Nic już nie jest takie samo

Agnieszka Napiórkowska

publikacja 25.07.2016 06:00

Trzech mieszkańców powiatu kutnowskiego po ponadmiesięcznej morderczej jeździe dotarło najpierw na rowerach do Santiago de Compostela, a potem do Fatimy. Dwóch z nich kilka lat wcześniej na swoich jednośladach zdobyło Rzym.

	Trzech cyklistów – Andrzej Michalski, Leszek Łopata i Jakub Piórkowski  – Szlakiem św. Jakuba pielgrzymowało  do grobu apostoła. archiwum Leszka Łopaty Trzech cyklistów – Andrzej Michalski, Leszek Łopata i Jakub Piórkowski – Szlakiem św. Jakuba pielgrzymowało do grobu apostoła.

Leszek Łopata, Andrzej Michalski i Jakub Piórkowski w drogę wyruszyli 13 maja, po porannej Mszy św. w kościele MB Wspomożenia Wiernych w Kutnie. Data startu nie była przypadkowa. 13 maja to dzień objawień fatimskich, a także dzień zamachu na papieża Jana Pawła II, a później jego pielgrzymki dziękczynnej do Fatimy. Obierając świętego papieża za patrona podróży, trudno było znaleźć lepszą datę na rozpoczęcie wyprawy. Po 40 dniach i pokonaniu ponad 4 tys. km Leszek, Andrzej i Kuba osiągnęli cel – zgięli kolana przed Matką Bożą Fatimską, a wcześniej przy grobie św. Jakuba.

Droga jak tajemnice Różańca

Wszyscy trzej mężczyźni są zaprawionymi cyklistami. Wszyscy też motywację czerpali z intencji, w jakich podróżowali. Wspólnymi były dziękczynienie za życie św. Jana Pawła II, prośba o pokój na świecie i o dobre owoce Światowych Dni Młodzieży. Każdy miał też ukryte głęboko w sercu własne prośby. Przed startem mężczyźni byli świadomi, że wyprawa nie będzie łatwa. Przez 40 dni ich droga nawiązywała do tajemnic Różańca. We wszystkich gościnnych domach obecność pielgrzymów wywoływała poruszenie i wiele emocji. W drodze nie brakowało też tajemnic bolesnych. Ciągłe ulewy i burze, nieustanna jazda pod górę, nawałnica gradowa niczym kamienowanie i gigantyczne zmęczenie. Na szczęście nie ominęły ich także tajemnice chwalebne i światła. Zwieńczeniem podróży było spotkanie w Fatimie z Matką Bożą.

Podróż biegnąca Szlakiem św. Jakuba odbywała się pod hasłem: „Bogaty w miłosierdziu swoim Bóg”. Specjalnie na wyjazd zostało opracowane logo, w którym znajdowały się m.in. muszla i rower. Wyruszenie w drogę było pewnego rodzaju wyjściem na pustynię, rekolekcjami dla twardzieli pozwalającymi zbliżyć się do Boga i ludzi, niezwykłą podróżą w głąb serca i duszy. O tym, że tak było, świadczy choćby refleksja A. Michalskiego, którą umieścił na swoim facebookowym profilu tuż przed powrotem do Polski: „»Podróżowanie jest brutalne. Zmusza cię do ufania obcym i porzucenia wszystkiego, co znane i komfortowe. Jesteś cały czas wybity z równowagi. Nic nie należy do ciebie poza najważniejszym – powietrzem, snem, marzeniami, morzem i niebem«.

Zgadzam się ze słowami, jakie wypowiedział Cesare Pavese, włoski poeta, tłumacz, włóczęga. Mogę dodać tylko jeszcze, że podróże otwierają oczy na świat, na drugiego człowieka, na chwile ważne, które się dzieją tu i teraz, pokazują, jak niewiele potrzeba, żeby żyć, tak po prostu, i umieć cieszyć się z tej jednej niepowtarzalnej chwili”.

Muszle i obite plecy

Mordercza wyprawa pełna była niezwykłych spotkań, doświadczeń, przeżyć. Najdłuższy etap mężczyźni pokonali pierwszego dnia – łącznie 155 km. Później trasa liczyła ok. 100 km dziennie. Pierwszego noclegu udzielili cyklistom w Miłosławiu Jolanta i Zbigniew Janczakowie, którzy opiekują się Szlakiem św. Jakuba. Tam pielgrzymi dostali muszle i specjalne paszporty do zbierania pieczątek, na podstawie których już w Santiago de Compostela przyznano im certyfikat odbycia pielgrzymki. Trasa biegła przez Niemcy, Belgię, Francję, Hiszpanię do Portugali. Dla porządku została podzielona na trzy etapy. Pierwszy – do Lourdes, drugi – do Santiago de Compostela, a trzeci – do Fatimy. Po drodze cykliści odpoczywali m.in. w Rzepinie, w którym pan Leszek dwa razy był na koloniach. Niestety, w wakacyjnej miejscowości cyklistów powitała burza, podczas której grad zasypał im rowery.

