Gdybym choć raz założył rękawice...

Krzysztof Błażyca

publikacja 27.05.2016 06:00

- Wiesz, Anusiu, nic, co tu, nie jest ważne. Wszystko, co ważne, jest tam... Tak mi powiedział na drogę. A ja czułam, że ojciec wie, iż się więcej tu nie zobaczymy. To był koniec stycznia 2006 r. Zmarł w kwietniu... – wspomina reżyserka Anna Pietraszek, laureatka Nagrody im. o. Mariana Żelazka.

Zaraz po śmierci zaczęto w Indiach nazywać ojca Mariana Bapa (Ojciec) Ubogich, Wielki Święty. HENRYK PRZONDZIONO /foto gość Zaraz po śmierci zaczęto w Indiach nazywać ojca Mariana Bapa (Ojciec) Ubogich, Wielki Święty.

W liście z Dżharsugudy (z 16 grudnia 1967) pisał: „Tutaj, w Indiach zawsze coś nowego. (...) Praca misyjna jest teraz trudniejsza niż dawniej i głosy, że wszystko powinno być indyjskie, odzywają się coraz mocniej. Jednym słowem przyszłość na pewno nie będzie nudna”. Kiedyś we wsi odwiedził parę staruszków. „Byli całkowicie ślepi, dziadek i babka. Przestali chodzić do kościoła 15 lat temu. Zrobili dużo krzywdy gminie chrześcijańskiej. Na staruszka przyszła kreska. Poddałem im myśl pojednania się z Bogiem. Zgodzili się. Na końcu rozrzewniła ich pieśń: Marya, hamar ayo (Maryjo, nasza Matko), którą ostatni raz słyszeli i śpiewali 15 lat temu...” – wspominał potem. – Dawał ludziom ciepło świętego... – opowiada Anna Pietraszek. – Mówił prosto: „Anusio... krzyż... krzyż to jest moja siła. Przez krzyż idę do wszystkich moich zajęć”. I jeszcze miłosierdzie. Ono dla niego było najważniejsze.

W Puri, gdzie żył, we wtorki i piątki od godziny 15 przyjmował trędowatych. Przychodzili specjalnie do niego, z różnych rejonów Indii. – Wiedzieli, że jest taki człowiek, który opatruje rany. Trzeba było amputować palce u nóg, wydłubywać robaki z ran – on to wszystko robił. I w tych najbardziej ekstremalnych sytuacjach słyszałam, jak mówił ludziom, że Pan Jezus jest bardzo dobry, a oni są ważni dla Niego. A do mnie: „No co ja ci mam mówić o miłosierdziu? Przecież widzisz... To wszystko to jest miłosierdzie. To, jak ci ludzie wzrastają, jak się odnawiają, że ta misja mogła powstać...”. W języku orya i w hindi nie ma słowa „miłosierdzie”. Powiedział mi: „Mogę to tylko pokazać”.

O pięknych duchownych

Pierwszy raz Anna Pietraszek pojechała do ojca Mariana w 1986 r. – Dowiedziałam się o nim od himalaistów, którzy zawieźli tam leki. W Polsce prawie nikt o ojcu nie mówił. Takie czasy koszmarne. Ja byłam parafianką ks. Popiełuszki na Żoliborzu. Kończyłam dziennikarstwo, gdy go zamordowano. Postanowiłam wtedy, że będę robić filmy o pięknych duchownych polskich. To miał być mój odwet na komunie. I powstał „podziemny” film „Misja”.

Przyznaje, że o. Marian zmieniał jej życie. – Zabrał mnie do szkoły, którą wybudował. Uczyło się tam ok. 300 dzieci z rodzin trędowatych. Spytałam, ile jest ochrzczonych. „O, widzisz..? Ten!” – wskazał. „Tylko jeden?” – pytam zdziwiona. „Aż jeden” – odparł ojciec z uśmiechem.

Nauczanie było tu na najwyższym poziomie w całym stanie Orisa. – Dzieci braminów, najwyższej kasty, były posyłane razem z dziećmi trędowatych – podkreśla Anna Pietraszek.

W Puri, miejscu pielgrzymek tysięcy hinduistów, obok świątyni Dżaganath (Pana Świata) ojciec Marian wybudował kościół Matki Świata. – A dla trędowatych robił wszystko, by nie umierali na śmietnikach, gdzie wywożono dogorywających. On ich zbierał i organizował im życie. Założył dla nich fabrykę powrozów, materiałów, fermę kurzą, staw rybny. Sprzedawali swoje wyroby najlepszym hotelom w Puri. To ewenement, bo kupienie czegokolwiek od trędowatego było niemożliwe. Ojciec przekraczał bariery.

W 80. urodziny o. Marian Żelazek jako jedyny niehinduista został uznany za bramina. – To wydarzenie dziejowe – przekonuje Anna Pietraszek. – Bramin świątyni w Puri przyszedł do kościoła, przyniósł girlandy kwiatów, nałożył ojcu na szyję i powiedział: „Jesteś braminem”.

Takim guru był...

Urodził się w Palędziu koło Poznania 30 stycznia 1918 r. We wrześniu 1937 r. rozpoczął swój nowicjat u werbistów w Chludowie, a do Indii trafił w 1950 r. – Chludowo to jego dom macierzysty, gdzie złożył śluby. I stąd go w czasach okupacji, wraz z innymi, wywieziono najpierw do fortu siódmego w Poznaniu, a potem do Dachau i Gusen – wspomina o. Feliks Kubicz SVD, który spotykał o. Mariana, gdy ten przyjeżdżał do Polski. – Miał tu taki pokoik bez łazienki. Niczego nie wymagał. Skromny. Lubił rozmawiać z nowicjuszami, spotykał się z chorymi. Pamiętam, jak pchał wózek z jedną babcią. Miał problem z okularami, więc mu soczewki w Poznaniu załatwialiśmy.

Do Indii zawsze chciał wracać. Mówił, że jest „cały dla Indii i cały dla Polski”. – Po jednej z wizyt otwieram szafę, a tam jego buty. Kilkanaście lat chyba mu służyły. Schowałem jako relikwię – żartuje o. Feliks. Odwiedził ojca Mariana w Indiach: – Taki był z niego prawdziwy tatuś i tak go nazywali – bapa. Chodził do chorych, wszystkich dotykał. Mówię mu: „Ojcze, a jakieś rękawice lekarskie, bo to trąd”... A on do mnie: „Felek, jakbym choć raz założył rękawice, to ja nie mam po co tu przychodzić”. Ewangelię głosił słowem, a jeszcze bardziej czynami. I ludzie to widzieli. Takim guru był dla nich. A tu, w Polsce, zwykły współbrat. Może bardziej święty...

Wspomnienia z Dachau powracały u o. Mariana. – Opowiadał, jak jego radość z wyzwolenia obozu zgasił fakt, gdy jeden z oswobodzonych więźniów wziął karabin i strzelał do niemieckich więźniów. Zemsta... Gdy o. Marian o tym mówił, nawet wyraz jego twarzy pełen był przejęcia. On sam był pięć lat w obozie i nie czuł nienawiści do oprawców. A gdy koledzy umierali na jego rękach, to on postanawiał, że będzie za nich pracował. Chciał wyjść z obozu, bo to piekło, ale chciał być misjonarzem. Potem słuchał pieśni „obozowych” nawet w Indiach. Wspomniał kolegów. Jego powołanie w obozie się umocniło.

Śpiewał Moniuszkę

Wielokrotnie odwiedzała ojca Mariana Anna Tarajkowska z fundacji Redemptoris Missio. – Był stęskniony za rozmowami po polsku. Często wspominał czasy okupacji i wciągał nas w osobiste rozmowy. Każdy problem dla niego był do rozwiązania przez dobroć i wyrozumiałość. I bardzo lubił śpiewać. Miał winyle z pieśniami powstańczymi. Zapraszał nas na herbatę i śpiewał Moniuszkę – „Szumią jodły”, a także „Góralu, czy ci nie żal”.

W swojej „aśramie” w Puri mieszkał sam. W wiosce wszyscy byli hinduistami. Tylko kucharz, szofer i sanitariusz byli katolikami. Miał ogród z palmami kokosowymi i małą kapliczkę, gdzie modlił się rano i wieczorem. – Był też stawik. Ludzie w Puri używali stawów do obmyć rytualnych, a ojciec chodził z brewiarzem koło stawu – wspomina Anna Tarajkowska. – W wiosce to go całowali po stopach, bo tam taki zwyczaj. A bramini byli jego przyjaciółmi. Szanowali go. Święty człowiek dla nich, a jednoczenie taki zwyczajny. ­

W 2002 r. o. Marian został nominowany do Pokojowej Nagrody Nobla. – Nie otrzymał jej, ale napisał list, dziękując wszystkim za poparcie – przypomina o. Feliks. – Dla niego to było wyróżnienie „w imieniu wszystkich polskich misjonarzy”. Żartował, że sam został wyróżniony chyba z powodu swojego wieku...

Ojciec Marian Żelazek zmarł w Puri 30 kwietnia 2006 r. Został pochowany na cmentarzu werbistów w Dżharsugudzie. – Jego śmierć była dla mnie bolesna, ale szybko starałam się pójść za jego nauką, że nie jest ważne to, co tu, lecz to, co tam. To powiedział na naszej ostatniej Mszy i tego się trzymam – mówi Anna Pietraszek. O. Feliks wspomina brata ojca Mariana, który „modlił się do Marysia”. A Anna Tarajkowska przyznaje: – Teraz, gdy coś się nie udaje, to mówię „ojcze, pomóż!”. No i pomaga...