Szkoda, że nie robią USG duszy

publikacja 14.03.2016 06:00

O powrotach do Boga, sufitowaniu, szatanie nakrywającym kołderką i męskich rozmowach z Jezusem z Piotrem Wasiakiem rozmawia Agnieszka Napiórkowska.

Piotr czuje, że podczas operacji jego serca Bóg naprawił dużo więcej... Agnieszka Napiórkowska /Foto Gość Piotr czuje, że podczas operacji jego serca Bóg naprawił dużo więcej...

Agnieszka Napiórkowska: Przeżywamy kolejne Wielki Post. Czy ten czas jest dla Ciebie inny niż te, które do tej pory przeżywałeś? Czy fakt, że trwa Rok Miłosierdzia, ma dla Ciebie znaczenie?

Piotr Wasiak: Tak, jest zupełnie inny. Ten, po długiej przerwie, naprawdę przeżywam. Ładnych kilka lat temu moje drogi z Panem Bogiem się rozeszły. Dla mnie Rok Miłosierdzia, który obecnie trwa w Kościele, zaczął się już w zeszłym roku. 5 listopada miałem bardzo poważną operację serca, ratującą życie. Mam sztuczne zastawki, jakieś obręcze. Nie jestem z wykształcenia medykiem, ale wiem, że była to skomplikowana operacja, tym bardziej cieszę się, że to, co mi zrobiono, działa.

Jak to wszystko się zaczęło? Jak pamiętam, byłeś pełnym życia i pomysłów mężczyzną, honorowym dawcą krwi, członkiem Stowarzyszenia „Czerwona Pomarańcza”, który angażował się w pomaganie innym. Jednym słowem – okaz zdrowia.

Też mi się tak zdawało. A wszystko zaczęło się od estetyki (śmiech). Zaczął mi przeszkadzać sporawy brzuszek, dlatego postanowiłem się go pozbyć. Zacząłem chodzić na siłownię. Po roku ćwiczeń brzuch już nie sterczał, zaczęła się rzeźbić klatka piersiowa. A potem zacząłem chudnąć. Na przełomie września i października zeszłego roku dostałem gorączki. A że czas ten związany jest z częstymi zachorowaniami, pomyślałem, że złapałem jakiegoś wirusa albo się przeziębiłem. Sam się leczyłem. Rano, gdy się budziłem, było dobrze, a wieczorem temperatura skakała do 39 stopni. Nie wziąłem L4, bo w pracy był gorący czas. Nie chciałem zawieść szefa. Nagle zacząłem się bardzo męczyć, ale ustąpiła gorączka. Pomyślałem, że to z osłabienia.

Któregoś dnia przyniosłem węgiel i nie mogłem złapać tchu. Żona się zdenerwowała i wygoniła mnie do lekarza. Ten zrobił mi EKG. Było książkowe, ale gdy zaczął mnie osłuchiwać, coś mu się nie spodobało. Dostałem skierowanie na USG i echo serca. W trakcie badań wyszło, że mam trzykrotnie powiększoną śledzionę. Badania serca wyszły źle. Natychmiast trafiłem do szpitala. Myślałem, że poleżę dwa, trzy dni i wrócę do domu. Położono mnie na „erce” kardiologicznej. Kiedy chciałem iść do toalety, usłyszałem, że mi nie wolno. Jeszcze do mnie nic nie docierało. Przecież przyszedłem tu na własnych nogach.

Zaskoczony leżałem, „sufitując”. Dużo myślałem. Czułem, że za bardzo koło mnie chodzą. Nikt mi nic nie mówił. Na każde pytanie dostawałem wymijającą odpowiedź. Po trzech dniach dowiedziałem się, że jadę do Warszawy. Nie dopytywałem. Widziałem przerażone oczy żony i matki. W szpitalu MSWiA uspokajali. Dostałem leki, po których zrobiło mi się dobrze. Jak się okazało, było to już przygotowanie do operacji, która odbyła się następnego dnia rano. Jedna z lekarek powiedziała mi, że jeśli mnie nie zoperują, mam od dwóch tygodni do roku życia. Operacja trwała 9 godzin.

W którym momencie przypomniałeś sobie o Bogu? Podczas sufitowania czy dopiero po operacji?

Kiedy mnie wieźli do sali i zobaczyłem lampy na suficie, po raz pierwszy przypomniałem sobie, że ktoś taki jak Bóg istnieje. W myślach zacząłem z Nim rozmawiać, mówiąc, że nie mogę teraz umrzeć, że mam małe dzieci, żonę, niedokończone rzeczy i niezły bajzel w życiu. To był moment zatrzymania się. Kiedyś, przed laty, byłem ministrantem, lektorem, byłem związany z Kościołem. Ale odszedłem, uznając, że bez Boga będzie mi lepiej, łatwiej. Przed operacją sobie o Nim przypomniałem.

Kiedy się obudziłem, pamiętałem sen, wizję. Nie wiem, jak to nazwać. Widziałem siebie leżącego w sali operacyjnej, obok była kołderka z małych szatanów, które były z sobą powiązane. Stojący obok mnie szatan tę kołderkę na mnie naciągał. Widziałem też anioła z włócznią, który, kłując diabła, krzyczał „Zostaw go, on nie jest twój!”. Gdy się obudziłem i pozbierałem, zaczęły do mnie wracać te wizje. Przypominało mi się, że ktoś mnie bronił. Leżąc, włączyłem myślenie. Zacząłem się zastanawiać, kim jestem i jaki jestem. Poczułem, że coś ważnego po drodze zgubiłem.

Kiedy mogłem już chodzić, niby całkiem przypadkiem trafiłem na kaplicę. Wszedłem. Patrzę, a tu full wypas – czynne całą dobę. Nikogo nie ma. Usiadłem, ale jak się z kimś nie rozmawia i się Go nie zna, to za bardzo nie ma o czym gadać. Milczałem, bo nie miałem co powiedzieć, On milczał, bo szanował moje milczenie. Posiedziałem z godzinę i wróciłem na oddział. W sali dotarło do mnie, że tam, w kaplicy, było mi dobrze, że wcale mnie ta święcona ziemia w stopy nie paliła, że nie płonęło na mnie ubranie. Coś zaczęło się zmieniać.

Kiedy przewieziono mnie do Skierniewic, położono mnie w sali obok kaplicy. Zacząłem wokół niej krążyć. Wieczorami choć na chwilę tam zaglądałem. Z dnia na dzień spędzałem w niej coraz więcej czasu. Podczas rozmów przestałem być roszczeniowy. Dziękowałem. Uświadomiłem sobie, że roszczenia przed laty wywiodły mnie w pole.

Potem zaczęło do Ciebie docierać, że Pan Bóg Cię ocalił, że wiele mu zawdzięczasz?

Jakbyś zgadła. Pierwsza, która mi to powiedziała, była pani doktor z kardiologii. Widząc mnie w coraz lepszej formie, przyznała, że bardzo się o mnie bała – że operacja może się nie udać, że mogę umrzeć. Zapytałem ją, kiedy będę mógł wrócić do pracy. Odpowiedziała, że na stanowisko, które zajmowałem, nigdy. Zacząłem się martwić. Dziś nie wiem jeszcze, jak będzie – czy w Instytucie Ogrodnictwa, w którym pracuję, znajdzie się dla mnie inna praca, ale widząc, co robi z moim życiem Jezus, jestem spokojny. Teraz dostaję 80 proc. pensji, doszły wydatki związane z wykupem leków, a mimo to pieniędzy nam starcza. Stopa życiowa się nie obniżyła. Wierzę, że On mi powie, co mam robić. Teraz wiem, że mam się leczyć. Wierzę, że gdy wyzdrowieję, On zdrowemu chłopu nie pozwoli leżeć.

Wiem, że podczas choroby wiele osób Cię odwiedzało, modliło się za Ciebie. Poczułeś, że dobro powraca?

To był szok. Przed operacją i zaraz po niej znajomi dzwonili do żony. Potem zaczęły się wędrówki ludów. Leżący ze mną pan Tadeusz któregoś dnia zapytał, kim jestem, że takie tłumy do mnie walą. Policzył – jednego dnia odwiedziły mnie 32 osoby. Dzięki nim dobrze spałem, bo o drzemce w ciągu dnia nie było mowy. Nie budziłem się, nawet gdy w nocy podawano mi antybiotyk. W szpitalu spędziłem prawie 5 tygodni. Podczas choroby znajomi oddawali na moje konto krew. I robili to nawet już po mojej operacji, w dowód wdzięczności za uratowanie mojego życia. Takie coś robi wrażenie.

Po powrocie do domu wiele trzeba było zmienić? Z tego, co wiem, rodzina i znajomi stanęli na wysokości zadania.

Tak. Podczas mojej choroby dzieci dorosły, zaczęły sprzątać, zmywać. Wiedzą, że jestem chory i nie mogę pewnych rzeczy zrobić. Widzą też, że zmagam się z bólem. A ja staram się być grzecznym pacjentem. Ponieważ powiedziano mi, że nie mogę brać leków przeciwbólowych, no to ich nie biorę, wszystko znoszę na żywca. Ból mostka można porównać do bólu zęba. Problem polega na tym, że mostka nie można wyrwać, tak jak zęba. Podobno tak może być długo.

Po powrocie do domu z wolna zacząłeś wracać też do Kościoła?

Tak. Któregoś dnia córka z kościoła przyniosła informację o katechezach dla dorosłych. Mając czas i nie będąc już najeżonym na Boga, zacząłem na nie chodzić. Potem ks. Paweł Piątek z parafii garnizonowej powiedział mi o niedzielnych Mszach św. dla osób żyjących w związkach niesakramentalnych. Ja w takim związku od lat jestem. Poszedłem. I tak sobie chodzę do dziś. Mam coraz więcej tematów, na które chętnie rozmawiam z Bogiem. I – co niesamowite – rozmowa się klei. Mamy tyle rozpoczętych tematów, że przegadanie ich starczy na wieczność. Sięgnąłem też po książki religijne i Biblię. Znalazłem na YouTube filmik, na którym jakiś facet czyta Stary i Nowy Testament. Czytamy razem. Już przeczytaliśmy całkiem spory kawałek. I ja coś z tego rozumiem! Wiem to, bo rodzą mi się pytania.

Zauważyłem też, że bardzo się zmieniam. Widzę więcej dobra, przestałem się czepiać, szukać dziury w całym. Mam coraz więcej zapału do stawania się coraz lepszym. Myślę też o poszukaniu rozwiązania, które uporządkuje naszą niesakramentalność. Nie ukrywam, są w moim życiu rzeczy, których się wstydzę, ale już wiem, że On mi przebaczył, że On mnie nie odrzuca. Żyję tym, co dzieje się dziś. Przestałem roztrząsać przeszłość i bać się o przyszłość. Dziś Jezus jest obok i przy mnie. Kiedy myślę o tym, jak wiele rzeczy wymieniono mi w sercu, wiem też, że podczas tego zabiegu Bóg dokonał także jakiejś operacji na mojej duszy. Ciekaw jestem, jak ona teraz wygląda. Żałuję, że nie można zrobić USG duszy. Na każdym kroku doświadczam Jego miłosierdzia i tego, że nie ma dla Niego spraw niemożliwych. Nie jestem w stanie opisać tego, co czuję. Dostałem nowe życie.

Można więc powiedzieć, że przez ból, cierpienie, strach z wolna razem z Chrystusem idziesz Drogą Krzyżową?

Wiem, co to ból. To fakt. Ale czym jest mój ból wobec Jego bólu? Wreszcie docierają do mnie Jego słowa. Zaczynam rozumieć, co to znaczy wziąć swój krzyż i iść za Nim. Do tej pory mój krzyż wisiał gdzieś na haku. Tylko On go dźwigał, ja się za to nie zabierałem. Dziś na swojej piersi powiesiłem Jego srebrną głowę. Jest identyczna jak ta, która przyśniła mi się zaraz po operacji. Nie miałem pojęcia, że takie istnieją. Jak ją zobaczyłem, bez zastanowienia kupiłem. Teraz, kiedy patrzę w lustro, widzę nie tylko swoją twarz, ale i Jego. Przez to wiem, że nie jestem sam, że On jest ze mną.