Kazachstanu i goszcząc w domu Jamerów, opowiadał o swojej pracy.

– Mama na początku nie uwierzyła, że chcę pojechać na misje do Kenii – opowiada komboniańska wolontariuszka. Znacznie później dowiedział się tato, a na samym końcu, kilka dni przed wylotem, brat i siostra oraz babcie. – Nie chcieliśmy, żeby babcie się denerwowały. Ale nie przyjęły tego źle, kiedy dowiedziały się, że jadę w grupie znajomych i z misjonarzami. A teraz się cieszą, że znowu pojadę – przyznaje Monika. – Jestem dorosła, ale nie pojechałabym, jeśli rodzice powiedzieliby: nie jedź. Dla mnie jest ważne, że rodzice również cieszą się tym, że pojechałam i znowu pojadę. To pomaga mi w wypełnianiu tej misji – podkreśla.

Koledzy ze studiów reagowali różnie. – Jedni mówili, że jestem głupia: po co jechać na inny kontynent i pomagać czarnym? Ale drudzy mówili, że super i się bardzo cieszą. Jednak od powrotu wielu z tych pierwszych mówi, że to, co zrobiłam, jest fajne, wymaga dużej odwagi, że mi gratulują i cieszą się, że mają taką koleżankę. Niewierzący też szanują mój wybór – opowiada dziewczyna. Po powrocie z Kenii co najmniej dziesięć osób mówiło jej, że też kiedyś myślało o wyjeździe na misje, pomocy ludziom z krajów Trzeciego Świata. – Nie umieli zrobić tego pierwszego kroku, ale to było, a czasami wciąż jest, ich marzeniem – mówi opolska studentka.

Zadawać pytania swoim życiem

– Nie możemy potępiać tych, którzy nie wierzą. Trzeba dostrzegać, że taka osoba na czyms opiera swoje poglądy. Raczej powinniśmy pokazywać swoim życiem, że warto wierzyć, a nie potępiać tych, którzy myślą inaczej. Osoba, która patrzy na moje życie, powinna się zastanowić, czy ona rzeczywiście dobrze robi, że nie wierzy – mówi Monika Jamer. Po powrocie z Kenii zaangażowała się w realizację programu „Edukacja dla Pokot”, bo widziała na własne oczy, że nauka jest jedyną szansą wyrwania się z nędzy przez młodych ludzi z plemienia Pokot. Wraz ze znajomymi ze studiów przygotowała także akcję pomocy dla ośrodka w Ugandzie. – Pod koniec życia będziemy sądzeni z miłości. Wtedy nie będą się liczyły nasze sukcesy zawodowe, to, co posiadamy, tylko to, ile ofiarowaliśmy drugiemu człowiekowi; że staraliśmy się mu pomóc. Staniemy przed Panem Bogiem i będzie się liczyło tylko to, co dobrego zrobiliśmy – mówi Monika Jamer.

TAGI: