Dopóki żyje choćby jeden grzesznik

publikacja 08.04.2016 06:00

O oczach Jezusa, w których można się zatopić, i stopach, które nas szukają, z siostrą Gaudią Skass ZMBM rozmawia Monika Łącka.

– Miłosierny Jezus czeka na ciebie każdego dnia. Spotkaj Go w swoim sercu  – zachęca s. Gaudia, która nie rozstaje się z „Dzienniczkiem” św. Faustyny Monika Łącka /Foto Gość – Miłosierny Jezus czeka na ciebie każdego dnia. Spotkaj Go w swoim sercu – zachęca s. Gaudia, która nie rozstaje się z „Dzienniczkiem” św. Faustyny

Monika Łącka: Przy okazji różnych imprez zapisuję co ciekawsze myśli Siostry związane z Bożym miłosierdziem. Sporo się tego uzbierało... Naprawdę można dostać zawrotu głowy od żaru miłości Jezusa?

Siostra Gaudia Skass: Tak powiedziałam? (śmiech) Oczywiście, że można! Jestem o tym głęboko przekonana, ale często żyjemy na jakieś 10 procent. Cały gorąc życia i to, co jest intensywne i smakuje taką miłością, jakiej doświadczyła s. Faustyna, przechodzi nam koło nosa. Nie doświadczamy takiego zawrotu głowy, bo nie wytrzymujemy próby czasu, która jest dla nas jak poligon.

Chcemy od razu iść na wojnę?

Właśnie! A trzeba się przygotować do doświadczenia ekstazy miłości, o której czytamy w „Dzienniczku”, i która w jakimś stopniu jest możliwa dla nas wszystkich. Miłość Boga jest jak ogień! Jezus mówił przecież do s. Faustyny, że to, czego doświadcza, jest tylko kropelką, początkiem tego, co ją czeka w wieczności. A ona już omdlewała ze szczęścia i pisała, że serce jej pęka, że przepala ją żar miłości. Dziwiła się, że jeszcze żyje. Wiele osób tęskni za takimi mocnymi doświadczeniami, świadczy o tym chociażby rosnąca popularność sportów ekstremalnych.

Człowiek skaczący na bungee wytłumaczy, iż chce poczuć, że żyje.

A tak naprawdę żyje wtedy, gdy kocha, ale miłość nie zawsze ma temperaturę ognia. Najważniejsza jest wierność w codzienności. To jest stopniowe dochodzenie do ognia, do ekstazy miłości. Znamy przykazania, teoretycznie wiemy, co znaczy kochać Boga i drugiego człowieka, tylko najczęściej tego nie podejmujemy całym sercem, a wtedy życie jest bez smaku. Faustyna miała ekstremalne doświadczenia miłości Boga, ale wychwalała także normalną codzienność z Nim. Gdybyśmy i my docenili zwyczajność życia z Bogiem, to założę się, że prędzej czy później trafiłaby nas „strzała anioła”. Faustyna wszystko, co robiła, czyniła z miłości do Jezusa i mówiła: „Chcę Cię kochać tak, jak nikt inny jeszcze Cię nie kochał”. Przecież na dnie serca każdego człowieka jest takie pragnienie, by kochać Boga cały sercem, umysłem, wolą... Nie myślimy o tym i zamiast Boga – a tylko uwielbianie Go da nam szczęście – wolimy podziwiać gwiazdy popkultury. A Bóg stoi i puka pokornie u drzwi naszego serca.

Nie słyszymy tego albo myślimy: „Dlaczego mamy Boga uwielbiać? Przecież na świecie jest tyle zła. Gdzie On jest, że nie reaguje?”.

To myśl, którą jak truciznę wstrzykuje w nas szatan. Krzyż Jezusa to jest reakcja Boga na całe zło! On jest taki niesamowity! Gdybyśmy zgodzili się na drogę codziennej wierności z Nim, drogę bez fajerwerków, wszyscy doszlibyśmy do pełni szczęścia.

Droga wierności bywa czasem trudna.

Czasem? Ona jest bardzo trudna!

Pomóc na niej może np. obraz Jezusa Miłosiernego? Można zapatrzeć się w Jego stopy, które, choć są poranione, ciągle idą, by nas szukać?

Tak, i to jest cudowne! Stopy Jezusa ze śladami po gwoździach są mocnym zobrazowaniem miłości poranionej i odrzuconej. Jezus wychodzi do ludzi, którzy Go zranili, odrzucili, przybili do krzyża. Ciągle nas szuka, wręcz ściga nas swoją miłością, chcąc naszego szczęścia, i raduje się, kiedy do Niego wracamy. On nie jest jak my wszyscy, którzy zniechęcilibyśmy się, gdybyśmy dawali komuś naszą miłość, a ten ktoś by ją z uporem odrzucał.

Można też zatopić się w oczach Miłosiernego. Często przegląda się Siostra w Jego oczach i widzi w nich zachwyt sobą?

Przeglądam się często, ale zachwytu nie widzę... Wiem, ile mam do przepracowania, i często odzywa się mój „wewnętrzny oskarżyciel”, który mówi, co mi się nie udało. Wysiłek polega na tym, bym przypominała sobie wtedy, co myśli o mnie Jezus. On nie patrzy na mnie tak, jak by ocenił mnie świat i jak by chciał skazać szatan. W każdym Jego spojrzeniu jest za to nowa szansa. Dlatego uwielbiam patrzeć na obraz Miłosiernego i zatapiać się w Jego oczach. To moja terapia.

W Jego oczach widzi Siostra dobroć, łagodność?

I ciągłe zainteresowanie Jezusa mną. Rozmawiając z innymi ludźmi, często patrzymy w telefon, telewizor, robimy różne rzeczy. Boimy się spojrzeć innym w oczy, bo nie chcemy dopuścić ich do prawdy o sobie. A spojrzenia Jezusa nie muszę się obawiać! Moimi codziennymi wyborami często skazuję Go na śmierć, a On nie odwraca ode mnie oczu, nie przestaje patrzeć z miłością!

Podobno czuje się też Siostra uratowana przez tę miłość?

Nieustannie ratowana! Kilka lat temu rozmawiałam z ks. Piotrem Pawlukiewiczem o tym, jak można pomóc ludziom zachwycić się Godziną Miłosierdzia, modlitwą o 15.00. Wtedy padło zdanie: „Jesteśmy uratowani przez Miłość!”. Te słowa niosą mnie do dziś, bo śmierć Jezusa na krzyżu to nie jest coś, co się dokonało tylko 2 tysiące lat temu. On codziennie, podczas każdej Eucharystii, oddaje za mnie życie, wyciąga rękę, gdy upadam i nie mam siły wstać.

Bóg ratownik? Rzadko tak o Nim myślimy.

I to niezmordowany ratownik! Będąc niedawno w Nowym Jorku, w ramach przygotowań do ŚDM, odwiedziłam Ground Zero – miejsce, w którym do 11 września 2001 r. stały dwa wieżowce WTC. Są tam upamiętnieni ludzie, którzy zginęli w zamachu. Bardzo mocno dotknęło mnie to, co dotyczy strażaków. Większość z nich była katolikami. Jadąc do WTC, zatrzymywali się przy kościołach, przed którymi czekali na nich księża i dawali im rozgrzeszenie. Ci strażacy wiedzieli, że jadą na śmierć. Ale dokonali wyboru, zaryzykowali. Może myśleli po prostu: „Tam są ludzie, których trzeba ratować. Nieważne, ile będzie mnie to kosztowało. Jadę!”. Ci strażacy pozwolili, by Bóg stał się w nich widoczny. W efekcie i ja zobaczyłam w nich Boga ratownika. Właśnie taki obraz Boga najbardziej zachwyca mnie w orędziu o Bożym miłosierdziu. Chrystus poprzez swoją śmierć chce ratować każdego człowieka, bez wyjątku.

Byśmy jeszcze lepiej zrozumieli orędzie o Bożym miłosierdziu, Bóg daje nam spowiedź, której jednak często się boimy, bo nie chcemy „dostać po głowie” za to, co nabroiliśmy.

Spowiedź bywa doświadczeniem trudnym i ekstremalnym – nikt nie lubi przyznawać się do własnych słabości. U kratek konfesjonału doświadczamy pewnego upokorzenia, które jednak jest dla nas dobre, bo uczy pokory. Dopiero nazwanie bagna po imieniu pomaga zobaczyć, że o własnych siłach się z niego nie wyjdzie. Ja, odchodząc od spowiedzi, mam siłę, by być lepszą i oprzeć się złemu. Na nasze przygotowania do ŚDM – Łagiewnickie „22” zapraszamy różnych gości, w większości kapłanów. Zawsze pytam o ich osobiste doświadczenie Bożego miłosierdzia. Zadziwia mnie, że wszyscy opowiadają o spowiedzi.

A czym dla Siostry jest spowiedź?

Ostatnio, jak nigdy wcześniej, tęsknię za spowiedzią i staram się jak najczęściej do niej przystępować. Czasem już po tygodniu od ostatniej spowiedzi czuję, jak powoli oblepia mnie jakaś „pajęcza sieć”. Podczas spowiedzi Bóg przychodzi z „nożycami miłosierdzia” i przecina nitki utkane przez nieprzyjaciela i przez nasze słabości, które ściągają nas do ziemi. Możemy z odnowioną mocą walczyć o dobro, a Bóg i całe niebo kibicują nam w tych staraniach!

Gdy w 80. rocznicę objawienia przez Jezusa s. Faustynie Koronki do Miłosierdzia Bożego powiedziała Siostra, że odmawiając ją, ofiarowujemy Bogu całego Jezusa, na naszym Facebooku zawrzało, że to herezje. Nie jest to więc prosta prawda?

Wszyscy do niej nie dorastamy. A jednak już na mocy sakramentu chrztu otrzymujemy godność kapłańską, uczestniczymy w powszechnym kapłaństwie Chrystusa. Każdy ksiądz, odprawiając Mszę św., na mocy kapłaństwa sakramentalnego składa Bogu rzeczywistą ofiarę, czyli Jezusa obecnego w Eucharystii – całego, z ciałem, duszą i Bóstwem. My tego zrobić nie możemy, ale wolno nam ofiarować Go w sposób duchowy, czyli tak, jak robimy to, odmawiając koronkę. Mówimy: „Ojcze Przedwieczny, ofiaruję Ci ciało i krew, duszę i Bóstwo najmilszego Syna Twojego, a Pana naszego...”. Chodzi o wielką godność: kapłańską, królewską, prorocką, jaka jest dana człowiekowi i jednocześnie stanowi dla niego misję. Pozwolenie na składanie duchowej ofiary jest potwierdzeniem mojej godności i zaproszeniem mnie do wielkiej misji. Dzieło zbawcze trwa bowiem cały czas, dokonuje się także przez nas i dopóki żyje na ziemi choćby jeden grzesznik, to będzie się cały czas dopełniało. Zauważmy też, że słów koronki nie wymyślił człowiek, ale jest to modlitwa objawiona nam przez Jezusa, tak samo jak „Ojcze nasz”.

Mówiła też Siostra, że koronka to modlitwa, która gasi Boży gniew. Doświadczyła tego Faustyna: gdy po raz pierwszy odmówiła koronkę, zobaczyła, że anioł – wykonawca Bożego gniewu – jest już bezsilny. Świat jest więc bezpieczny, bo każdego dnia, a zwłaszcza w Niedzielę Miłosierdzia, do nieba płyną miliony koronek?

Z jednej strony chciałoby się powiedzieć, że tak – świat jest bezpieczny, bo jest w rękach Boga i do Niego będzie należało ostatnie słowo, jakie zostanie powiedziane na końcu historii. Z drugiej strony jesteśmy na wojnie. Walczymy po stronie Zwycięzcy, ale nie wiadomo, czy na polu bitwy nie polegniemy albo nie przejdziemy na stronę wroga. Musimy więc być czujni. A miłosierdzie to nie jest miłość dziadka, który niedowidzi i niedosłyszy. Miłosierdzie idzie w parze z gniewem Ojca, który widzi, co jego ukochane dziecko robi z darem życia, i czasami napełnia Go to słusznym gniewem, mającym pomóc dziecku wrócić na dobrą drogę. Gniew Boga nie ma wymierzać kary, ale nawracać człowieka.

Do Łagiewnik dociera wiele świadectw ludzi, którzy na własnej skórze przekonali się, jak wielką moc ma koronka i doświadczyli Bożego miłosierdzia?

Nawet bardzo wiele i to jest nasza wielka radość. Niedawno przyjechał tu np. ksiądz, który powiedział piękne świadectwo. Był na spotkaniu kapłanów, z których większość była młoda i zdrowa. Nagle jeden z nich złapał się za serce i spadł z krzesła. Wszyscy myśleli, że żartuje. Śmiali się, żeby wstawał, a czas płynął. W końcu zrozumieli, że naprawdę nie oddycha – wezwali karetkę, zaczęli reanimację, a jeden z księży stanął za tym leżącym i w myślach zaczął odmawiać koronkę. Nikt o tym nie wiedział. Zanim przyjechała karetka, reanimowany ksiądz wstał i od razu spojrzał na tego, który się modlił. Powiedział: „Dziękuję ci, twoja koronka sprowadziła mnie z powrotem”. Teraz ten modlący się mało co nie padł z wrażenia...

Niedziela Miłosierdzia jest dla Siostry dniem pełnym zmęczenia czy dniem, z którego można czerpać garściami?

Wszystkie bardzo na nią czekamy, choć pod wieczór jesteśmy ekstremalnie zmęczone. Dla mnie jest to dzień, w którym – jak w żaden inny – mam ogromną pewność wiary. Świętość tego dnia czuję od poranka do nocy i wiem, że dzieją się cuda, których nie widzę. Potem słyszę świadectwa o różnych otrzymanych darach. Ta najbardziej szczególna łaska „zupełnego odpuszczenia win i kar” związana jest z Komunią św. przyjętą w tym dniu po dobrze odprawionej spowiedzi. Oczywiście, aby ją otrzymać, trzeba także w codzienności starać się o ufność wobec Boga i miłosierdzie względem innych. Człowiek z tak przygotowanym sercem w tym dniu otrzyma niewyobrażalne wręcz dary! A każdy, kto w Niedzielę Miłosierdzia zrobi w sercu choć szczelinę dla łaski Bożej, nie będzie zawiedziony. Jezus nikomu nie da się prześcignąć w hojności!