Pasterska służba Kościołowi

ks. Bronisław Piasecki, Marek Zając

publikacja 28.05.2016 05:00

Gomułka miał władzę, a Prymas miał ludzi. Stąd taka niechęć pierwszego sekretarza. Fragment książki "Prymas nieznany" Ks. Bronisława Piaseckiego i Marka Zająca.

Pasterska służba Kościołowi Archiwum Klarysek Kapucynek w Przasnyszu Gomułka miał władzę, a Prymas miał ludzi. Stąd taka niechęć pierwszego sekretarza

Jak Prymas wspominał czasy, gdy tuż po wojnie został biskupem lubelskim?

Żartował, że z jego ingresu najbardziej cieszyli się... komuniści. Przed wojną słynął przecież z reformatorskiego programu bardziej radykalnego niż słaba w Polsce partia komunistyczna. Po wojnie w kręgach partyjnych mówiło się ponoć: „To my już nie mamy tu nic do roboty, skoro w Lublinie rządzi czerwony biskup".

Wyszyński okazał się ordynariuszem przede wszystkim odważnym, energicznym, niezmordowanym. Diecezja znajdowała się w trudnej sytuacji, bo jego poprzednik, biskup Marian Fulman, u schyłku życia był już bardzo schorowany. Poza tym panowało wywołane wojną rozprężenie, w lasach działała silna antykomunistyczna partyzantka. Ukrywali się też niektórzy księża. Z pistoletem w kieszeni przychodzili do kościoła odprawić poranną Mszę świętą. Potem wracali do lasu. Inni byli przerażeni komunistycznym terrorem, wewnętrznie rozbici. Za wieloma ciągnęła się jeszcze trauma okupacyjnych więzień, obozów koncentracyjnych. Biskup Wyszyński chciał ich wesprzeć, zmobilizować. Zresztą jak całe społeczeństwo, bo wiedział, że każda wojna - prowadzona nawet o słuszną sprawę - demoralizuje. Wytrwale jeździł więc od parafii do parafii, w terenie przebywał tygodniami. Nocował u proboszcza na plebanii, a następnego dnia jechał wizytować kolejną parafię.

Kiedyś opowiadał z humorem, jak w lubelskim seminarium zarządził rekolekcje dla kapłanów. To była w tamtym czasie rzadkość. Ale przyjechać trzeba było, bo biskup ka­zał. Proboszczowie - jak to proboszczowie: czasy były ciężkie, więc jeden przywiózł ze wsi jajka, żeby sprzedać na targu, inny chciał kilka rzeczy kupić. Rozeszli się po mieście i załatwiali własne sprawy. Tymczasem na jedną z konferencji rekolekcyjnych przyszedł sam biskup. Zobaczył, że księży miało być trzydziestu kilku, a siedzi... siedmiu. Gdy tylko rekolekcjonista skończył, biskup Wyszyński podszedł do pulpitu i powiedział: „W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Zaczynamy rekolekcje od początku".

Miał wtedy czterdzieści kilka lat. Niewiele jak na biskupa.

Wieki doświadczenie z reguły dają biskupowi psychologiczną przewagę, przydają autorytetu. Tymczasem z punktu widzenia kościelnych standardów biskup Wyszyński był or­dynariuszem bardzo młodym. Ale nie bał się konfrontacji, nie lękał się stanąć oko w oko z przeciwnościami, bo czuł się powołany do ojcostwa. Chciał być dla kapłanów prawdziwym ojcem. Dobrym i wyrozumiałym, ale gdy trzeba - wymagającym.

Podejmując posługę biskupią w Gnieźnie, a zwłaszcza Warszawie, miał jeszcze trudniejszą sytuację. Połączona z Gnieznem unią personalną stołeczna archidiecezja była w stanie rozprężenia. Kardynał Aleksander Kakowski zmarł w grudniu 1938 roku. Przed wybuchem wojny Stolica Apostolska nie zdążyła mianować jego następcy, archidiecezją rządzili księża administratorzy. Po wojnie, przed powrotem do Polski, kardynał August Hlond przedstawił Piusowi XII propozycję przeniesienia siedziby Prymasa z Poznania do Warszawy. Papież, uwzględniając trudną sytuację geopoli­tyczną, przychylił się do prośby. Ale od 1946 roku kardynał Hlond zdążył w Warszawie zrobić niewiele, bo zmarł już po dwóch latach. Miasto było gruzowiskiem, kościoły zburzono albo spalono. Podczas wojny zginęło ponad 10 procent księży, nie licząc tych, którzy umarli z wycieńczenia, na przykład już po wyzwoleniu z obozów.

W jakim dokładnie sensie sytuacja była gorsza niż w Lublinie?

Do Warszawy Prymas przyszedł z zewnątrz, dla niektórych warszawskich prałatów był człowiekiem z prowincji. Wiele razy dawali mu to odczuć, a on to znosił w milczeniu, z pokorą. Reagował tylko wtedy, gdy uważał, że w grę wchodzi nie osobista uraza, ale szkoda Kościoła. Kiedyś opowiadał, że chciał zbudować nowy kościół i wydzielić przy nim terytorium parafii. Ale przy takich decyzjach konieczna była opinia kapituły. Tymczasem kanonicy na piśmie oświadczyli, że niedaleko jest stary kościół parafialny i nie ma konieczności tworzyć nowej parafii. Kłopot w tym, że proboszczem w starej parafii, która miała zostać podzielona, był jeden z kanoników zasiadających w kapitule.

Podczas wspólnych obrad z udziałem Prymasa pismo od kapituły przekazał biskup pomocniczy Zygmunt Choromański, prepozyt kapituły. Kardynał Wyszyński przeczytał w milczeniu, spojrzał na zebranych i powiedział chłodno: „Zniszczcie tę kartkę, bo będziecie się tego wstydzić".

Kardynał znosił takie sytuacje ze spokojem, niezachwianą równowagą. Dziś patrzymy na jego życie przez pryzmat późniejszych lat, przez pryzmat Prymasa Tysiąclecia, któremu niewielu miało odwagę się sprzeciwić. Ale tak nie było od początku i warto pamiętać, jaką pokorą i rozwagą wyróżniał się jako młody biskup. Ta wewnętrzna dojrzałość płynęła z jego głębokiej wiary i zaufania Bogu. Brał na siebie odpowiedzialność, czasem wiele ryzykował - jak w przypadku podpisania porozumienia z rządem w 1950 roku..

Społeczeństwo, gospodarka i samorządność po wojnie odradzały się według struktur przedwojennych. Radzieckie służby okupacyjne konsekwentnie je niszczyły, wprowadzając modele sowieckie. Dziesiątki tysięcy ludzi w więzieniach, tysiące ponownie wywiezionych na Syberię, patriotyczna partyzantka w lasach i instytucje kościelne konsekwentnie likwidowane. A Prymas układa się z rządzącymi?! Mówi: „Dość przelewania polskiej krwi".

Wyszyński podpisał porozumienie, by stworzyć choć minimalną podstawę prawną, na którą można by się powołać, by bronić resztek wolności. Wielu katolików, nawet biskupów, było przeciwnych, zresztą aresztowano Kardynała pod zarzutem łamania porozumienie z rządem. Historia przyznała rację Prymasowi. Jaką musiał mieć wiarę i zaufanie do Boga, ile musiał leżeć krzyżem przed Najświętszym Sakramentem, żeby podjąć taką decyzję, żeby zaufać Bogu i zaryzykować cały swój autorytet?

A potem przychodzi jego uwięzienie. To błogosławiony czas modlitwy, bliskiego przebywania z Bogiem, cierpienia, upokorzeń i coraz głębszego przekonania, że Bóg jest Panem tej ziemi. Myślę, że uwięzienie było dla Prymasa tym, czym potem dla Jana Pawła II kule zamachowca. U obu jesteśmy świadkami pogłębionego mistycyzmu, oddania się Bogu przez Maryję.

Przypadek biskupa Wyszyńskiego pokazuje, że czasem warto ryzykować i oddać biskupstwo w ręce młodego człowieka o szerokich horyzontach, na dodatek spoza diecezji.

Ordynariusz przychodzący z zewnątrz jest wolny od diecezjalnych układów, sympatii czy przyjaźni wywodzących się jeszcze z czasów seminaryjnych. Ale proszę pamiętać, że Prymas musiał się zmierzyć także z innymi problemami. Od samego początku komuniści dążyli do likwidacji Kościoła; usiłowali rozbić jego jedność, rozsadzić wspólnotę od wewnątrz. W tym celu powołano PAX, założony przez Bolesława Piaseckiego. Potem powołano jeszcze Chrześcijańskie Stowarzyszenie Społeczne pod późniejszym przewodnic­twem Kazimierza Morawskiego, ale wszystko na próżno. Próbowano więc innych metod. Pojawili się tak zwani księża patrioci, którzy w PZPR mieli zaplecze ideowe i finansowe. Werbowano jak zwykle: przez szantaż, groźbę kompromitacji, słabość do pieniędzy, strach czy też zainteresowanie płcią przeciwną. To z reguły nie był wybór, ale przymus -i to w dosłownym znaczeniu. Pamiętam słynny zjazd księży patriotów we Wrocławiu; jeden z kapłanów opowiadał, że musiał się schować na strychu, bo pod plebanię kilkakrotnie zajeżdżały samochody. Niektórych duchownych zabierano siłą. Problem był poważny, bo w skali kraju do ruchu księży patriotów przystąpiło około 10 procent kapłanów; w diecezjach północnych i zachodnich odsetek był nawet wyższy.

Jak Prymas traktował księży patriotów?

Nie usuwał ich z parafii, ponieważ widział, że z reguły starają się dbać o wiernych. Kiedyś nawet żartobliwie napomknął: „Bardzo łatwo było rozpoznać, który proboszcz był księdzem patriotą. Patrioci w czasie wizytacji biskupa wywieszali obok flagi polskiej także papieską. Innym księżom nie było wolno, tylko patrioci mieli taki przywilej. Tak więc od razu mogłem się zorientować, czy na parafii rządzi UB, bo ksiądz jest wtedy bardziej papieski niż cała reszta".

Przypominam sobie też jednak sytuację, która pokazuje, jak kardynał Wyszyński potrafił zaznaczyć dystans do księży patriotów. To już były lata siedemdziesiąte. Ruch kapłanów lojalnych wobec komunistów słabł, ale ich delegacja otrzymała od władz zgodę na pielgrzymkę do Rzymu, na beatyfikację ojca Maksymiliana Kolbego. Pojechało około siedemdziesięciu duchownych. W Rzymie chcieli, aby przyjął ich również przebywający tam Prymas. On jednak odmówił. Po powrocie do Polski byłem świadkiem, jak w zakrystii katedry w Warszawie podszedł do jednego z nich i powiedział: „Jak biskupa nie ma w domu, to trzeba siedzieć na miejscu, a nie szwendać się".

Ale to było wydarzenie wyjątkowe. Prymas nie traktował księży patriotów źle, chociaż było oczywiste, co myślał o ich współpracy z komunistami. Reagował tylko w przypadkach skrajnych, skandalicznych. To były pojedyncze sprawy. Zresztą reżim dawał do zrozumienia, że w miejsce odwołanych patriotów władze nie zatwierdzą ich następców. Tymczasem przepisy były takie, że tylko zatwierdzony przez władze proboszcz mógł podejmować wiążące decyzje administracyjne dotyczące funkcjonowania parafii - począwszy od spraw tak prozaicznych jak zakup cegieł czy cementu, na które trzeba było mieć przydział.

Warto podkreślić, że kardynał Wyszyński okazywał szczególną życzliwość i zainteresowanie tym kapłanom, którzy budowali nowe świątynie. Rozumiał, że ci ludzie wykonują podwójną pracę: duszpasterską, a jednocześnie muszą walczyć o pozwolenia na budowę, użerają się z niechętnymi władzami, zdobywają materiały i pieniądze, nadzorują robotę, a czasem sami muszą się brać za murarkę. Przypominam sobie, jak jeden z takich budowniczych przyszedł na Miodową. Była już dziesiąta wieczorem, a ksiądz poprosił o rozmowę z Kardynałem. Miał odwagę, bo wiedział, że do Prymasa można z każdą ważną sprawą przyjść i być wysłuchanym. Ksiądz mówi: „Proszę Księdza Prymasa, cegły przywieźli... Dwa wagony trzeba natychmiast rozładować, bo strasznie wysokie osiowe płaci się za przestój. Ludzi mam gotowych i samochody już są, tylko trzeba zapłacić za materiał i za osiowe". „A ile ci trzeba?" — spytał Prymas. Ksiądz wymienił kwotę. Prymas dał mu od ręki całą sumę. Na koniec, żeby ksiądz nadal mógł liczyć na wsparcie z budżetu archidiecezji, żartobliwie dodał: „Tylko nie mów w kurii, żeś już dostał".

Jeszcze inna historia, było to na terenie archidiecezji gnieźnieńskiej: ksiądz budował kościół. Gdy brakło pieniędzy, pomyślał tak: zaproszę Prymasa na odpust, ludzie się zejdą i zostawią trochę grosza... Przyszedł do Prymasa i powiedział prosto z mostu, o co chodzi. Kardynał przyjechał na odpust, nawet z pewnym wyprzedzeniem. A tu nagle zerwała się burza. Deszcz lał jak z cebra, a proboszcz nie mógł opanować zdenerwowania, że nic z jego planów nie wyjdzie. Prymas obserwował księdza, aż wreszcie zapytał: „Ile się spodziewałeś zebrać?". Proboszcz wymienił sumę. Prymas bez słowa wyjął pieniądze i wręczył księdzu. Stan emocjonalny proboszcza wyraźnie się poprawił... Na dodatek po półgodzinie burza minęła, niebo się rozpogodziło, wyszło słońce i ludzie tłumnie przyszli na odpust. Proboszcz miał rozterkę, czy w takim razie zwrócić ofiarowaną sumę. Prymas się uśmiechnął: „Niech już tak zostanie..."

Prawo kanoniczne przewiduje przed święceniami kapłańskimi tak zwane scrutinium — rozmowę biskupa diecezji z kandydatami do kapłaństwa. Prymas tę powinność biskupią traktował bardzo poważnie; każdego roku starał się przeprowadzać owo scrutinium osobiście. Usiłował rozpoznać stan duchowości kandydata, jego zainteresowania poznawcze, poziom intelektualny, a także talenty duszpasterskie. Rozmowa zwykle trwała godzinę; Prymas skrupulatnie notował swoje uwagi. W tamtym okresie diecezja była duża, roczniki w seminarium liczne, scrutinium trwało dwa albo trzy dni. W ostatnim czasie diakoni seminarium warszawskiego przebywali osobno w odremontowanym pałacyku położonym w kilkuhektarowym parku w Tarchominie, w północnej części prawobrzeżnej Warszawy. Pierwszego dnia Prymas rozmawiał kilka godzin i postanowił przenocować wśród diakonów. Po kolacji powiedział: „Bronku, chodź przejdziemy się nad Wisłą. Tyle godzin siedzenia, spacer dobrze nam zrobi".

Szliśmy wałem wiślanym, lustro wody rzeki, zarośla przybliżały nas do natury. W pewnym momencie Prymas przerwał milczenie: „Chcę ci opowiedzieć pewne zdarzenie..."

Formalnie nieruchomość w Tarchominie należała do fundacji, która miała umocowanie prawne w Watykanie. Podlegała więc prawu międzynarodowemu i dóbr tych nie odebrano Kościołowi po wojnie w ramach upaństwowienia. Posiadłością opiekował się ksiądz prałat Ugniewski, proboszcz parafii Świętego Stanisława Kostki. Pałacyk był skromny, ale bardzo ładny. Z biegiem lat szybko jednak niszczał. Ksiądz Ugniewski wiele razy przychodził do Prymasa i prosił o pomoc. Wskazywał konkretną sumę. Ale Kardynał odpowiadał: „Mamy pilniejsze sprawy, na to nie mam środków".

Zdarzyło się jednak, że pewnego dnia przyszedł na Miodową mężczyzna w średnim wieku. Przeprosił, że się nie przedstawi. Powiedział, że chce złożyć ofiarę. I na ręce Prymasa złożył tyle, ile potrzebował ksiądz Ugniewski! Ruszyła odbudowa. Jak to zwykle bywa — rzeczywiste wydatki przewyższyły pierwotny kosztorys. Pieniądze się wyczerpały, Prymas kazał zabezpieczyć niedokończoną budowę i roboty stanęły. Po jakimś czasie jednak znowu przyszedł tamten mężczyzna i złożył kolejną ofiarę. Kwota dokładnie pokrywała sumę potrzebną do zakończenia remontu! Po chwili Prymas dodał: „I jak to rozumieć? Przypadek? A może Opatrzność Boża?".

Jak Prymas radził sobie w sytuacjach, gdy władze torpedowały budowę nowych kościołów?

Warszawa się rozbudowywała, powstawały nowe osiedla, ale władze nie zgadzały się na budowę kościołów, bo parafie nie tylko stanowiły ośrodki ewangelizacji, ale także integrowały lokalną społeczność na innych zasadach niż ko­munistyczny kolektyw. To prowokowało wiele napięć, bo zdecydowana większość mieszkańców była katolikami i żądała poszanowania swoich słusznych praw obywatelskich. Przy ulicy Dickensa w Warszawie powstała na przykład prowizoryczna kaplica, właściwie barak, gdzie działał bardzo gorliwy kapłan Romuald Kołakowski. Prawdziwy społecznik, który nawiązywał świetny kontakt z wiernymi. Nie miał plebanii, więc sam też mieszkał w baraku, w pomieszczeniu przy zakrystii, z oknem na wysokości chodnika, z którego widział tylko buty przechodniów. W rozmowie z Gomułką Prymas podjął sprawę budowy tego kościoła. Ale pierwszy sekretarz postawił warunek: „Jeżeli ksiądz arcybiskup usunie księdza Kołakowskiego z Warszawy, wtedy damy po­zwolenie na budowę kościoła".

Gomułka niechętnie używał tytułu „kardynał", a słowo „prymas" nie mogło mu przejść przez gardło. Najchętniej posługiwał się określeniem „przewodniczący Episkopatu".

Prymas odpowiedział: „Nie zrobię tego". Na to Gomułka: „W takim razie pozwolenia na budowę nie będzie". „Skoro odmawiacie tak długo, z takim uporem, to wydam dekret, żeby ludzie przechowywali Najświętszy Sakrament w domach" - replikował Wyszyński. „Ksiądz arcybiskup tego nie zrobi" - oburzył się pierwszy sekretarz. „Właśnie że zrobię" - zapewnił Kardynał z determinacją. Upłynął miesiąc, może trochę dłużej, i przyszło pozwolenie na budowę.

Podobny problem był też z budową nowego kościoła w Ursusie. Jeszcze w czasie okupacji postawiono tam drewnianą świątynię. Podczas jednej z uroczystości Prymas zwrócił się do parafian: „Nawet okupant rozumiał potrzeby religijne polskiego robotnika. A polska władza nie jest w stanie tego zrozumieć". To porównanie z nazistami tak zabolało władze, że znowu bardzo szybko wydały pozwolenie na budowę kościoła Świętego Józefa.

Przypomina mi się jeszcze jedna historia z księdzem, który miał budować świątynię. Prymas celowo wybrał młodszego, energiczniejszego proboszcza. Ale temu nie było spieszno do budowy. Prymas pytał raz i drugi, jak idzie budowa. „No, przygotowujemy się" - odpowiadał ksiądz. Minęło kilka lat, a Kardynał wciąż słyszał, że się przygotowują. Wreszcie podczas konsekracji kościoła jezuitów na Rakowieckiej Prymas zauważył na schodach tamtego księdza, zszedł za nim na dół i powiedział: „Słuchaj, jeżeli nie zaczniesz budowy w pół roku, to cię wycofam z Warszawy i wiedz, że furmanką będziesz dojeżdżać do najbliższej stacji". Poskutkowało. Budowa ruszyła.

A co z księżmi mającymi problemy z władzą?

Raz przyszedł ksiądz z archidiecezji gnieźnieńskiej. Tam były parafie małe, często jednoosobowe. Proboszcz mówi, że ma już dość. Jest szantażowany. Chce odejść, zrezygnować z probostwa. Szantażują go, bo ma dziecko. Esbecy postawili sprawę jasno: albo będziesz współpracował, albo cię skompromitujemy przed ludźmi. Prymas mówi: „Słuchaj, dlaczego oni mają o tym powiedzieć ludziom? Ty sam powiedz. I poproś ich o osąd: »Jeżeli chcecie, żebym odszedł - odejdę. Jeżeli chcecie, żebym został - zostanę«". Proboszcz poszedł za radą Prymasa. Ludzie kategorycznie stwierdzili, że chcą, by pozostał z nimi. Bezpieka musiała dać za wygraną.

Inna sytuacja: lewobrzeżna część Torunia należała do archidiecezji gnieźnieńskiej. Bezpieka aresztowała jednego z tamtejszych proboszczów, bo uznała, że jest ideologicznie niebezpieczny. Do kurii w Gnieźnie zadzwonił zaniepokojony dziekan, że ksiądz w więzieniu, parafia bez gospodarza. Niedziela się zbliża i ludzie pozostaną bez Mszy świętej. Nawet nie ma kogo posłać na zastępstwo. Biskup pomocniczy Jan Michalski dzwoni więc do Warszawy, a Prymas mówi: „Proszę powiedzieć dziekanowi, że ja przyjadę i zastąpię w niedzielę proboszcza". Skutek? Już w piątek proboszcza zwolniono z aresztu i jeszcze otrzymał niewielkie odszkodowanie.

Warto dodać też jedno: nie było katolickich środków przekazu i komunikacji, więc Prymas co pewien czas zapraszał wszystkich księży z archidiecezji na spotkania, podczas których mówił o sprawach Kościoła, programie duszpasterskim czy relacjach z państwem. Odpowiadał na pytania. Chciał, żeby księża byli w tych kwestiach dobrze poinformowani, wiadomości czerpali z właściwego źródła i trzymali wspólną linię. Podobnie postępował wobec świeckich. Ponieważ wszystkie ich organizacje zostały zlikwidowane, zainspirował członków dawnego stowarzyszenia „Odrodzenie", by mimo wszystko organizowali zjazdy na Jasnej Górze. Prymas zawsze uczestniczył w tych spotkaniach. Poza wspólną modlitwą Kardynał omawiał program duszpasterski, nauczanie. Stałym tematem były stosunki Kościół - państwo. Odpowiadał na pytania, które zgłaszano na kartkach. Zjazd trwał dwa dni, uczestniczyło w nim kilkaset osób. Temu samemu celowi miały służyć powołane przez Prymasa tak zwane duszpasterstwa stanowe - lekarzy, pielęgniarek, nauczycieli, prawników, studentów, środowisk twórczych i ludzi pracy. Każde ze środowisk miało swego opiekuna w skali diecezji i odpowiedzialnego na szczeblu ogólnokrajowym. Reprezentanci tych duszpasterstw mieli oddziaływać na swe środowiska zawodowe. Na pewnym etapie tylko w samej Warszawie działało dwadzieścia osiem ośrodków duszpasterstwa akademickiego. Te działania były tym ważniejsze, że agenci bezpieki często nachodzili duchownych, a szeptana propaganda robiła swoje.

Przypomniał mi się jeszcze drobiazg dotyczący mnie, a dobrze oddający charakter Prymasa. Kardynał wybierał się do Rzymu i polecił mi, bym mu towarzyszył w podróży. Sprawy paszportowe Prymasa i jego współpracowników załatwiał biskup Dąbrowski, sekretarz Episkopatu. Powiadomił Prymasa, że niestety władze nie chcą wydać kapelanowi paszportu. Co robić? Prymas krótko załatwił sprawę: „Jeżeli mój kapelan nie dostanie pozwolenia na wyjazd, ja też nie pojadę". Zanim nadeszła oficjalna decyzja na piśmie o wstrzymaniu mojego paszportu, urzędnicy już dzwonili i zapewniali, że nie ma żadnych przeszkód, aby kapelan kardynała Wyszyńskiego otrzymał paszport i pojechał do Rzymu.

Prymas musiał mieć niezwykłą odporność?

To prawda. Proszę pomyśleć, jak psychicznie wytrzymywał nieustanną wrogość, nieustanne ataki agentury SB i rządzących, chociażby przez całe obchody Tysiąclecia Chrztu Polski. Cóż - Gomułka miał władzę, a Prymas miał ludzi. Stąd taka niechęć pierwszego sekretarza.

 

TAGI: