Last minute

Małgorzata Głowacka

publikacja 23.07.2016 06:00

Historia wadowickiego nawrócenia niemieckiego zbrodniarza, który odpowiada za życie setek tysięcy osób, nie jest raczej powszechnie znana i przypominana. W pamięci historycznej komendant obozu KL Auschwitz-Birkenau zapisał się bowiem jako bezwzględny oprawca pozbawiony ludzkich uczuć i odruchów.

Last minute HENRYK PRZONDZIONO /FOTO GOŚĆ Mnie, który jako komendant Oświęcimia wyrządziłem polskiemu narodowi tyle szkód i bólu […] okazywano ludzkie zrozumienie, co mnie bardzo często głęboko zawstydzało... - pisał Rudolf Hoess

Bezsprzecznie - wabikiem do wyjazdu na rekolekcje Służby Zdrowia do Częstochowy  - była obietnica pobytu w Oświęcimiu i w Czernej. Obydwu tych miejsc - gdy idzie o doświadczenia osobiste - jeszcze nie poznałam.

Kilka kilometrów przed Oświęcimiem przewodzący grupie ksiądz zapytał uczestników tego wyjazdu na ile pamiętają to, co wcześniej - ponoć kilkakrotnie -  opowiadał podczas kazań w szpitalnej kaplicy, czyli o zbieżności dat, postaci i odmiennym finale wydarzeń "bohaterów"  tego obozu. Przyznam szczerze, że nigdy takiego kazania nie słyszałam, a myślę, że utkwiło by mi mocno w pamięci, bowiem takie porównania zawsze rozpalają moją wyobraźnię...

Owy ksiądz opowiadał, że komendant obozu zagłady w Oświęcimiu jak i Maksymilian Maria Kolbe (osoba która wszystkim kojarzy się z Oświęcimiem), mieli wiele podobieństw: byli rówieśnikami (gdy idzie o ilość lat w czasie śmierci, czyli 47), obaj chcieli zostać kapłanami, przy czym jeden "zrealizował" swoje powołanie, drugi wybrał przeciwnie i że obaj spojrzeli sobie podczas pobytu w obozie w twarz. Kolbe zginął jako bohater i został świętym, drugi został jednym z największych zbrodniarzy hitlerowskich w dziejach świata, choć przed śmiercią się nawrócił. Wyjątkowo mocno utkwiło mi oświadczenie, że podczas odsiadywania kary więzienia w wadowickim więzieniu, mimo iż skazany nazista  poprosił o sakrament, nie znalazł się nikt, kto by  go wyspowiadał (co nie tylko zaskoczyło mnie najmocniej ale wręcz zaszokowało). Dlatego po powrocie do domu postanowiłam, że poznam więcej szczegółów...

Sam obóz mimo ogromu tragicznej historii nie wywarł na mnie już tak szokującego wrażenia,  jak obóz hitlerowski w Sztutthofie, który zwiedzałam jako dziecko podczas pobytu na kolonii w Gdańsku.  Być może  wiek/dojrzałość czy inna zdolność oceny a także posiadana wiedza itd. miały na to wpływ, nie umiem wytłumaczyć. Tym razem obrazem determinującym mą pamięć była postać głównego dowódcy nazistowskiego obozu zagłady w Oświęcimiu. Jego nawrócenie mnie zaskoczyło, nigdy bowiem nie znałam tej historii.

Nigdzie wyżej nie wymieniłam jego nazwiska, a uczyniłam to całkowicie celowo. Po kilku klepnięciach w net zauważyłam bowiem, że Rudolf H. - komendant obozu, to nie ten sam  Rudolf  H. o którym myślałam (i uważam, że wiele osób, nie znając dokładniej historii II wojny światowej, popełnia ten sam błąd). Jest bowiem dwóch Rudolfów H. - i choć ich nazwiska czyta się tak samo, to są to inne postacie, inne osoby, inne historie, łączy ich tylko ta sama nazistowska działalność. Jeden to Rudolf Walter Richard Heß (wymowa Hess, 3 osoba w państwie po Hitlerze), drugi to Rudolf Franz Ferdinand Höß (pisownia alternatywna: Hoess lub Höss, wymowa Hes) komendant niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau w latach 1940–1943.

Kolbego już znałam, Hoessa wręcz przeciwnie, dlatego zaczęłam szperać w necie, przeglądać informacje z nim związane i śledzić historię jego życia. Jest niestety tragiczna, niezrozumiała dla mnie, choć dająca wiele do myślenia. To, co po nim dziś pozostało to świadectwa ludzi, którzy mieli z nim kontakt. Nigdy nie dowiemy się tak naprawdę  –  choć owe świadectwa dostarczają nam pod tym względem pewnych wskazówek – jak funkcjonowało jego sumienie i jak wyglądała tajemnica jego życia. Ono na zawsze pozostanie tajemnicą, znaną tylko Bogu. Możemy jedynie przyglądać się temu napięciu, jakie jawi się między człowiekiem a jego obrazem, tym, co po sobie pozostawił.  Uważam, że warto też poznać jego biografię, by spróbować wyciągnąć z niej wnioski dla siebie.

Rudolf Hoess to postać niezwykła. Bo nie był on tylko zwykłym komendantem obozu lecz jednym z najbardziej bezwzględnych egzekutorów hitlerowskich zbrodni. Pod jego trwającym trzy i pół roku kierownictwem Auschwitz stał się największym obozem zagłady Trzeciej Rzeszy, miejscem eksterminacji na skalę bez precedensu w historii ludzkości. Ten - używając języka współczesnego - genialny nazista-menager realizując „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej” okazywał totalnie ślepe i bezwarunkowe posłuszeństwo, był gorliwy, skrupulatny i metodyczny. Jako przykład podam tu, że jako pedantyczny perfekcjonista wprowadził np. obowiązek tatuowania numerów więźniów, by usprawnić "buchalterię" śmierci. Dbał też o "wydajność" komór gazowych i krematoriów, wprowadzając co rusz różne "unowocześnienia". Zadziwiał swoją pomysłowością.

Dom z którego pochodził Hoess, był katolicki. Jednak była to religijność ponura, przepełniona lękiem przed grzechem i poczuciem winy, nad którą dominowała postać apodyktycznego i autorytarnego ojca, zresztą niedoszłego zakonnika. Hoess po latach wspominał go jako "człowieka zamkniętego w sobie, mało towarzyskiego, nie ujawniającego swych uczuć, zrównoważonego, bardzo uczciwego, o niezmiernie surowych zasadach etycznych, głęboko religijnego fanatycznego katolika". Nie miał dla syna zbyt wiele czułości, co musiało odbić się na psychice dziecka i rzutować na jego przyszłość. To głowa domu chciała, by młody Rudolf został księdzem (sic!).

Początkowo chłopak przyjmował to do wiadomości, ale z czasem zaczął dusić go węzeł ojcowskiego postanowienia. Poza tym, bardziej niż kapłański ornat pociągał go żołnierski mundur. A okazja do wojaczki nadarzyła się szybko, bo już w 1914 roku , tj. w tym samym, w którym zmarł jego ojciec (RH miał wówczas 14 lat). Warto odnotować, że to po narodzinach najmłodszej córki Franz Xaver (ojciec Rudolfa) złożył ślub życia w celibacie i ofiarował Bogu swego syna, przeznaczając go do kapłaństwa. Bez pytania o zgodę syna, sam zadecydował o jego drodze powołania. Nie zdawał sobie sprawy, że relacja miłości człowieka z Bogiem jest możliwa tylko w całkowitej wolności, a wszelki przymus w sprawach religijnych jest łamaniem podstawowego prawa osoby ludzkiej – prawa do wolności sumienia! 

Franz często zapraszał do swojego domu misjonarzy i zabierał syna Rudolfa na pielgrzymki do różnych sanktuariów w Niemczech, Szwajcarii i Francji. Rudolf był gorliwym ministrantem i sumiennie wypełniał swoje religijne obowiązki, ale był zamknięty w sobie i nie potrafił otworzyć się na innych. „Nie dawałem sobie nigdy niczego narzucić i zawsze musiałem postawić na swoim. Jeżeli uczyniono mi krzywdę, nie spocząłem, póki, moim zdaniem, nie została pomszczona. Byłem w tych sprawach bezwzględny” (Autobiografia, s. 33).   Matka robiła co mogła, by odwieść nastoletniego Rudolfa od wstąpienia do armii, chcąc spełnić marzenie męża. Bezskutecznie. Chłopak zaciągnął się do wojska i najbliższe lata spędził na froncie w Turcji, Mezopotamii i Palestynie, gdzie dosłużył się stopnia feldfebla (odpowiednik polskiego sierżanta). Odznaczono go Krzyżem Żelaznym I i II klasy. Jak wspomina: "Wyrwałem się z cieplej atmosfery domu rodzicielskiego, rozszerzył się mój horyzont (...) Z trzęsącego się ze strachu chłopca, który uciekł spod opieki matki, jakim byłem podczas pierwszej potyczki, stałem się twardym, szorstkim żołnierzem "(Autobiografia s.40).

Przez te wszystkie lata Hoess oddalał się od chrześcijaństwa, które nazbyt musiało kojarzyć mu się z duszną atmosfera domu i figurą despotycznego ojca. Jeśli wierzyć jego własnym relacjom, to proces ten zaczął się już w wieku 13 lat. Z religią zerwał już po wojnie, na początku lat 20. gdy związał się z raczkującym ruchem nazistowskim i neopogańskim Związkiem Artamanów. W 1933 został członkiem SS i to właśnie tam ostatecznie uformował się jego nowy światopogląd. Narodowy socjalizm zastąpił Hoessowi katolicyzm, stał się jego nową religią, której poświęcił się bez reszty. Tu nie było już  miejsca na chrześcijaństwo, którego Himmler (szef SS) głęboko nie znosił, uważając, że jest ono - jako "produkt żydowski" - obce aryjskiej naturze. Nazistowski periodyk "SS-Leitheft" w sierpniu 1937 roku grzmiał: "To, co chrześcijańskie, nie jest germańskie! Germańskimi są duma męska, odwaga i wierność - nie zaś łagodność, skrucha, poczucie grzechu i zaświaty z modlitwą i psalmami". 

Hoess był głęboko przejęty tymi ideami. Padły one na podatną glebę jego osobowości, od najmłodszych lat tresowanej w posłuszeństwie i fanatyzmie. Zmieniła się tylko treść jego poglądów, ale mechanizmy rządzące ich wewnętrzną dynamiką pozostały takie same. Piętno ojcowskiego wychowania było nieusuwalne. Hmm... muszę dodać w tym miejscu, że potrafię to zachowanie opisać, jednak nie potrafię go zrozumieć. Bo zrozumieć go do końca po prostu się nie da. Nawet Hoess - jeśli brać serio jego wspomnienia mówił o niezatartym śladzie jego chrześcijańskiej wrażliwości, który musiał być w nim cały czas obecny: "Czułem już dawno, czułem właściwie przez cały czas mojej działalności w obozach, że tkwi w tym wszystkim coś fałszywego, coś, z czym trudno się człowiekowi pogodzić, czułem, że fałszywe muszą być założenia mogące doprowadzić do zbrodni, z którymi człowiek nie może się pogodzić. Czułem to tylko, rozum mój bowiem nie zastanawiał się nad sprawami, które nauczono nas przyjmować bezkrytycznie" (Autobiografia).

O Hoessie sprzed 1940 roku wiadomo niewiele. W jego aktach osobowych SS znajdziemy wprawdzie rękopiśmienny życiorys z 1936 roku i parę świadectw osób, które z nim wówczas współpracowały oraz legitymację członkowską Związku Artamanów i książeczkę z urzędu stanu cywilnego potwierdzającego zawarcie małżeństwa (de facto znajduje się ona obecnie w Instytucie Yad Vashem). Więcej świadectw mamy z "drugiej strony" tj. z czasów komendantury w Oświęcimiu. By być dosłowną przypomnę, że więźniowie zazwyczaj nie mieli z nim kontaktu, stąd materiał źródłowy jest skromny, bogactwo świadectw dotyczy okresu po jego aresztowaniu,  które nastąpiło w 11 marca 1946 roku i złożonych obszernie <wyjątek wśród aresztowanych nazistów (sic!)> wyjaśnień oraz autobiografii, którą zdążył napisać tuz przed śmiercią a także długo nie publikowanych listów do rodziny (napisał je 5 dni przed śmiercią).

Gdy czytam Autobiografię Hoessa  uderzyła mnie szczerość jego wypowiedzi. Napisał ją na kilkanaście dni przed śmiercią. Miał świadomość wyroku skazującego, jednak jego wyjaśnienia zdecydowanie mniej - niż innych złapanych wówczas nazistów - zabarwione są samoobroną, próbą zepchnięcia winy na ideologię i Hitlera, ucieczki przed odpowiedzialnością za wykonane działania. Wiedział co robił. Zresztą widać to wyraźnie, gdy opisuje całkiem dokładnie, jak wyglądało życie obozowe, czy w miejscach gdy opowiada o swoich emocjach:

"Ogarniała mnie groza, gdy myślałem o rozstrzeliwaniach, masowych egzekucjach dzieci i kobiet. Miałem już dosyć egzekucji zakładników i grupowych rozstrzeliwań dokonywanych na rozkaz Reichsführera SS lub RSHA", czy chociażby w słowach: "Musiałem (choć nie chciałem) na wszystko patrzeć. Dniem i nocą musiałem się przypatrywać wyciąganiu i paleniu zwłok, musiałem godzinami oglądać wyrywanie zębów, obcinanie włosów i inne okropności. Przebywałem godzinami wśród odrażającego odoru rozchodzącego się podczas rozkopywania masowych grobów i spalania zwłok. Na skutek uwagi zwróconej mi przez lekarzy musiałem przez okienko komory gazowej przyglądać się śmierci. Musiałem czynić to wszystko, ponieważ byłem osobą, na którą wszyscy patrzyli, ponieważ musiałem wszystkim okazać, że nie tylko wydaję rozkazy i zarządzenia, lecz także jestem gotów wszędzie być przy ich wykonywaniu, jak tego wymagam od swoich podkomendnych", "Musiałem być zimny wobec wszelkich wydarzeń. Jednakże nawet mniejsze przeżycia, które niejednokrotnie nie dochodziły do świadomości innych, nie zacierały się szybko w mojej pamięci. A przecież w Oświęcimiu nie mogłem się naprawdę nigdy skarżyć na nudę. Jeżeli jakieś wydarzenie mnie szczególnie wzburzyło, nie mogłem udać się do domu, do mej rodziny. Dosiadałem konia i w szalonej jeździe starałem się pozbyć straszliwych obrazów albo też nocą chodziłem do stajni i tam, wśród moich ulubieńców znajdowałem uspokojenie. Często zdarzało się, że podczas pobytu w domu wracałem nagle myślami do jakiegoś szczegółu akcji eksterminacyjnej. Musiałem wówczas wychodzić z domu", "Od chwili rozpoczęcia akcji masowej zagłady nie zaznałem w Oświęcimiu nigdy szczęścia. Byłem z siebie niezadowolony". Takich wyznań jest sporo.

Oczywiście zawsze można kwestionować szczerość wypowiedzi Hoessa. Można je odczytywać jako mimowolną próbę tłumaczenia się, bo...  tak trudno jest pojąć ogrom zła jakie popełnił. Tego zła nie da się zrozumieć a tym bardziej usprawiedliwić w imię ideologii czy fałszywie pojętego posłuszeństwa przełożonym. I myślę, że podobnie jak ja, odczuwa to wielu. Znakomicie zorientowany Hoess zeznawał jednak chętnie, a trzeba przyznać pamięć miał dobrą, co widać z obfitości jego wypowiedzi czy dowodów wynikających z znalezionych dokumentów, jednak mimo wszystko można zauważyć, że całość, w jakiś sposób, trąci subiektywizmem i próbą uwiarygodnienia działań wynikających ze ślepej wiary z Hitlera. Bo mimo braku wyparcia odpowiedzialności za miliony ofiar i szczegółowych opisów działalności SS wciąż przyznawał się do narodowego socjalizmu. Widać to wyraźnie, nawet w kilka dni przed śmiercią, gdy osadzony w polskim więzieniu Hoess przedstawia się jako niezłomny i nieposzlakowany narodowy socjalista, który postępował bezinteresownie i w głębokim przekonaniu, że to co czynił, było konieczne dla dobra jego kraju i narodu.

Ale wróćmy jeszcze na moment do jego wcześniejszej historii. Wydaje mi się to ważne, ona bowiem zdecydowała o jego późniejszej osobowości i zachowaniu. Jak sam wspomina, podczas I wojny światowej nigdy nie słyszał wrogiego słowa pod adresem Kościoła -  precyzując należałoby dopowiedzieć - nie było jeszcze wrogiej Kościołowi ideologicznej propagandy. Jednak pewne szczegóły z jego życia potwierdzają fakt, że wyobcowanie z Kościoła w jego wnętrzu już trwało. Grozę budzi u niego obserwacja handlu ponoć świętymi przedmiotami w Palestynie. Wspomina: "ten trywialny handel rzekomymi świętościami, prowadzony przez przedstawicieli wszystkich osiadłych tam Kościołów, budził we mnie wstręt (...) Przez długi czas nie mogłem oswoić się z tymi sprawami i były one prawdopodobnie decydującym czynnikiem o moim późniejszym odejściu z Kościoła" (Autobiografia s.38).  W tym czasie nasiliły się też jego wątpliwości co do wstąpienia do seminarium, tym bardziej że jego rodzinny majątek rozgrabiła rodzina. To wówczas - jak sam stwierdził - zrzekł się hipotetycznej części swego majątku i  postanowił przebijać się przez życie siłą własnych łokci pójść naprzód.

Oficjalnie wystąpił z Kościoła w 1922 roku.  Nowe, rodzinne grono znalazł w szeregach wojskowych. "Zostałem znów żołnierzem. Znalazłem znowu dom i bezpieczne schronienie w koleżeńskiej przyjaźni. Charakterystyczne było to, iż ja - samotnik, który sam w sobie trawił wewnętrzne przeżycia i wzruszenia - czułem się pociągnięty koleżeńską przyjaźnią, w której w razie potrzeby i niebezpieczeństwa jeden na drugim mógł bezwzględnie polegać" (Autobiografia s.41). Jak widać został Hoess żołnierzem nie z chęci fanatycznego odwetu po przegranej wojnie, by bronić zaciekle honoru wojskowego, by zbudować podwaliny pod nowe, potężne Niemcy ale z potrzeby wspólnoty, bycia z kimś razem. Podczas swego osadzenia opowiadał psychiatrze który go badał, iż nie mógł w sobie wykrzesać zainteresowania do polityki, znajdował jednak w tym środowisku (wśród kolegów takich jak: Himmler, Eichmann, Borman i inni) wiarę, wizję świata i mocne polityczne przekonania, które po prostu sobie przyswoił. Po przygodzie z korpusem ochotniczym Rossenbacha, sądzie kapturowym i karą więzienia, którą zniósł źle a która stała się przyczyną wielu przemyśleń, w tym także tej dotyczącej siebie, zaczął wiele myśleć o tym, co dalej. Gdy przebywał w izolacji, dużo czytał. Prasę dostarczali mu przyjaciele. Dotyczyła ona głównie historii, nauki o rasach oraz ideologii narodowo-socjalistycznej (w tym m.in. Mein Kampf Hitlera). Hmm... i jak tu nie zacytować klasyka, który mówi: powiedz mi co czytasz, a powiem ci, kim jesteś; powiedz, kim są twoi przyjaciele, a powiem ci, kim jesteś...

Po amnestii, gdy Hoess opuścił więzienie, odciął wszelkie kontakty ze starymi  kolegami, choć nie ze wszystkimi. Chciał prowadzić nowe życie. Jednak od poznanej ideologii nie dało się już daleko uciec. I choć wstąpił do Artamanów (wspólnota rolnicza) z czystych pobudek - wszystko, co potem nastąpiło - skierowało go do tragicznego finału, bo ideologicznym spadkobiercą ruchu Artamanów stało się SS. Czynną służbę w szeregach SS Hoess, na prośbę Himmlera, rozpoczął w 1934 roku. Zresztą Himmler był dla Hoessa nie tylko najwyższym - po Hitlerze - przełożonym lecz i duchowym przywódcą, "człowiekiem który w moim wyobrażeniu stał tak wysoko, do którego miałem niezłomne zaufanie, którego rozkazy i wypowiedzi były dla mnie ewangelią" (Autobiografia s.169). Znając tę prawdę nie dziwi fakt, że na ścianie w gabinecie Hoessa nie wisiał portret Hitlera, a Himmlera.

Wracajmy do Auchwitz. Uważam że Hoessa można próbować zrozumieć tylko i wyłącznie  poprzez światopogląd narodowo socjalistyczny, bo to właśnie on zastąpił mu religię. Wiara została zamieniona na nazistowską propagandą a on był niestety jej gorliwym wyznawcą. Ta "wiara" znalazła swój punkt oparcia nie w Objawieniu lecz  w  rasistowsko interpretowanej "naturze". Inaczej nie potrafię - nie tyle bronić, co wyjaśnić -  jego  późniejszego działania, sposobu myślenia i odczuwania. Zresztą by móc próbować zrozumieć Hoessa trzeba dobrze wgryź się w jego biografię, tego co sam przeżył, przyjął, doświadczył i uznał "za swoje", zwłaszcza do fragmentu, gdzie sam mówi o swej winie - wydaje mi się, że to jej najważniejszy urywek: "Wówczas powinienem pójść do Eckiego lub Reichsfuhrera SS i powiedzieć im, że nie nadaję się do służby w obozie koncentracyjnym, ponieważ odczuwam zbyt wielkie odczucia dla więźniów. Nie zdobyłem się na tę odwagę; nie chciałem się kompromitować, nie chciałem się przyznać do swojej miękkości. Byłem zbyt uparty, by przyznać się, iż poszedłem błędną drogą, gdy zrezygnowałem z mego zamiaru osiedlenia się na roli (...) Do czynnej służby SS poszedłem dobrowolnie, czarny mundur stał się dla mnie zbyt drogi, abym go w ten sposób chciał zrzucić. Przyznanie się, że jestem zbyt miękki do służby w SS, pociągnęłoby za sobą niewątpliwie usunięcie z szeregów, a przynajmniej zwykłą dymisję. Tego jednak nie zniósłbym" (Autobiografia s.78).

Sprawę nawrócenia Hoessa należy rozpatrywać wielowątkowo i nie bez znaczenia ma tu wpływ zachowania się strażników po jego aresztowaniu. Początkowo był on bardzo brutalnie traktowany przez Brytyjczyków, a jego sytuacja zmieniła się na lepsze dopiero gdy trafił do Norymbergii. Tu bezsprzecznie zadziwiające wszystkich są jego opisy masowej zagłady. Podczas gdy Goring zaprzecza istnieniu holokaustu, Hoess wyraźnie je potwierdza.  "Przy wszystkich rozmowach Hoess jest bardzo rzeczowy i beznamiętny, okazuje nieco opóźnione zainteresowanie okropnością swych zbrodni, ale sprawia wrażenie, jak gdyby nie były one nigdy, jakby nie doszły do jego świadomości (...) W tym apatycznym niskim mężczyźnie nie było nic, co pozwalałoby przypuszczać, że ma się do czynienia z największym mordercą, jaki kiedykolwiek żył na świecie (...) Jest zbyt apatyczny, aby można było jeszcze spodziewać się skruchy i nawet perspektywa powieszenia nie zdaje się zbytnio go niepokoić. Sprawia ogólne wrażenie człowieka umysłowo normalnego, ale z takimi oznakami schizoidalnej apatii, braku odruchów emocjonalnych i empatii, jakie w tak krańcowym stopniu można spotkać u rzeczywistego schizofrenika" (fragm. opinii z badania psychiatrycznego przeprowadzonego przez dr Martina Gilberta).

Następnie Hoess trafił do Polski, zgodnie z zasadą że zbrodniarze wojenni mają być sądzeni w kraju, w którym zbrodnie popełnili. Tu całość procesu była publiczna i służyła nie tylko osądzeniu komendanta KL Auchwitz, ale i poznaniu całego życia w obozie. I to właśnie tu zaczyna nabierać kształtu jego wewnętrzna przemiana. Tak pisał w liście do swojej żony: „Czym jest człowieczeństwo, dowiedziałem się dopiero tutaj, w polskich więzieniach. Mnie, który jako komendant Oświęcimia wyrządziłem polskiemu narodowi tyle szkód i bólu […] okazywano ludzkie zrozumienie, co mnie bardzo często głęboko zawstydzało. Nie tylko ze strony wyższych funkcjonariuszy, ale również ze strony najprostszych strażników. Wielu z nich to byli więźniowie Oświęcimia i innych obozów. Właśnie teraz w ostatnich dniach życia, doznaję ludzkiego traktowania, jakiego się nigdy nie spodziewałem. Mimo wszystkiego, co się stało, widzi się jeszcze we mnie zawsze człowieka” (Autobiografia, s.180).

Podczas toczącego się śledztwa w Krakowie, na wszelkie pytania prokuratury Hoess odpowiadał zawsze bardzo chętnie i rzeczowo a mimo to prawie do samego końca nie brał za zbrodnie te odpowiedzialności. Uczynił to dopiero pod koniec toczącego się procesu: "Dzisiaj oceniając swą działalność na podstawie jej wyników oraz na podstawie tych wszystkich faktów i zdarzeń, które przyniósł ze sobą dla Niemiec i dla całego świata narodowy socjalizm, dochodzę do przekonania, że obrałem błędną drogę, a biorąc udział w opisanych przeze mnie akcjach organizacji, do których należałem, wstałem się współwinnym tego zła, które organizacje te obciąża (...) Jak juz poprzednio podkreśliłem, obóz koncentracyjny w Oświęcimiu, tak zresztą jak i inne obozy niemieckie, były złem i to złem chcianym przez naczelne kierownictwo państwa i partii, które przez stworzenie warunków istniejących w obozie przemieniły go w obóz wyniszczenia. Winą moją jest, że mimo to, ze służbistą gorliwością w obozie tym pracowałem i nie znalazłem w ciągu swej służby drogi ludzkiego a nie służbowego podejścia do ludzi więzionych o obozie (...) Przyznaję następujące fakty (...) wg. obowiązujących przepisów byłem jako komendant obozu za wszystko to, co się w obozie działo, wyłącznie i w pełni odpowiedzialny" (z akt procesowych Hoessa).

Podczas pobytu w polskim więzieniu miał Hoess intensywny kontakt z krakowskim kryminologiem, lekarzem i psychologiem prof. Stanisławem Batawią. To rozmowy z nim skłoniły Hoessa do spisania - w przerwie między śledztwem a rozprawą główną - swych autobiograficznych wspomnień pod tytułem: "Moja dusza, rozwój, życie i przeżycia". Prof. Batawia zapytywał też zbrodniarza, czy nie chciałby widzieć się z księdzem. I kto wie czy te wspomnienia a także pytania nie stały się początkiem powolnego powrotu na drogę wiary. W nich bowiem z jednej strony tłumaczył swe zachowanie narodowym socjalizmem, z drugiej strony uznawał swą winę w zakresie braku odwagi zejścia z drogi zbrodni, by wreszcie ostatecznie (na kilkanaście godzin przed śmiercią)  uznać swą odpowiedzialność za zbrodnię. Do tego musiał jednak dojrzeć. W czasie procesu bowiem - jak można wyczytać w listach do żony na 2-3 przed wykonaniem wyroku powieszenia - niezmiennie używał pojęcia "los" i nie rozumiał wagi swego zachowania: "od pierwszego dnia mojego przebywania w areszcie i od pierwszego dnia śledztwa zawsze oświadczałem, że w zupełności byłem odpowiedzialny za Oświęcim w charakterze komendanta obozu. Ja osobiście ani nie kradłem, ani nie maltretowałem więźniów, ani nie zabijałem. Wszystko to, co tam się czyniło, robiłem na rozkaz moich urzędów przełożonych, nie dopuściłem się żadnych czynów, wynikających z mojej własnej woli. Jednakże, składając to oświadczenie, bynajmniej nie mam zamiaru wykręcać się od odpowiedzialności".

Hoess nie pozostał do końca życia narodowym socjalistą. Profesorowi Batawi powiedział wprost: "Czułem już dawno, czułem właściwie przez cały czas mojej działalności w obozach, że tkwi w tym wszystkim coś fałszywego, coś, z czym trudno się człowiekowi pogodzić, czułem że fałszywe muszą być założenia mogące doprowadzić do zbrodni, z którymi człowiek nie może się pogodzić. Czułem to tylko, rozum mój bowiem nie zastanawiał się nad tymi sprawami, które nauczono nas przyjmować bezkrytycznie. I dzisiaj nawet, kiedy tyle myślę o wszystkim, co przeżyłem, nie mogę jeszcze uznać z całą pewnością, że ideologia narodowo-socjalistyczna była fałszywa; ta ideologia tkwi jeszcze we mnie, chociaż widzę wiele fałszów w niej zawartych i zdaję sobie sprawę, do czego ona doprowadziła. Wiem jednak na pewno, że złe było przekreślenie moralności, złe były zbrodnie, terror, szerzenie nienawiści. Zawsze to czułem, teraz nie tylko czuję, ale i rozumiem, na czym polegało zło". Gdy wreszcie się złamał i zerwał ostatecznie z ideologią narodowo-socjalistyczną wyznał: "Podczas mojego długiego, samotnego pobytu w więzieniu miałem dosyć czasu na najgruntowniejsze przemyślenie całego mojego życia. Całe moje dotychczasowe działanie poddałem zasadniczej analizie. W świetle obecnych przekonań widzę dzisiaj jasno, co jest dla mnie nader ciężkie i gorzkie, że cała ideologia, cały świat, w które tak mocno i święcie wierzyłem, opierały się na fałszywych założeniach i musiały pewnego dnia runąć. Również moje postępowanie w służbie tej ideologii były zupełnie fałszywe, mimo iż działałem w dobrej wierze o słuszności tej idei" .

Składając takie wyznanie Hoess otworzył się na mozolne poszukiwanie nowego sensu życia. Ponad trzy miesiące walczył ze swoimi myślami i rodzącymi się odczuciami. Można powiedzieć, że dopiero w więzieniu w Wadowicach Hoess nie tylko zaczął odnajdować w sobie człowieka, ale i wiarę w Boga. Stąd prośba o widzenie się z księdzem katolickim, która początkowo została przez władze więzienia zignorowana. Dopiero na powtórną, tym razem pisemną prośbę skazańca, postanowiono ją zrealizować. Początkowy wybór padł na klasztor Karmelitów w Wadowicach, bo to karmelici pełnili posługę kapelańską w więzieniu, a kiedy ci odpowiedzieli, że nie mają nikogo, kto włada w dostatecznym stopniu językiem niemieckim, metropolita Adam Sapieha nawiązał kontakt z o. Władysławem Lohenem SJ, posługującym wówczas jako kapelan w klasztorze Matki Bożej Miłosierdzia w krakowskich Łagiewnikach.

Do spotkania doszło 10 i 11 kwietnia 1947 roku w więzieniu w Wadowicach. Jezuita ten nie był dla Hoessa osobą anonimową. Już raz - dokładnie w 1940 roku - spotkali się, gdy o. Lohn jako prowincjał przedarł się do Auchwitz, do swoich współbraci, gdzie został złapany i postawiony przed oblicze komendanta KL. Kiedy Hoess zorientował się, iż jezuita świetnie posługuje się językiem niemieckim, nieoczekiwanie nabrał do niego zagadkowej sympatii i zapytał, jak się nazywa. "Tym razem ci daruję" – dodał dziwnie przyglądając się księdzu – "ale jeśli złapię cię raz jeszcze, nie będę już taki łaskawy".  Ksiądz Lohn przez całe lata zastanawiał się o co chodziło w tamtej historii? Dlaczego słynący z okrucieństwa i bezwzględności esesman tak po prostu go uwolnił i to bez najmniejszej nawet kary? Historia szybko dała odpowiedź na te pytania. Po 7 latach doszło do ponownego spotkania.

O. Lohn i Hoess odbyli wielogodzinną rozmowę, której treść pozostaje - i pozostanie - nieznana. Wiadomo jedynie, że jej owocem była decyzja Hoessa o powrocie na łono Kościoła rzymsko-katolickiego. Zbrodniarz przystąpił również do spowiedzi. Dzień po spotkaniu przyjął komunię świętą. Według relacji kościelnego Karola Lenia, który był obecny przy zdarzeniu, skazaniec zanosił się wówczas od płaczu.

Zresztą patrząc "na zimno" na postępowanie Hoessa i  to co się potem działo,  nie mogło być ono tylko grą pod publiczkę w celu szukania korzyści, jak chcieli by sądzić niektórzy. Był wydany prawomocny wyrok śmierci a on sam zrezygnował z prośby o ułaskawienia. Jeszcze kilka dni walczył z sobą i swoimi cieniami przeszłości, by wreszcie tuż przed egzekucją oświadczyć: "Sumienie zmusza mnie jeszcze do złożenia następującego oświadczenia. W osamotnieniu więziennym doszedłem do gorzkiego zrozumienia, jak ciężkie popełniłem na ludzkości zbrodnie. Jako komendant obozu zagłady w Oświęcimiu urzeczywistniałem część straszliwych planów 'Trzeciej Rzeszy' - ludobójstwa. W ten sposób wyrządziłem ludzkości i człowieczeństwu najcięższe szkody. Szczególnie narodowi polskiemu zgotowałem niewysłowione cierpienia. Za odpowiedzialność moją płacę życiem. Oby mi Bóg wybaczył kiedyś moje czyny. Naród polski proszę o przebaczenie. Dopiero w polskich więzieniach poznałem, co to jest ludzkość. Mimo wszystko, co się stało, traktowano mnie po ludzku, czego bym się nigdy nie spodziewał i co mnie najgłębiej zawstydziło. Oby obecne ujawnienia i stwierdzenia tych potwornych zbrodni przeciwko człowieczeństwu i ludzkości doprowadziły do zapobieżenia na całą przyszłość powstaniu założeń, mogących stać się podłożem tego rodzaju okropności". W przeddzień egzekucji Rudolf Hoess jeszcze raz wyspowiadał się u o. Lohna SJ. Pojednany z Bogiem ze spokojem oczekiwał swojej śmierci.

2 kwietnia 1947 r. sąd ogłosił wyrok skazujący Hoessa na karę śmierci przez powieszenie. Nazajutrz po wyroku byli więźniowie obozu Auschwitz-Birkenau skierowali do władz petycję postulującą, by Hoess zginął na terenie obozu. Egzekucja miała odbyć się 14 kwietnia, ale przełożono ją, gdyż obawiano się, że mieszkańcy okolic Oświęcimia będą próbowali dokonać linczu na Hoessie podczas przewożenia go na teren obozu. Podest szubienicy z zapadnią ustawili o świcie niemieccy jeńcy. Była to ta sama szubienica, którą Hoess kazał wybudować na terenie obozu w Oświęcimiu dla tysięcy swych ofiar z całego świata. Nie można wykluczyć, że niemieccy jeńcy byli też głównymi katami.

W dniu wykonania wyroku tj. 16 kwietnia 1947 roku nazista-zbrodniarz był opanowany. Nie błagał, nie krzyczał, nie szarpał się. Był spokojny. Pewnym, niemal paradnym krokiem przeszedł główną ulicą obozu. Ponieważ miał skute do tyłu ręce, kaci pomogli mu wejść na stołek stojący na zapadni. Hoess stał spokojnie na szubienicy, gdy prokurator odczytał wyrok oraz decyzję prezydenta z 10 kwietnia o nieskorzystaniu z prawa łaski. Potem kat zarzucił Hoessowi pętlę na szyję. Skazaniec poprawił ją ruchem głowy zaciągając pętlę i wówczas - kilka minut po godzinie 10 rano - kat wyszarpnął stołek spod jego nóg. Ciało uderzyło w zapadnię, która się otworzyła i Hoess bezwładnie zawisł. Zwłoki oddano do dyspozycji naczelnika wadowickiego więzienia Stanisława Wiśniewskiego, aby je pochował. Najprawdopodobniej zostały skremowane.

Wróćmy jednak do konwersji Hoessa. Czy owo nawrócenia zadziwia? Czy udzielona mu absolucja szokuje? Czy patrząc na takiego zbrodniarza "nie gorszy" nas miłosierdzie Boga?

Hmm... jeżeli na którekolwiek z wyżej postawionych pytań udzielimy odpowiedzi negatywnej znaczy, że z naszą wiarą nie jest najlepiej, że jest ona tylko ludową pobożnością lub kościelnym folklorem. Owszem zachowanie Boga może zadziwiać, a nawet szokować, bo jest większe niż nasz sposób pojmowania, gdyż Bóg jest zawsze większy (!), ale owo zadziwienie nie powinno nas od Niego odpychać. W tej szalonej miłości Boga jest nasz ratunek i nasza ucieczka. „Bardziej należy opłakiwać tego, kto dopuszcza się zła, niż tego, kto je znosi, albowiem złość ściąga na bezbożnego karę, podczas gdy cierpliwość prowadzi sprawiedliwego do chwały” – pisał św. Leon Wielki. Rudolf Hoess w sakramencie pokuty przyjął dar przebaczenia wszystkich swoich grzechów, choć nie zdjęło to z niego odpowiedzialności za cierpienia ludzi. W rzeczywistości czyśćca Hoess zapewne będzie musiał współcierpieć z kolejnymi pokoleniami ludzi, którzy cierpią z powodu konsekwencji jego grzechów i będzie tak długo współcierpiał, aż konsekwencje jego grzechów zostaną całkowicie przezwyciężone. Dopiero wówczas będzie mógł osiągnąć radość zbawionych w niebie.

Czytając biografię Hoessa mimowolnie skojarzyłam ewangeliczną przypowieść o robotnikach w winnicy (por.Mt 20, 1-15). To w niej Bóg jasno pokazuję swój sposób działania - "myśli moje nie są myślami waszymi ani wasze drogi moimi drogami "(Iz 55.8) i w której "dotyka nasze ludzkie" poczucie sprawiedliwości, wprowadzając nas w swoją boską rzeczywistość, która jest tak odmienna od naszej miary i myśli. Ponieważ przypowieść to rozbudowane porównanie poszukajmy przenośnego sensu tego ewangelicznego opowiadania. Wiadomo, że właściciel winnicy wyobraża Boga, Pana Królestwa. Ludzie jawią się jako Boży słudzy, pracujący w winnicy, podobnie jak robotnicy przy Bożym żniwie. Ich ciężka praca wskazuje, że chodzi o ludzi zwyczajnych. W tej przypowieści wabikiem wejścia do winnicy i podjęciem pracy jest denar. Ale to tylko zanęta, chodzi bowiem o poznanie Gospodarza! Człowiek po grzechu ma inny niż rzeczywisty obraz Boga i czuje ciągłą potrzebę zapracowywania sobie i zasługiwania na coś. Mentalność łaski i darmowości jest dla niego trudna i niezrozumiała.

W przypowieści jasno widać, że bezczynność oznacza marnowanie nie tyle czasu, co życia. Bycie poza winnicą, to życie tylko i wyłącznie dla siebie, to skupianie się na sobie, to poczucie braku sensu. Z pierwszymi robotnikami gospodarz winnicy umawia się, tym ostatnim zaś wręcz nakazuje iść obiecując nagrodę, zachęca by skorzystali z daru, którego nie znają. Przypowieść nie tyle obrazuje/obnaża sposób bycia i postępowania właściciela winnicy, co zachowanie się ludzi i ich kupiecki sposób myślenia. Bo czy takie postępowanie nie burzy naszą sprawiedliwość, wiary w to, że to my kreujemy życie, że to my tworzymy wartości i swoją ciężką pracą umiemy zasłużyć na nagrodę? Denar jest darem, jest zapłatą za pracę, ale przede wszystkim jest on nagrodą za nadanie sensu swojemu życiu, za poznanie Pana.

Ta Boża zapłata jest taka sama dla wszystkich zbawionych; w tej dziedzinie panuje równość. Bóg da ją nawet tym, którzy zwrócili się do niego późno i pracowali krótko. Z przypowieści wynika to stąd, że nie znaleźli pracy, choć czekali; nie spotkali gospodarza dość wcześnie. Przypowieść nie dotyczy więc tych, którzy ociągali się na Boże zaproszenie, ani ogólnie grzeszników, lecz głównie tych, którzy mając dobrą wolę i bez własnej winy zbyt późno Boga poznali.

Dla mnie osobiście znamienne w tej przypowieści jest ostatnie jej zdanie: "Tak właśnie ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi". Nie ma powodu, by dokładniej wskazywać pierwszych i ostatnich robotników z tej przypowieści. Bo tu chodzi o nas! O naszą ewentualną źle skrywaną zawiść, którą można uchwycić w wyrażeniu „ci ostatni”, o okazaną wyższość, brak sprawiedliwości, solidarności, umiejętności dzielenia się i wrażliwości na drugiego, o brak radości z nawrócenia się grzesznika.

Aaaa wracając do Hoessa jeszcze mała ciekawostka:  o. Lohn - jak wspomniałam wyżej - pracował w klasztorze Matki Bożej Miłosierdzia w krakowskich Łagiewnikach. Pierwszą spowiedź (ponoć były ich dwie)  Hoess odbył w piątek, 11 kwietnia 1947 roku. Dwa dni później nadeszła pierwsza niedziela po Wielkanocy, dziś znana już w całym Kościele jako Niedziela Miłosierdzia... Owe "miłosierdzie" przewija się w biografii nazisty wielokrotnie. Na ostatnich stronach więziennego dziennika sam Hoess zapisał, że Bóg dopuścił jego wszystkie niezliczone zbrodnie chyba tylko po to, by na końcu objawić jak niezmierzone jest Jego Miłosierdzie.

Przeglądając internet zadziwia mnie bardziej niż konwersja Hoessa zachowanie potomnych wielkich nazistowskich zbrodniarzy. Kilka słów w tym miejscu tylko o dwu postaciach: Gudrun Himmler i Rainerze Hoessie. Są to postacie przeciwstawne, nie dla każdego bowiem ojciec czy dziadek będący zbrodniarzem wojennym to powód do hańby. 82-letnia Gudrun Burwitz, córka Heinricha Himmlera, do dziś pozostaje fanatyczką narodowego socjalizmu. Z własnych pieniędzy sponsoruje organizacje neonazistowskie, jeździ na spotkania byłych esesmanów, a przez dzisiejszych bojówkarzy nazywana jest "Księżniczką III Rzeszy", "babcią neonazistów", czy "królową nazizmu". Długo prowadziła swa działalność w "białych rękawiczkach". Wiedzieli o niej "wtajemniczeni". Głośno zrobiło się o niej dopiero przy okazji opublikowanej w 2002 r. książki "Cicha Pomoc i brunatni towarzysze", autorstwa dwóch niemieckich dziennikarzy, Olivera Schröma i Andre Röpkego. Autorzy opisali bowiem związki Burwitz (Himlerówny) ze współczesnymi neonazistami i weteranami hitlerowskiej Rzeszy.

Odmienną postawę przyjął Rainer Hoss, wnuk Rudolfa Hoessa komendanta KL Auchwitz, który od wielu lat prowadzi kampanię przeciw rasizmowi. Długo nie znał prawdziwej historii swojego dziadka, zaczął ja odkrywać dopiero w wieku 12 lat, widząc reakcje postronnych na swoje nazwisko. Obecnie poświęca swój czas na prowadzenie kampanii przeciw rasizmowi i skrajnej prawicy w samych Niemczech, ale też - coraz częściej - w innych krajach Europy. Jego zdaniem ekstremizm zakorzenia się w nich coraz mocniej. W ciągu roku prowadzi pogadanki w mniej więcej 70 szkołach. Przemawia na wielu konferencjach dosłownie na całym świecie. Ponadto w Szwarcwaldzie, gdzie mieszka, promuje multietniczną grupę rapową. Współpracuje również z mającą siedzibę w Hamburgu organizacją Laut gegen Nazis (Głośno przeciw nazistom). Jej działania są dzisiaj tym ważniejsze, bo w Niemczech pojawił się antyislamski ruch Pegida. Według Hoessa stanowi on nowy przyczółek skrajnej prawicy.

*

1. Podczas pisania korzystałam m.in. z książki "Bóg a zło w świetle biografii i wypowiedzi Rudolfa Hoessa, komendanta Auschwitz" ks. Manfreda Deselaersa i "Autobiografii Rudolfa Hoessa, komendanta obozu oświęcimskiego".

2. Tytuł tekstu jest "lekko" prowokujący i jak najbardziej prawdziwy.   Hoess rozpoczął  "współpracę" z Bogiem tuż przed śmiercią. Ot taki życiowy last minute. Ale lepiej późno, niż wcale! Ważne że zdążył załapać się na "życie".