Matka z Jeevodaya

publikacja 10.06.2016 06:00

Dr Helena Pyz opowiada o pracy w ośrodku dla osób dotkniętych trądem.

Matka z Jeevodaya Tomasz Gołąb /Foto Gość

Agata Puścikowska: Jest Pani teraz na wakacjach czy w Warszawie jest Pani służbowo?

Helena Pyz: Ponieważ moje dzieci mają teraz wakacje i w większości porozjeżdżały się do domów, ja jestem na wakacjach w Polsce. Mam czas na podreperowanie zdrowia, uczestniczę w pielgrzymce z ofiarodawcami naszego ośrodka, organizuję pomoc dla Jeevodaya. I oczywiście odpoczywam. U nas, w Indiach, jest obecnie 50 st.C Ma pani ochotę na herbatę?

Polską czy indyjską?

Polską. Indyjska jest z mlekiem, przyprawami, bardzo słodka. Z ciekawostek: gdy do Polski przyjeżdżają Hindusi, nie traktują naszej herbaty jako herbaty. Jeden z przyjaciół, wracając z Polski do Indii, chciał kupić jako prezent dla żony właśnie taką „polską” herbatę.

Często Pani podopieczni przyjeżdżają do Polski?

W miarę regularnie, choć oczywiście to garstka osób spośród tych, które mieszkają w Jeevodaya. Kilka lat temu udało się nawet troje młodych ludzi sprowadzić na dłużej, na studia. Zaczęli od nauki angielskiego, ale i polskiego. Ciekawe, choć i trudne dla nich doświadczenie, bo polskie szkoły nie są nastawione na obcokrajowców. Wykształcenie średnie w Indiach różni się programem, poziomem i sposobem przekazywania wiedzy w stosunku do polskich liceów. Na starcie nie dawali więc rady językowo, musieli nadrabiać luki w wiedzy, a przede wszystkim uczyć się innej metody przyswajania informacji. W Indiach w znacznie większym stopniu nauka polega na zapamiętywaniu, nawet równań z matematyki i esejów o sławnych ludziach. W wioskach poziom nauczania kuleje. Bywa, że w piątej czy ósmej klasie podstawówki ktoś nadal nie potrafi się podpisać, choć dzieci hinduskie są inteligentne i bardzo kreatywne.

Młodzi ludzie studiujący w Polsce byli chorzy na trąd?

Nie. Znaleźli się w Jeevodaya, bo ich rodziny są dotknięte trądem. Notabene powinno się mówić: „osoba dotknięta trądem”. Trąd to infekcja wywoływana przez prątki trądu. Leczy się ją antybiotykami, stosunkowo łatwo. Odległe skutki i powikłania pojawiają się wtedy, gdy choroba jest zaniedbana. Dochodzi wówczas do zniszczenia nerwów, pojawiają się widoczne odbarwienia na skórze, łatwo dochodzi do ran lub oparzeń. W skrajnych sytuacjach pacjenci tracą nogi czy ręce.

W ośrodku dla osób dotkniętych trądem, w którym jest Pani jedynym lekarzem, pracują zdrowi?

Aż 90 proc. personelu stanowią byli pacjenci naszego ośrodka. Zostali z nami, bo albo nie mieli gdzie wrócić, albo się im u nas bardzo spodobało. Choćby tak jak Jeetramowi, czyli po polsku Wiktorowi. Gdy zachorował, ojciec leczył go u znachora. Po latach doszło do zniekształceń. Młodszy brat dał mu jakieś pieniądze i kazał odejść, bo „żadna kobieta do domu nie przyjdzie”. Jeetram trafił do nas i został do dziś. W szpitalu, jeszcze jako pacjent, zdobył wiele umiejętności. Obecnie pracuje jako aptekarz, choć ma ukończone cztery klasy szkoły podstawowej. Zna wszystkie leki, nawet polskie, bo takimi dysponowaliśmy. Pilnuje porządku, jest świetnie zorganizowany. Zniekształconymi palcami sprawnie i szybko przepuszcza tabletki, nawet zostawiając w tyle polskich wolontariuszy. Gdy trzeba, to pomoże dziecku z gorączką, a rany bandażuje lepiej niż ja.

Co by się z nim stało, gdyby nie trafił do Jeevodaya?

Pewnie by się powlókł do kolonii trędowatych. To takie slumsy. Kolonia powstaje w ten sposób, że ktoś stawia namiot, nakrywa folią, zdobędzie kupkę cegieł, jakieś patyki, stawia maleńki domek. Potem osada się rozrasta. Jeetram przeżyłby w niej kilka lat, żebrałby. Może zacząłby pić, gdyż wśród chorych z powodu braku perspektyw i poczucia odrzucenia panuje alkoholizm. A ponieważ każdy szuka miłości, pewnie znalazłby okaleczoną kobietę. Z ich związku rodziłyby się dzieci skazane na życie na śmietnikach

Może przyszłyby do was?

Możliwe. Większość dzieci trafia jeszcze zdrowa. Pobyt u nas jest też rodzajem ochrony przed zakażeniem, a dla tych, które zachorują, możliwością wczesnego wykrycia i uchronienia przed skutkami choroby. Ale bywa, że pacjenci są już bardzo, bardzo chorzy, z zaniedbanymi ranami. Jak Hemlal, który trafił do nas z najgorszą raną, jaką w swoim życiu opatrywałam: twarzy. Udało się go uratować chyba tylko cudem i siłą modlitwy Patrycji. Patrycja to moja przybrana „córeczka”, niedługo skończy 18 lat. Przynieśli ją do nas po śmierci jej biologicznej mamy. Miała 4 miesiące i nie ważyła nawet 2 kg. Była taka chuda i maleńka, że mieściła mi się na dłoni. Na początku musiałam ją karmić kroplami ze strzykawki. W ciągu dnia kołysałam ją na jednej ręce, drugą pisałam. Dziś to piękna, mądra dziewczyna. To ona wymodliła ocalenie Hemlala, odmawiając w przedziwny sposób Litanię Loretańską. Zamiast mówić po każdym wezwaniu „módl się za nami”, mówiła do Maryi „módl się za Hemlala” (w hindi to gra bardzo podobnych słów). Najwidoczniej Maryja posłuchała, bo mężczyzna doszedł do siebie. Hemlal już nie żyje. Ale zmarł godnie, wśród życzliwych mu osób.

Patrycja jest katoliczką?

Nie, jest hinduistką. Ponieważ dalsza rodzina się nią interesuje, ma z nią kontakt, nie mam prawa tak dalece ingerować w życie, by ją chrzcić wbrew woli najbliższych. Patrycja zapewne niedługo sama zdecyduje o swoim dorosłym życiu: zostanie u nas lub wróci do swojej wioski, może wyjdzie za mąż. Czy zostanie katoliczką? Tego nie wiem. Ponieważ jednak nasz ośrodek jest katolicki, wszystkie dzieci wychowujemy w duchu nauczania Kościoła, uczymy je nie kraść, nie kłamać, pomagać słabszym. Dzieci modlą się też z nami, uczestniczą we Mszy Świętej, prowadzą Różaniec, same podają intencje. Ostatnio, ze swojej inicjatywy, zaczęły odmawiać Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Kiedyś leżę i odpoczywam, a tu nagle słyszę wezwania koronki w języku hindi. To hinduskie dzieciaki się modliły. I robią to wciąż regularnie, o piętnastej.

Nie boi się Pani, że będą prześladowane za takie praktyki?

Wielobóstwo pozwala na oddawanie czci Matce Bożej i Jezusowi Miłosiernemu. W kapliczkach hindusów, prócz bożków, często można zobaczyć właśnie Maryję czy Jezusa. Niebezpieczne jest formalne przyjęcie chrześcijaństwa. Zresztą prześladowania mają tak naprawdę podłoże społeczne. Chrześcijaństwo zmienia mentalność. Człowiek przyjmujący chrzest odrzuca odwieczną tradycję, wierzenia, które pozwalają na traktowanie siebie i drugiego człowieka bez godności, na pozostawienie go bez pomocy, bo taka jest jego karma. Chrześcijaństwo rozbija system, który od tysięcy lat pozwala jednym na życie w luksusach, a innym w nędzy. I to jest sprzeczne z systemem kastowym.

Ale wśród Pani podopiecznych są i katolicy?

Oczywiście. Chociażby Sita, jedna z osób studiujących w Polsce. Jej matka zrzekła się jej całkowicie. Dziewczynkę wykarmiła mamka chrześcijańska, a ja byłam jej trzecią mamą. Uznałam, że skoro jest całkowicie „nasza”, mam prawo ją ochrzcić i wychowywać na katoliczkę. Na chrzcie, do którego ją trzymałam, otrzymała też moje imię – Helena. Bywa również, że gdy któreś z dzieci dorasta, samodzielnie uznaje, że chce być katolikiem i świadomie przyjmuje chrzest. W tym roku osiemnastoosobowa grupa katolickiej młodzieży z naszego ośrodka przyjedzie do Polski na Światowe Dni Młodzieży. Wśród nich jest kilka osób, które przyjęły chrzest w dorosłym życiu, a także Manoj i Sita, którzy znają język polski.

Jest Pani bardziej lekarzem czy misjonarzem?

Miejscowi nie postrzegają mnie jako misjonarki. A ja pełnię swoją misję: misję lekarza. Poza tym przecież każdy z nas, ochrzczonych, daje świadectwo życia, więc jest misjonarzem, ewangelizuje. Świadectwo, podkreślam, niekoniecznie głoszenie słowem. Odwiedził nas wolontariusz, który upierał się, że gdy opatruje rany na nogach, to musi choremu mówić o Jezusie. Nie zgadzam się z tym. Gdy opatruję nogi, nic nie mówię, ale chorzy i tak wiedzą, że jestem z nimi dlatego, że kocham Boga, i że ze względu na Jezusa do nich przyjechałam. Oczywiście jeśli pytają o moją wiarę, wtedy o niej mówię.

Jeevodaya to rodzaj wioski? Osady?

Można tak powiedzieć. Jesteśmy rozlokowani na 16 akrach, na których jest kilkanaście budynków mieszkalnych i gospodarczych, mamy też pola, zbiornik wodny i własny cmentarz. Podlegamy administracyjnie pod najbliższą wioskę, w której stosunek do nas jest ambiwalentny, bo z jednej strony był lęk przed trędowatymi, a z drugiej – mają z nas korzyści, bo dajemy ludziom pracę, ostatnio też naukę dzieciom w dobrej szkole, a w lokalnych głosowaniach stanowimy sporą siłę. Ośrodek oddalony jest od najbliższego lotniska o 18 km. To ułatwia podróżowanie, bo niegdyś, żeby pojechać do Polski, najpierw trzeba było jechać prawie całą dobę pociągiem do Delhi. Lubiłam tak podróżować, gdy czas pozwalał. Wsiadałam wówczas do pociągu, brałam książkę i prowiant. Na przykład do o. Mariana Żelazka jechałam 18 godzin. Obserwowałam świat, ludzi i ich zachowania, potem spędzałam czas z tym niesamowitym werbistą, który poświęcił wiele lat na pracę wśród trędowatych.

Ojciec Żelazek też chętnie odwiedzał Polskę.

Bo o Polsce trudno zapomnieć. Gdybym przyjęła obywatelstwo indyjskie, nie miałabym problemu z wizą, ale musiałabym zrzec się polskiego. Nawet przez myśl mi to nie przeszło. Moja ojczyzna wyposażyła mnie w potrzebne umiejętności i wartości, bym pomagała chorym. Zawiozłam Hindusom wszystko, co mam. Natomiast Polska nadal jest dla mnie ważna i bliska. To moje miejsce, tu mieszkają bliskie mi osoby. Dzięki internetowi wiem o wszystkim, co dzieje się w kraju. Czasem to, co się dzieje, bardzo mnie boli. W ostatnich latach jakieś przekręty, oszustwa, spory To boli. Niestety, nie mam na to wpływu, co najwyżej czasem coś napiszę ostrzej na portalach społecznościowych. Ostatnia dyskusja na temat aborcji eugenicznej również nie daje mi spokoju. Moim zdaniem, jako lekarza i jednocześnie osoby niepełnosprawnej, zabijanie pozostanie zawsze zabijaniem. Jeśli można zabijać chorych, to ja też nie powinnam żyć. Nie ma różnicy, czy mówimy o człowieku 60-letnim, 10-letnim, czy 10-tygodniowym. Jeśli będziemy nadal tolerować eutanazję prenatalną, być może niedługo będziemy dyskutować o tym, czy można uśmiercić dziecko na wózku albo chorą staruszkę. Zabijać nie wolno. I kropka.

Jest Pani jedynym lekarzem w Jeevodaya od 27 lat. Myśli Pani o przyszłości ośrodka?

Oczywiście, że myślę. Ale nie martwię się o przyszłość. Pan Bóg niech się martwi. Wiem, że poradzi sobie z problemem. Przyjechałam do Jeevodaya półtora roku po śmierci jego założyciela, o. Adama Wiśniewskiego. Była w ośrodku lekka zapaść, ale nie śmiertelna. Daliśmy radę. I ja też nie jestem niezastąpiona. Gdy przyjdzie czas, Pan Bóg znajdzie następcę.

Helena Pyz - lekarka i misjonarka świecka, członkini Instytutu Prymasa Wyszyńskiego, pracuje w Ośrodku Rehabilitacji Trędowatych Jeevodaya w Indiach. Mając 10 lat, zachorowała na chorobę Heinego-Medina. Wielokrotnie nagradzana, m.in. nagrodą Pontifici. Pieniądze, które otrzymała, przyjmując nagrodę Totus w 2015 r., przekazała na wyjazd młodzieży z Jeevodaya do Polski na Światowe Dni Młodzieży.