Głuchych i ślepych rozmowy

Andrzej Macura

W drodze do celu lepsze małe a bezpieczne kroki, niż wielki prosto w przepaść.

Głuchych i ślepych rozmowy

Papież wrócił juz z Kaukazu. O tym, co mówił sporo już napisałem. Nie napisałem o tym, jak papież był przyjmowany. W Gruzji.... Cóż, nie dało się nie zauważyć pewnego chłodu. Nie katolików oczywiście, ale  nieobecności przedstawicieli patriarchatu gruzińskiego na Mszy. Powód?

Prawosławie gruzińskie nie od dziś jest jednym z hamulcowych dialogu katolicko-prawosławnego. Ostatnio podpisany przez obie strony dokument właśnie przedstawiciele tego Kościoła najmocniej oprotestowali i, jak zaznaczono w przypisach, nie zgodzili się na parę jego punktów. Wierność wobec ortodoksji? Tak to jest przedstawiane. No niech będzie. Ale może ma też znaczenie, od kiedy obecny katolikos-patriarcha sprawuje swój urząd? Nieuświadomionych uświadamiam: od roku 1977. I wcale nie o  jego wiek mi chodzi (urodził się zresztą w 1933 roku).

Przypominam, że politycznie Gruzja dąży (ciągle jeszcze) do Europy i jest skonfliktowana z Rosją o Abchazję i Południową Osetię. Także na płaszczyźnie kościelnej (w Abchazji zdecydowano nawet o powołaniu niezależnego od Gruzji Kościoła). Robić dobre wrażenie – na arenie międzynarodowej - niewiele kosztuje. Tu jednak wybrano sztywne trzymanie się racji.

W Azerbejdżanie... Cóż, trudno było nie zauważyć, że gospodarze wizytę wykorzystali dla prób polepszenia swojego wizerunku na arenie międzynarodowej. W tle jest spór z Armenią o Górski Karabach. Co szkodzi pokazać, że jest się otwartym? Nawet jeśli ma się w tym jakieś polityczne cele, niewiele to kosztuje.  Nie, nie popieram obłudy. Po prostu uważam, że dialog zawsze jest lepszy od sztywnego „nie”. Z dialogu zawsze może się wykluć coś dobrego. Jego brak za to zawsze powoduje utwierdzenie się w swoich świętych racjach.

Papież wrócił już do Rzymu. Ja za to z tej wirtualnej wycieczki wracam do Polski. I co widzę? Ano rosnący kult „świętego Oburza”. Teraz ze sporami wokół dopuszczalności aborcji w tle. Po obu stronach barykady radykałowie. Zgodnie (o dziwo) głoszących, że są zasady, o których się nie dyskutuje. Dla jednych jest to życie nienarodzonych, dla drugich wolność kobiety w decydowaniu, czy chce urodzić. Spotkanie się w pół drogi niemożliwe?

Nie, no skądże. Obie strony bronią świętych racji. I obie „rejtanią”: po moim trupie, wszystko albo nic. Nie muszę chyba wyjaśniać, że jestem za obroną życia. Nie rozumiem, jak można protestować, żądając prawa do zabijania nienarodzonych dzieci. Z drugiej strony wydaje mi się jednak, że taktyka, jaką dziś obierają jego obrońcy, to najlepsza droga do fiaska pomysłu, by istniejące dziś prawo zmienić tak, aby lepiej broniło życia. Skoro zależy nam na życiu nienarodzonych, po co upierać się przy karaniu kobiet, które dopuszczą się aborcji? Kogoś to uratuje? Może. A przy okazji wepchnie Bogu ducha winne kobiety, które samoistnie poroniły w krąg podejrzanych o zbrodnię. Co się dziwić, że taki pomysł budzi sprzeciw? A przecież może wystarczyło, by najpierw zrobić mały krok: ograniczyć możliwość aborcji z powodu tych czy innych wad genetycznych....

Nawet jeśli zwolennicy takiego rozwiązania odniosą sukces i proponowane przez nich prawo wejdzie w życie, w co szczerze wątpię, będzie to zwycięstwo pyrrusowe. Jak zwycięstwa Armii Czerwonej w Afganistanie. W drodze do celu naprawdę lepsze są małe a bezpieczne kroki niż wielki prosto w przepaść. Jasne, można mówić, że dla uratowania każdego życia warto zrobić wszystko. Ale kto weźmie odpowiedzialność za tych, którzy zginą, kiedy wahadło, dziś mocno wychylone w jedną, gwałtownie przesunie się w drugą stronę?