Leczył oczy ciała i duszy

ks. Tomasz Jaklewicz 


GOSC.PL |

publikacja 20.02.2016 06:00

Największy dziś szpital okulistyczny w Chinach został założony przez ks. Wacława Szuniewicza, polskiego misjonarza i lekarza. Chińczycy mówili o nim „cudotwórca”. Lecząc oczy ciała, otwierał oczy duszy na światło Ewangelii. 


Pomnik ks. Wacława Szuniewicza (1891–1963) przed szpitalem okulistycznym w Xingtai (Chiny). Obok pomnika stoją prof. Edward Wylęgała z żoną Bogusławą oraz dyrekcja szpitala Pomnik ks. Wacława Szuniewicza (1891–1963) przed szpitalem okulistycznym w Xingtai (Chiny). Obok pomnika stoją prof. Edward Wylęgała z żoną Bogusławą oraz dyrekcja szpitala

Usłyszałem tę historię w gabinecie okulisty. Prof. Edward Wylęgała, badając moje oczy, opowiadał o swojej wizycie w Chinach. – Zaczęło się od tego, że na zjeździe okulistów spotkałem profesora z Szanghaju. W swojej prezentacji pokazał on dwa slajdy mówiące o tym, że założycielem największego szpitala okulistycznego w Chinach był Polak, ks. Wacław Szuniewicz ze Zgromadzenia Księży Misjonarzy. Poprosiłem o kontakt ze szpitalem w Xingtai i dostałem zaproszenie. Poleciałem tam z wykładami.

Szpital zrobił na mnie ogromne wrażenie, 500 łóżek okulistycznych i 300 łóżek innych specjalności! A najciekawsze było szpitalne muzeum, w którym oglądaliśmy archiwalne zdjęcia przedstawiające pracę Polaka i jego sprzęt okulistyczny. Wszędzie ks. Wacław jest wspominany jako pierwszy dyrektor. Przed szpitalem stoi kilkumetrowy pomnik z popiersiem kapłana, wybitnego okulisty, badacza. Leczył i ewangelizował – zapala się prof. Wylęgała. – Nawet komuniści uznają jego wielkie zasługi dla tego szpitala.


Na flirty nie miał czasu


Życiorys to rzeczywiście niezwykły. Ksiądz Wacław pochodził z wielodzietnej rodziny Romualda i Pauliny Szuniewiczów. Urodził się w Głębokiem (wówczas rosyjska gubernia wileńska, dziś Białoruś) w 1892 roku. Dwie siostry i brat zmarli w dzieciństwie. Z trzema pozostałymi siostrami utrzymywał więź do końca życia, pisał do nich serdeczne listy z obczyzny. Jako najmłodszy syn musiał był oczkiem w głowie rodziców, którzy dbali o jego edukację. Po ukończeniu gimnazjum i po maturze w Smoleńsku Wacław zdecydował się na medycynę. Decyzja o wyborze studiów nie była prosta. Już wtedy myślał o seminarium. Pewnego dnia wyszedł z domu i błądził przez trzy dni po polach i lasach. Gdy wrócił, oświadczył rodzicom: „Radziłem się Boga i przyrody”. Doszedł do wniosku, że nie potrafi być kapłanem, woli być lekarzem ciał niż dusz.

Rodzice pojechali razem z nim do Moskwy, gdzie podjął studia medyczne. Ukończył je w 1916 roku. Już jako lekarz przeniósł się na krótko do Ałma Aty, wkrótce potem został wcielony do armii carskiej, służył na froncie mińskim. Podczas wojny polsko-bolszewickiej dostał się do Smoleńska. Tam, opiekując się chorymi na tyfus, zaraził się tą chorobą. Leżał w gorączce 22 dni. Lekarze postawili na nim krzyżyk, tylko siostry wierzyły, że przeżyje. Cudem wrócił do zdrowia. Po wyjściu ze szpitala „pierwsze jego kroki były do kościoła i do konfesjonału. Był świadomy, że wyzdrowienie zawdzięcza Najwyższemu” – wspomina jego siostra Konstancja. On sam napisał po latach: „Było to zmartwychwstanie”.


Po zakończeniu wojny Wacław postanowił opuścić Rosję, by służyć w odrodzonej Polsce. Zamieszkał z bliskimi w Wilnie w 1922 roku. Pracował jako lekarz, angażował się w dzieła charytatywne. Zorganizował żłóbek dla biednych dzieci pod nazwą „Kropla mleka”. „Na flirty nie miał czasu, a miłość swą przelewał na chorych i biednych. O mało co nie ożenił się z biedną gruźliczką z litości” – notuje Konstancja.


Miał za sobą jedenaście lat praktyki lekarskiej, cieszył się szacunkiem jako dobry lekarz i organizator. I wtedy dopadło go powołanie, przed którym uciekał. Doktor Szuniewicz został wezwany do chorego u księży misjonarzy na Górze Zbawiciela w Wilnie. „Po kilku wizytach tak mu się spodobało nowe otoczenie, że postanowił z nimi zostać na zawsze. Poszedł za swym przeznaczeniem: głosem Boga” – relacjonuje siostra. 


Spod Wawelu do Chin


W kwietniu 1927 roku dr Wacław znalazł się w krakowskim seminarium księży misjonarzy na ul. Stradomskiej 4. Listy pisane odtąd regularnie do sióstr pokazują jego duchową ewolucję. „Kochane moje Siostruchny” – tak często zaczyna. „Oby Bóg doprowadził mnie do święceń, abym mógł Prymicję moją za Was odprawić”. W kleryckiej gazetce kleryk Szuniewicz publikuje artykuł pt. „Medycyna na usługach misji”. Dziś czyta się go prawie jak program jego przyszłego życia. Święcenia przyjmuje w 1930 roku i w tym samym roku po prymicjach wyrusza do Chin. Podróż okrętem z Marsylii do Szanghaju trwa 40 dni.


Dlaczego właśnie Chiny? Kościół katolicki w tym ogromnym kraju od połowy XIX wieku dynamicznie się rozwijał. W roku 1929 w północnych Chinach powstała pierwsza polska misja utworzona przez księży misjonarzy z Krakowa. Ks. Szuniewicz stanął na czele drugiej grupy polskich duchownych. Miasto Xingtai, położone 500 km na południowy zachód od Pekinu, stało się centrum polskiej placówki misyjnej. Tam rozwinął swoją działalność misyjno-lekarską ks. Szuniewicz. Tydzień po przybyciu na placówkę otworzył Przychodnię Oczną, która potem przeistoczyła się w szpital na 100 łóżek. Wokół Xingtai powstało 18 przychodni, które objeżdżał na rowerze. Z Polski płynęła pomoc w postaci lekarstw, sprzętu medycznego czy funduszy. Pracę księży misjonarzy wsparły siostry miłosierdzia (szarytki) z Polski.


„W szpitalu misyjnym okulistyka stała się naszą specjalnością. Katarakty i inne trudniejsze operacje liczymy na setki. Dzięki Bogu jakoś to gładko idzie” – pisze ks. Wacław do sióstr. „Po operacji łapie się dusze. Gdy oko przejrzy, zobaczy słonko, nacieszy się kwiatami i barwami, wówczas łatwiej do duszy przemówić. Bóg sam porusza duszę i oczy jej otwiera na odwieczną Prawdę. Korzysta z nas jako narzędzia swej bezbrzeżnej miłości”. „Widzicie, Kochane Siostruchny, że żyjemy tu pełnią życia” – dodaje. „Cóż to za misjonarz, powiecie, kiedy on tylko na krajaniu czas spędza?” – pyta w innym liście. „Cóż ja poradzę, kiedy ślepi i półślepi pragną przejrzeć. Opatrzność kieruje nożem, przecież jest pożytek z tych operacji. Ponadto mamy też okazję przemówić do ofiar noża, aby nie tylko oczy, ale i dusza przejrzała!”.


Ksiądz Wacław nie był zwyczajnym okulistą. Był wybitnym specjalistą, prekursorem operacji rogówki korygującej wady wzroku. Dziś takie zabiegi wykonuje się laserem, on robił je nożem chirurgicznym. Prosił listownie siostry, by mu przysyłały „noże zaćmowe”, bo taki nóż zawsze powinien być nowy. „Przy liczbie 800 operacji rocznie nie ma już czasu na ostrzenie” – dodaje żartobliwie. Ks. Szuniewicz nie tylko leczy, ale jest także sprawnym organizatorem. Szkoli chińskich lekarzy, organizuje kursy dla pielęgniarzy i pielęgniarek. Pracuje bez wytchnienia. Sława polskiego misjonarza-lekarza rozchodzi się po Chinach. Nazywają go Xuan-Weiner – człowiek ze srebrną brodą. Prości Chińczycy uważali go za „cudotwórcę”.

Pewnego dnia zjawia się w jego szpitalu ubogi niewidomy, który idąc do „cudotwórcy”, pokonał pieszo 2000 kilometrów. Jego stan jest beznadziejny, zaniedbana katarakta. Ks. Szuniewicz godzi się na operację. Najpierw jednak leży krzyżem w kaplicy, modląc się. O świcie odprawia Mszę św., w czasie której cały personel przystępuje do Komunii. Potem robi operację. Przez dwa tygodnie trwają napięcie i modlitwy, chory musi mieć przez ten czas zabandażowane oczy. Po dwóch tygodniach na własne oczy widzi „cudotwórcę”. Jeden Pan Bóg wie, ile takich „cudów” tam się wydarzyło. 


Kochać ludzi 
całym bytem swym 


Ksiądz Wacław spędził w Chinach 18 lat. Jak pisze, nie było ani jednego spokojnego roku. Wciąż toczyły się jakieś walki, wojna domowa, potem wojna japońsko-chińska. W 1949 r. rządy przejęli komuniści. Władze zakonne zdecydowały o zamknięciu misji i wyjeździe do USA. Ks. Szuniewicz z trudem godzi się na wyjazd. „Przywykłem do Chin, pokochałem Chińczyków, wielu z nich traktuje mnie jak swego” – pisze w liście ze statku. Marzy albo o powrocie do Polski, albo do Chin. Żadne z tych marzeń się nie spełni.


W Stanach trafia do New Haven, gdzie znajduje się słynny Uniwersytet Yale. Tam ma okazję, by opracować naukowo swoje osiągnięcia medyczne i przeprowadzić badania. Żartuje w liście: „Zabiorę się do królików i psów, których tu nie brakuje, a może nauczę te bestie nosić okulary”. Wyniki badań dopiero po jego śmierci ukazały się drukiem w fachowej literaturze okulistycznej. Doktor Szuniewicz wszedł do historii medycyny jako pionier tzw. chirurgii refrakcyjnej, choć jego imię zostało w znacznej mierze zapomniane. 


Życie w USA nie odpowiadało naturze misjonarza. „Nie pasuje mi życie tutejsze. Za wysoka stopa życiowa, a co za tym idzie – gonitwa za wygodą i pustka wewnętrzna” – notuje. Mógł spokojnie odcinać kupony od swoich medycznych osiągnięć w Chinach. Został pracownikiem znanego uniwersytetu, miał warunki, by zadbać o sławę znakomitego okulisty. Zdecydował inaczej. W liście do sióstr zamieszcza wiersz, który wiele mówi o stanie jego duszy: „Gdy dumne wołanie gaśnie w oddali/ słyszę w sumieniu delikatny szept/ W nim zew odmienny, co mnie ocali/ właściwy wskaże kierunek wnet…/ Tam mnie nauczą, jak ofiarnym czynem/ mam kochać ludzi całym bytem swym”. Gdy pojawia się propozycja wyjazdu do pracy misyjnej w Brazylii, natychmiast załatwia wizę. Siostrom tłumaczy: „Tu jeden kapłan ma 500 wiernych, podczas gdy w Brazylii jeden na 5 tysięcy”.


W lutym 1952 roku, w wieku 60 lat, ks. Szuniewicz dociera do Brazylii. Uczy się kolejnego języka, tym razem portugalskiego (znał rosyjski, łacinę, chiński, francuski, angielski). „Już nie wiem, w jakim języku pisać, bo mi się plączą wyrazy” – usprawiedliwia się ze swojej „przestarzałej polszczyzny”. Pracuje najpierw w Mafrze. Tam obchodzi srebrny jubileusz kapłaństwa. W 1956 r. przenosi się do miasta Irati, gdzie służy przez ostatnie 7 lat życia. Angażuje się w działalność Polonii, nadal aktywnie pracuje jako okulista. „Prawdopodobnie do śmierci nie rozstanę się z nożem. Krajam i notuję…”. 


W listach z Brazylii często pojawia się przeczucie, że to już ostatnia prosta. „Czas już nam głębiej zajrzeć w przyszłość i przygotować się”. „Piękne jest życie. Jego kształty, jego dźwięk barwny… Piękna jest też i śmierć, która gasi wszystko. Zachowuję jednak z czułością to, co się uzbierało na żniwie życiowym: szlachetne natchnienia, zbożne czyny, ofiara z siebie”. „Postarzałem się. Nie mogę podołać wszystkim zadaniom mimo ciągłej ruchawki, czasem 16–20 godzin na dobę”. 


Ostatni list do sióstr pochodzi z 9 października 1963 roku. Pada w nim zdanie: „Tyle zabierzemy na tamten świat, ile wymodlimy lub uczynimy dla innych”. Zmarł po trzecim z kolei ataku serca, tydzień po napisaniu tych słów. Przeżył 71 lat, z tego 33 jako kapłan. Pochowano go w Irati. Jeden z konfratrów napisał po śmierci: „Jako lekarz okulista dokonywał operacji ciała, mówiąc o nieśmiertelnej duszy ludzkiej. W ten sposób doprowadził setki do odwiecznego Lekarza – Chrystusa”. 


– Bardzo chcę tam wrócić, bo czuję duchową bliskość ks. Wacława – mówi mi na zakończenie prof. Wylęgała. – Po pierwszej wizycie w Xingtai dostałem zaproszenie do dalszej działalności kliniczno-naukowej jako profesor wizytujący. Kiedyś marzyłem, by nadać jego imię pracowni, po wizycie w Chinach zrozumiałem, że on zasługuje na to, by wybudować szpital jego imienia. 
A ja zastanawiam się, czy ks. Wacław nie jest kandydatem na ołtarze. Jego atrybutem byłby skalpel do operacji oczu.