Bolesne spotkanie z gradobiciem było także 27 maja. – Dla mnie to był bardzo trudny dzień, w którym czułem, że śmierć zagląda mi w oczy – wyznaje pan Leszek. – Najpierw jechaliśmy w upale, co po ciągłych deszczowych dniach było bardzo przyjemne. Radość nie trwała długo. Pięliśmy się w górę. W oddali widzieliśmy ulewę. Liczyliśmy, że do nas nie dojdzie. Za chwilę była już przy nas. To był jakiś tajfun, trąba powietrzna. Ulewa i grad zepchnęły nas do rowu. Gradowe kule waliły po naszych kaskach i ciele. Zerwałem sakwę, żeby się nią nakryć. Z powodu bólu i wiatru nie byłem w stanie jej utrzymać. Uderzenia w ręce były tak silne, że wyłem z bólu. Myślałem, że to są moje ostatnie chwile na ziemi. Jeden z kierowców się zatrzymał. Chciał wezwać pogotowie. Odmówiliśmy. Ostatecznie nikt mocno nie ucierpiał. Byliśmy tylko poobijani i posiniaczeni. Ja miałem dziurę w bidonie, a Andrzej w bucie – opowiada pan Leszek. Po takim doświadczeniu ciągle padający deszcz i coraz ostrzejsze podjazdy nie są już dramatem. Siłę i determinację daje cel. A ten z każdym dniem był coraz bliższy.

Majowe Boże Narodzenie

Podczas pielgrzymki na drodze cyklistów stawało wiele aniołów. Byli to spotkani ludzie, którzy otwierali swoje domy, przygotowywali posiłki i użyczali miejsce na rozbicie namiotów. Wiele spotkań na zawsze zostanie w pamięci trzech śmiałków. Wszystkie świadczyły, że cuda zdarzają się codziennie.

Leszek, Andrzej i Jakub z wdzięcznością wspominają nocleg w Berlinie w parafii ewangelickiej, ofiarność belgijskiego księdza, który nie tylko udzielił im noclegu, ale także zaprowadził do restauracji na obiad, nocleg u napotkanej sprzedawczyni cytrusów, a także wizytę w domu starszego małżeństwa z Voüe.

– To był niezwykły nocleg. Spaliśmy w ogrodzie w namiotach. Domownicy przygotowali nam obfity posiłek. Na tarasie był fortepian. Pani domu ciągle śpiewała. Andrzej miał obiekcje co do tego miejsca. Wtedy powiedziałem mu sentencję Goethego: „Gdzie słyszysz śpiew, tam wchodź, tam dobre serca mają. Źli ludzie, wierzaj mi, ci nigdy nie śpiewają”. Prawda ta znalazła swoje potwierdzenie w tym domu.

Przy kolacji w ramach podziękowania zaśpiewałem „Polskie kwiaty”. Po piosence mężczyzna wstał i zadzwonił do jakiegoś księdza. Tamten zapytał nas przez telefon, czy nie chcemy zupy. Chcieliśmy. Później właścicielka domu śpiewała różne pieśni po francusku. Kiedy zaczęła „Cichą noc”, przyłączyliśmy się. I tak w maju zrobiło się Boże Narodzenie – wspomina pan Leszek.

Bez kolęd, ale nie mniej świątecznie było u Wioli i Jacka Cichowarów w miejscowości Louey, niedaleko Lourdes. Polska rodzina nie tylko nakarmiła i przenocowała rowerzystów, ale także uprała i wysuszyła im ubrania (z takim gestem życzliwości mężczyźni spotykali się w kilku miejscach). Pani Wiola zabrała też gości nocą do Lourdes, do którego następnego dnia dojechali rowerami.

Wszystkich aniołów pątnicy otaczali modlitwą. O co dla nich prosili? O tym można przeczytać na Facebooku Andrzeja. Pod datą 13 czerwca, dniem dojazdu do Santiago, napisał: „Dzisiaj jest ważny dla nas dzień. Dzięki Bogu, naszym Aniołom, ludziom dobrej woli, modlitwom, dojechaliśmy ze świętą Ewangelią i z dobrymi humorami do Santiago de Compostela. Po miesiącu pielgrzymiej rowerowej tułaczki stanęliśmy przed katedrą, w której znajduje się grób świętego Jakuba. Przesyłamy pozdrowienia dla naszych bliskich, przyjaciół, znajomych, współpracowników i tym wszystkim, którzy pomagali nam w naszej drodze. Niech Bóg obdarzy Was wszystkich, za pośrednictwem świętego Jakuba Apostoła, zdrowiem, szczęściem i da błogosławieństwo na całe lata”.

Podobne modlitwy zanosili wszyscy w Fatimie, u kresu pielgrzymki. Przebyta droga, walka z samym sobą, życzliwość napotkanych ludzi, prowadzenie Boże i namacalna opieka św. Jana Pawła II zapadły głęboko w serca pielgrzymów. Po takiej wyprawie nic nie jest już takie samo. Ani ciało, bo przez wysiłek mocno schudło, ani serca, bo zamieszkał w nich sztab nowych osób, ani dusza, która przez 40 dni obcowała z Bogiem.

– Cieszę się, że dwa razy w życiu Bóg wyprowadził mnie na taką pustynię. Na tak długą wyprawę pewnie już się nie wybiorę, ale po tych doświadczeniach z ufnością patrzę w przyszłość i na cel najważniejszej podróży – wyznaje pan Leszek.