Pośród rosnących gór

publikacja 03.05.2016 06:00

O oczach serca, przebaczeniu i złotej nitce miłosierdzia z o. Ludwikiem Mycielskim OSB rozmawia Barbara Gruszka-Zych.

Ojciec Ludwik Mycielski roman koszowski /foto gość Ojciec Ludwik Mycielski
– od 60 lat zakonnik, od 50 kapłan. Założyciel benedyktyńskiego klasztoru w Biskupowie koło Nysy. Doktor teologii biblijnej, autor wielu książek

Barbara Gruszka-Zych: Słyszałam, że modlił się Ojciec o to, żeby nie zostać księdzem.

Ojciec Ludwik Mycielski: Od ósmego roku życia. W Morągu znalazłem się na sali pooperacyjnej z chłopami opowiadającymi wstrętne kawały. Na moje protesty odpowiadali: „Za pieniądze ksiądz się modli, za pieniądze świat się podli”. Gdy opowiedziałem o tym rodzicom, usłyszałem: „Lepiej by im było przywiązać kamień młyński do szyi i utopić w głębinach morza”. Zostałem przez tamtych mężczyzn podtruty, a wynik był taki, że do codziennego pacierza zacząłem dołączać prośbę: „Panie Jezu, żebym przypadkiem nie został księdzem!”.

Myślał Ojciec, że Pan Bóg sobie odpuści?

Do czasu matury, ze względu na prześladowanie przez UB całej mojej rodziny, często zmieniałem miejsce zamieszkania. Uczęszczałem do dwunastu szkół w różnych wsiach i miastach Polski. Do IX klasy ogólniaka chodziłem w Dubiecku koło Przemyśla. Tam właśnie na jednej z lekcji religii ksiądz zawołał: „Samuelu, Samuelu, Samuelu!”, po czym podszedł do mnie i szepnął: „Kiedy takie wołanie usłyszysz, odpowiedz: »Mów, Panie, bo sługa Twój słucha«”. Od tamtej chwili wszyscy zaczęli mi wmawiać, że będę księdzem. Nie mogłem tego wytrzymać i postanowiłem stamtąd uciec. Wysłałem do rodziców list z pytaniem: „Czy mogę stąd wyjechać?”. Odpowiedzieli: „Na wszystko, co nie jest grzechem, pozwalamy i błogosławimy”. Obdarzyli mnie cudowną wolnością.

Przeniósł się Ojciec do Bytomia.

Tak, zacząłem naukę w Technikum Elektrycznym w Bytomiu. Interesowały mnie transformatory, odkrywanie praw indukcji. Dopiero po latach zrozumiałem, że w taki sposób Pan Jezus przygotowywał mnie do wchodzenia w świat indukcji międzyludzkiej.

Kogo Ojciec spotkał?

Bóg w swoim miłosierdziu podsyłał mi szereg dobrych ludzi – niektórzy dzisiaj są sługami Bożymi, błogosławionymi i świętymi – ks. Franciszka Blachnickiego, Hannę Chrzanowską, Jerzego Ciesielskiego, kleryka Jurka, który miał się objawić światu jako bł. ks. Popiełuszko, papieża Pawła VI, Chiarę Lubich i Igino Giordaniego – założycieli Ruchu Focolari, małą siostrę Jezusa Magdalenę Hutin.

Ale pierwszy poznał się na Ojcu ks. Wojtyła.

Kimże ja byłem, żeby się miał na mnie poznać? Faktem jest, że 21 sierpnia 1955 r. w Krakowie, po przyniesieniu Wiatyku mojej babci, spytał mnie: „Co z Tobą?”. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Pokazałem mu ściskany w garści szary różaniec. A on mi na to: „Właśnie sobie coś takiego o Tobie pomyślałem”.

Wyczuł, że był Ojciec blisko Pana Boga.

Nie wiem, jak ze mną było. Pamiętam, że pierwsze poważne doświadczenie religijne przeżyłem jako 6-latek, w maju 1944 r. Wtedy, w Nienadowej pod Przemyślem, mocno przemówiły do mnie słowa pieśni: „Bernadka dziewczynka szła po drzewo w las, anioł ją tam wiedzie, Bóg sam wybrał czas. Ave, ave, ave, Maria!”.

Kiedy Pan Bóg wybrał czas na powołanie Ojca?

Myśli o specjalnym Bożym powołaniu pojawiały się we mnie w bytomskim technikum. Należałem wtedy do koła plastycznego i dużo malowałem. Kiedyś, po północy, ktoś do mnie zapukał. To był o. Piotr Rostworowski, który zastał mnie z pędzlem w ręku i jakby się zamyślił: „Kiedy będziesz zakonnikiem, czy będziesz mógł malować?”. Od tej pory nie wziąłem pędzla do ręki. Tak podziałał na mnie przykład odrzucenia pędzla przez malarza, św. brata Alberta. Czytałem o nim książkę Pii Górskiej „Paleta i pióro”. Gdy byłem w klasie maturalnej, mój katecheta zawiózł mnie do seminarium w Nysie. Tu odkryłem, że na pewno nie mam być księdzem diecezjalnym. Ale zabrał mnie też na pielgrzymkę do Lasku Prudnickiego, niby „do św. Józefa i do księdza prymasa Wyszyńskiego”. Podobno kiedyś byli tu franciszkanie. I wtedy błysnęła mi myśl: „Może zostanę franciszkaninem?”.

Nie było prosto się zdecydować?

Po maturze – w 1956 r. – usłyszałem w kościele słowa: „Sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim, a wtedy przyjdź i choć za Mną”. I tak zrobiłem, a wtedy poczułem nową wolność. Przyszło też olśnienie: „Pójdę za o. Piotrem do benedyktynów!”.

Wstąpił Ojciec do benedyktynów tynieckich?

Tak. Od pierwszego dnia w Tyńcu uczestniczyłem w polskich modlitwach braci: „Zacznijcie, wargi nasze, chwalić Pannę Świętą…”. Byłem w tym przeszczęśliwy. Myślałem: „Nie zostanę księdzem, a mimo to moje życie będzie odpowiedzią na miłość Jezusa”. Ale mistrz nowicjatu zakazał mi chodzenia do kaplicy na modlitwy z braćmi i polecił przychodzić do kościoła, gdzie po łacinie modlili się ojcowie i klerycy. Była to dla mnie katastrofa. Ale od tego dnia, ze względu na lojalność względem ojca magistra, przestałem się modlić, żebym nie został księdzem.

Odtąd już wszystko się układało?

Dwa lata byłem w nowicjacie, dwa lata studiowałem filozofię, dwa lata służyłem w wojsku, rok pracowałem na gospodarce z braćmi, trzy lata studiowałem teologię i… rozglądałem się za dziewczętami. W sercowym zamęcie stanął na mojej drodze przyszły sługa Boży, bp Wilhelm Pluta. O niczym nie wiedząc, nieoczekiwanie powiedział mi, a pamiętam każde jego słowo: „Młodego żołnierza trafił odłamek granatu. Na chwilę przed śmiercią na skrawku papieru napisał: »Jezu, przebacz mi grzechy i także wspomnij na to, że żadnej dziewczyny nie skrzywdziłem«”. Pamiętam, co biskupowi odpowiedziałem: „Aha!” i wziąłem to sobie do serca. Znów czułem się cudownie wolnym człowiekiem, mimo że jeden z przełożonych powtarzał mi: „Wspólnota nie ma do ciebie zaufania”. Zapowiadał, że nie dojdę do ślubów wieczystych. Dzisiaj wiemy, że był płatnym agentem UB, potem SB.

Przebaczył mu Ojciec?

Nie miałem do niego żalu, ale było mi go straszliwie żal. To są dwie różne rzeczy. Jest takie zdanie w Liście do Rzymian: „Miłującym Boga wszystko sprzyja ku dobremu”.

Nie ma Ojciec niczego za złe innym ani sobie?

Nie mam, ale wspominam słowa św. Jana: „Kto by powiedział, że jest bez grzechu, kłamcą jest”. Co dwa tygodnie sakrament pokuty gładzi moje grzechy i zapewnia pokój ducha. Dzięki sakramentowi pojednania chrześcijanin staje się święty, choć zostaje z pamięcią grzechu jako ostrzeżeniem na przyszłość. Tak więc mocno się trzymam złotej nitki Bożego miłosierdzia.

Wyświęcił Ojca abp Wojtyła?

Kiedy ks. Karol Wojtyła przed swoją sakrą biskupią odprawiał u nas rekolekcje, wziął mnie „na rozmówkę”. Jak się okazało, dobrze mnie pamiętał. Żegnając się, podał mi rękę i powiedział: „Jak Cię dopuszczą do święceń, przyjdź do mnie”. Tak też się stało. Po 10 latach – licząc od wstąpienia do klasztoru – z jego rąk przyjąłem święcenia kapłańskie w katedrze na Wawelu, w Niedzielę Palmową 3 kwietnia 1966 roku.

Co to znaczy być kapłanem?

Kapłan to pontifex, „budowniczy mostów” między Bogiem a człowiekiem. Nie mówią prawdy ci, którzy twierdzą, że sami się z Bogiem dogadają.

Jest w Biblii powiedziane: „Boga nikt nigdy nie widział”, a Ojciec widział Pana Boga?

Staram się Go dostrzec w drugim „prześwietlającymi oczyma serca” – jak mówi św. Paweł w Liście do Efezjan. Raz wielbionego, to znów męczonego.

W jednej ze swoich książek podkreślał Ojciec, że w grece słowo „bliźni” – plesion – wyjątkowo nie odmienia się.

To dla mnie sygnał, że każdy mój bliźni jest uobecnieniem Chrystusa. Każdy w każdej sytuacji. Dlatego Jezus mówi: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”. Nawiasem mówiąc, nasz język doskonale oddaje odcienie znaczeniowe wielu ważnych greckich słów. Na przykład jest w grece kilka wyrazów na określenie miłości, a wśród nich „agape”. To miłość, w której chodzi nie o uczucia, jak w określeniu „filia” – kochanie, lubienie, ale o oddawanie życia za miłowanego. Jezus nigdy nie wypowiedział słów: „Kochajcie nieprzyjaciół waszych”, ale: „Miłujcie nieprzyjaciół waszych”, czyli oddawajcie za nich życie. Prawdziwa miłość to szczęście, w które wpisane jest cierpienie.

Rozmawiamy w klasztorze Zwiastowania, przypominającym nazwą o tym, jak poczęło się życie Pana Jezusa.

W momencie zwiastowania stała się rzecz, z której nie zawsze zdajemy sobie sprawę. Nie tylko Maryja z Ducha Świętego poczęła Syna Bożego, ale „Słowo Boże runęło na świat”. Lubię to powiedzenie z Księgi Mądrości. Od tego momentu każdy człowiek stał się miejscem tajemniczego spotkania z Synem Bożym. Człowiek jednak może wejść z Bogiem w głęboką przyjaźń, ale może też Go zdeptać.

Ale wtedy może się wyspowiadać. Jakby Ojciec miał uczynić spowiedź ze swojego życia, to…

…w tym Roku Miłosierdzia przytoczyłbym modlitwę liturgii godzin zaczynającą się od słów: „Przed oczy Twoje, Panie nasz i Ojcze, składamy winy przez nas popełnione...”. Wszystko w moim kapłaństwie przewyższa moje możliwości. Czuję tak, jak napisał Konfucjusz: „Kiedy przejdziesz górę jedną, druga wyższa się wyłoni”. Ale pośród tych rosnących gór Pan Bóg zsyła mi ludzi, którzy pomagają iść.

Co jest dla Ojca najważniejsze?

Odwiedzam w nyskim hospicjum Maję Marcinkowską, która bierze morfinę. Kiedy się z nią żegnam, prosi: „Niech się ojciec modli, żebym nie zawiodła Pana Boga”. Sprawą najważniejszą jest to, żeby nie zawieść Pana Jezusa.

TAGI: