Mnich lubiński

ks. Roman Tomaszczuk

publikacja 16.02.2016 06:00

Wszedł do tynieckiego kościoła i wtedy coś w nim pękło, albo lepiej: coś się w nim otworzyło. Zabłysło światło – jego źródło znalazł w Wielkopolsce.

Kościół, w którym modli się brat Daniel, imponuje swoim wystrojem ks. Roman Tomaszczuk /Foto Gość Kościół, w którym modli się brat Daniel, imponuje swoim wystrojem

Sala Mickiewicza – lubi to miejsce. Zawsze prowadzi tu swoich gości, siada przy dużym stole, w gablotach wyłożone „wieszczowe” drobiazgi, a nad nimi pamiątkowa płyta z 1932 r., ufundowana w 100-lecie pobytu w Kościanie i okolicy – w Lubiniu zapewne też – sławnego Adama. Tym razem jest tak samo, liczy po cichu, że rozmowa nie przeciągnie się zbytnio, że w pół godziny wyczerpie temat. Gdy miną dwie i pół – będzie zaskoczony i zmęczony.

Istnieje gorliwość dobra

Długo myśli, gdy ma zacząć od początku. – Owszem, jestem jedynakiem – zaczyna wreszcie. – Zawsze chciałem mieć rodzeństwo. Tak jak inni bić się o klocki, rywalizować o względy, móc się zwierzyć, mieć zawsze najbliższego pod ręką – przyznaje. Jako dziecko był zamknięty w sobie. Ostrożny w nawiązywaniu znajomości. Nieufny? Może nie aż tak. Wolał słuchać niż się bawić i skupiać na sobie uwagę. Patrzył z boku – także w szkole. Trzeba było burzy hormonów, żeby zaryzykował otwarcie się.

Pomogła wałbrzyska budowlanka, którą wybrał po podstawówce. Jego klasy, składającej się z przyszłych – uwaga! – technologów robót wykończeniowych w budownictwie, nauczyciele nie lubili. Chłopcy byli za bardzo zgrani, dobrze się ze sobą czuli, ich siłą była solidarność – także w tym, co dzisiaj wydaje się głupie, niepotrzebne i szczeniackie. Im jednak to odpowiadało. Jemu też – z nimi było bardzo dobrze. Wtedy też posmakował braterstwa. Niedoskonałego, ale jednak. Przekonał się, co to znaczy, gdy masz za sobą kolegów, na których możesz polegać, którym ufasz, którzy pójdą za tobą, będą cię wspierać i będą się z tobą liczyć. Czemu? Bo cię akceptują.

Z tego samego powodu, ale tym razem intuicyjnie, gdzieś na dnie duszy majaczyło pragnienie wstąpienia do zakonu. Chociaż jego Mieroszów jest parafią diecezjalną, to jednak widział siebie w zakonie. Później, w czasie matury, jego ówczesny proboszcz, ks. Władysław Strach, namawiał go, żeby jednak poszedł do seminarium w Legnicy. On jednak wiedział swoje, czy raczej tęsknił za czymś innym. – Klasztor kojarzył mi się z ciszą, tajemnicą Boga i tajemnicą człowieka, który chowa się za murem, żeby Bóg łatwiej mógł go znaleźć – dopowiada.

Szacunek i grzeczność

To, co w budowlance było raczej kumplostwem, nabrało całkiem nowego wymiaru w nowicjacie u pallotynów. Bo nie pomogły długie rozmowy z proboszczem, argumenty, przekonywanie. Nie pomogły rekolekcje w legnickim seminarium. – Niby było w porządku, ale klerycy mnie nie przekonali. Pallotyni nowicjat mają w Ząbkowicach Śląskich. Tam spędziłem rok. Ważny czas, wtedy poznałem fundamenty wspólnoty, zakonnego życia – wspomina.

Jako dwudziestolatek zaczął więc ćwiczyć się w akceptacji drugiego takim, jakim on jest: z jego zaletami i wadami. Sporo to go, jedynaka, kosztowało, ale dzielnie płacił cenę, byle tylko nie mieć wątpliwości, doświadczyć na własnej skórze, że im bliższe więzy, tym trudniej jest o nie dbać, tym bardziej są wymagające, tym więcej kosztują. – Bo trzeba rezygnować ze swoich planów, bo trzeba liczyć się z wolnością tego drugiego, bo twój świat jest tak mocno zależny od nastroju, temperamentu i wychowania twojego współbrata – wylicza. Wtedy też, w trakcie nowicjatu, odkrył księgę pocieszenia, księgę, która całemu temu wysiłkowi nadała sens i z której czerpał siłę, by swoje egoizmy, wygodnictwo i pychę kruszyć. Pokochał Biblię. Ona ma moc – gdy tylko zacznie się ją medytować, gdy zacznie się jej smakować, wgryzać się w nią najpierw zębami rozumu, a potem serca.

Nowicjat to jeszcze jedno ważne doświadczenie. Wycieczka do Krakowa. – Jednym z jej punktów był Tyniec – wraca do tej chwili, gdy otworzył się przed nim nowy świat. – Gdy weszliśmy do czarno-białego kościoła, gdy kątem oka zauważyłem jakiegoś mnicha, gdy zabolała mnie cisza, jaka tam panowała, wtedy coś we mnie zaskoczyło. Jedno się skończyło, ale rozpoczęło się inne. Wiedziałem już, że pallotyni to nie to, że to, czego miałem się od nich nauczyć, już dostałem – mówi. Później, gdy ojciec duchowny patrzył w płonące oczy i słuchał drżącego z wrażenia głosu nowicjusza, nabrał przekonania, że potrzeba mu czasu. Na rozeznanie. Młody zgodził się. Zaufał ojcu. Został i wytrzymał w pallotyńskim seminarium kolejne długie cztery lata. – Nie był to czas zmarnowany – zapewnia.

– Studiowałem w Ołtarzewie koło Warszawy. A ta daje duże możliwości. Bywaliśmy w stolicy, braliśmy udział w wydarzeniach kościelnych i kulturalnych. Tam podczas praktyk duszpasterskich poznawałem ludzi i na ludzi się otwierałem. Sprawdzałem się w terenie, próbowałem sił w parafii i przyglądałem się plebanijnemu życiu, Ale to też nie było to, o co mi chodziło. Niemniej to również cenna wiedza – przyznaje.

Niech boją się Boga,

Gdy wrócił do domu, rodzice właściwie się ucieszyli. Kiedy szedł do pallotynów, zastanawiali się, ile w tym dziecinady, i uznali, że całkiem sporo, dlatego nie dawali synowi zbyt wielkich szans na pozostanie w zgromadzeniu. Miał wrócić po kilku miesiącach, może po roku. Tymczasem lata płynęły, a oni coraz bardziej przywykali do myśli, że Robert będzie pallotyńskim księdzem. Gdy wrócił – zaskoczenia nie ukrywali, podobnie jak i szczerej radości. Synek znowu w domu. Wrócił dojrzalszy, czego najlepszym dowodem było to, że poszedł do pracy. Ciężkiej, bo zazwyczaj po więcej niż osiem godzin dziennie – jako stolarz.

– Budowałem domki letniskowe – to była specjalność zakładu, w którym znalazłem zatrudnienie – mówi. – Po roku mogłem dokończyć studia. W Świdnicy pod kierunkiem ks. Dominika Ostrowskiego pisałem pracę magisterską z liturgiki. Kontynuowałem swoje zainteresowania z czasów pallotyńskich. Pisałem o „paschalnym wymiarze chrztu w świetle katechez przedchrzcielnych i mistagogicznych Cyryla Jerozolimskiego” – recytuje tytuł. Jednocześnie pielęgnował swoje duchowe poruszenia. Przewodnikiem w Mieroszowie był jego nowy proboszcz, ks. Krzysztof Cebula. Równocześnie zaczął bywać w benedyktyńskim klasztorze w Lubiniu.

– Zachwyciłem się atmosferą Tyńca, ale w internecie znalazłem coś bliżej, dlatego zacząłem odwiedzać braci w Lubiniu – wyjaśnia. – Najpierw były to gościnne wizyty – mówi. – Siłą rzeczy poznawałem fragmenty prawdy o mieszkańcach Lubinia. Mnie to nie wystarczało – tłumaczy.

Czysta miłość braterska

Bo co widzisz, gdy tu przyjeżdżasz gościnnie? Uśmiechniętą twarz brata, tzw. prefekta domu gości (wtedy brata Serafina). Serdeczny i pomocny mnich ma za zadanie wprowadzić cię w plan dnia, pokazać, co, gdzie i jak. Włączasz się także w rytm modlitw liturgią godzin. Wtedy jednak stajesz w kaplicy (zimą) albo w kościele z monolitem mnichów recytujących lub śpiewających psalmy. Twarze mają różne, ale zachowują się tak samo: czynią znak krzyża, klękają, kłaniają się, siadają – wszyscy jednocześnie. Podobnie w refektarzu… Nawet serwety na habity zakładają jak na komendę. Widzisz ludzi reguły, zwyczaju, tradycji. Porządku, który trzyma ich w ramach benedyktyńskiego świata. Jednak poza liturgią, poza posiłkiem, poza tym, co wspólnotowe, stają się kimś więcej. Odkrywają swoją historię, swoje charaktery, swój temperament, swoje życiowe doświadczanie. Indywidualności.

– Pamiętam też, że ujęło mnie zaufanie, którym od razu mnie obdarzyli. Wręczyli mi klucz, który otwierał właściwie wszystkie drzwi, i pozostawili nadzorowi własnego rozumu i sumienia – wspomina. – Pamiętam też koty – kilka naraz, siedzące na parapecie i pod oknem. Nigdy wcześniej nie rzuciła mi się w oczy taka kocia gromada. I jeszcze siła, z jaką poruszyła mnie modlitwa po łacinie (nieszpory są zawsze w tym języku) – to pamiętam z tamtego czasu – wylicza. Niby już skończył, gdy dodaje: – Jeszcze cisza. Ona może po prostu aż zaboleć. Cisza, która pozwala ci siedzieć wewnątrz. Siebie. Cisza, która staje się murem, a ten chroni cię przed rozbieganiem, ale też ucieczką. Cisza, która gwarantuje spokój, a ten jest wstępem do pokoju. Ducha. Cisza wreszcie, która pozwala usłyszeć serce. To fizyczne, gdy bije, i to duchowe, w którym mieszka Bóg. Objawienie – idzie coraz głębiej.

I może właśnie wtedy uświadomił sobie, że ta cisza daje mu jeszcze coś, dla niego bardzo naturalnego. Właściwie ona mu to oddaje. Zwraca mu siebie – chłopca, którym był, a którego przez lata traktował po macoszemu. Tego, który lubił samotność, trochę wycofanego, ale czujnego i szczerego. Oszczędnego w ekspresji, ale tylko dlatego, żeby słowom i znakom, gestom i spojrzeniu nadawać, możliwie zawsze, sens. Przejrzystość.

Kochać swojego opata

Kiedy po półrocznym postulacie wreszcie wkładał czarny habit, był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Wtedy też usłyszał swoje nowe imię: Daniel. – Przeor, brat Izaak, nadał mi je pewnie z powodu moich zainteresowań prawosławiem, a szczególnie św. Danielem i św. Szymonem. Obaj należą do bardzo oryginalnych pustelników zwanych stylitami, czyli słupnikami – wyjaśnia. Dwa lata nowicjatu to czas, gdy poznaje mężczyzn, którzy tworzą lubińską rodzinę św. Benedykta. – Bo nie ma czegoś takiego jak powołanie benedyktyńskie – brat Daniel powtarza za swoim mistrzem nowicjatu, o. Maksymilianem. – Jest za to powołanie do życia w konkretniej wspólnocie: lubińskiej, tynieckiej czy z Biskupowa – tłumaczy. Mówi też o budowaniu tożsamości mnicha. Nowicjat to czas, gdy kładzie się fundament pod resztę życia. Poznaje się regułę, historię monastycyzmu, łacinę i śpiew gregoriański. Studiuje się Ewangelie synoptyczne. Dzień wygląda podobnie jak potem, przez resztę mniszego życia. Pobudka o 5.30, jutrznia, modlitwy indywidualne i Msza św., śniadanie, a po nim praca, modlitwa w środku dnia, obiad, godzinna sjesta. Od 14.00 znowu praca, do nieszporów o 17.00. Na ostatniej prostej dnia: kolacja o 18.00, studium i o 20.00 kompleta z godziną czytań. O 21.00 można powoli szykować się na spoczynek.

Ale dopiero od 16 maja 2013 roku brat Daniel może sprawdzać, czy fundament jest wytrzymały. Od trzech lat jest już „na ślubach”, wprawdzie czasowych, ale znaczy to już, że ponosi pełną odpowiedzialność za urzędy i funkcje, jakie mu zostają powierzone. A nie jest tego mało: ogrodnik (sad i warzywnik), zelator nowicjatu (organizuje nowicjuszom pracę), opiekun ministrantów (benedyktyni w Lubiniu prowadzą też parafię), przewodnik wycieczek, strażnik kalendarza liturgicznego. – Zajęć jest sporo, dlatego trzeba trochę powalczyć, żeby zachować rytm modlitwy, szczególnie tej osobistej – przyznaje. – Czasami wydaje się, że życie mnicha jest takie poukładane. Owszem, ramy są, ale samemu trzeba je wypełniać – dodaje.

Mimo obowiązków jest też czas na zainteresowania. Niektórzy uprawiają sport, inni oddają się pracy naukowej (o. Maksymilian czy o. Karol), brat Robert fotografuje, a ojciec Patryk zajmuje się ziołolecznictwem (on czuwa nad procesem powstawania sławnej lubińskiej „Benedyktynki”, leczniczego likieru sporządzanego według XV-wiecznej receptury). – A w tym wszystkim ma być uwielbiony Bóg – tego wymaga reguła – mówi brat Daniel, który „po godzinach” oddaje się dialogowi ekumenicznemu.

Nic nad Chrystusa

Podczas obłóczyn przeor pyta: „O co prosisz?”. A kandydat na mnicha odpowiada: „O zmiłowanie Boże i o współbraterstwo z wami”. – Potrzebuję tego, żeby szukać odpowiedzi na Chrystusowe pytanie: „Przyjacielu, po coś przyszedł?” – zapewnia, milknie i potem ściszonym głosem ciągnie dalej. – Ono zostało zadane w bardzo dramatycznych okolicznościach: Ogród Oliwny, Judasz, godzina zdrady, początek męki, krzyż jest bardzo blisko. To godzina próby i tak rozumiem swoje powołanie. Chcę swoim życiem, pracą i otwartością na Boga odpowiadać inaczej niż Judasz, za chwilę Piotr i reszta apostolskich tchórzy. Chcę odpowiadać jak Maryja pod krzyżem i jak Jan, albo przynajmniej jak Józef z Arymatei; może jak Magdalena przy pustym grobie lub jak uczniowie z Emaus; jak Tomasz w Wieczerniku albo jak Piotr nad jeziorem. Sporo zależy od czasu, okoliczności i miejsca… Choć co do tego ostatniego można być pewnym: zawsze będzie to Lubiń – świat, gdzie znalazłem braterstwo i gdzie pozwalam się znajdować Panu – kończy.

Już pora na modlitwę w środku dnia.

Śródtytuły to fragmenty z Reguły św. Benedykta z 72 rozdziału „O dobrej gorliwości, którą mnisi mają okazywać”

TAGI: