Góra górą

Marcin Jakimowicz

publikacja 21.12.2015 21:44

Niektórzy księża opowiadają o Panu Jezusie, a w gruncie rzeczy mówią o sobie. A on cały czas nawijał o sobie, a tak naprawdę… opowiadał o Jezusie. Ojciec Jan Góra przeszedł przez bramę.

Góra górą Jakub Szymczuk /Foto Gość O. Jan Góra na polach lednickich

Był bezczelny. Pamiętam, jak wparzył kiedyś bez zapowiedzi do Wydawnictwa św. Jacka i od drzwi wypalił: „Ile książek dacie mi dla mojej młodzieży?”. Na tak postawione pytanie trudno było dać odmowną odpowiedź. Bez tej bezczelności nie byłoby jednak Hermanic, Jamnej i wielotysięcznych spotkań pod Rybą…

„Halt!” i wszyscy stanęli

Urodził się 8 lutego 1948 roku w Prudniku. – Uwielbiam śląski porządek – opowiada. – Pamiętam jedną pielgrzymkę na Górę Świętej Anny. Prowadził jakiś francman. Nagle zawołał: „Halt!” i wszyscy stanęli. To się nazywa porządek!

Do dominikanów wstąpił w wieku 18 lat. W 1972 roku złożył śluby wieczyste, a dwa lata później przyjął święcenia kapłańskie. W 1977 roku został duszpasterzem młodzieży w Poznaniu. I w stolicy Wielkopolski siedzi do dziś. Związany z grodem Lecha, koziołków i rodziny Borejków; zakonnik otrzymał tytuł honorowego obywatela tego miasta.

Mówimy „Góra”, myślimy „Lednica”. Zapytany o początki spotkania u źródeł chrzcielnych Polski, dominikanin łobuzersko się uśmiechał: – Mój przeor, poznaniak, oglądając film o naszym domu w Jamnej, rzucił mocnym słowem i zapytał: „Czemu to nie jest w Wielkopolsce?”. Ja mówię: „Bo w Małopolsce to inny człowiek, inni ludzie: serdeczni, życzliwi, skorzy do pomocy, a wy, poznaniacy jesteście chłodni trochę”. Ale on tak okropnie się denerwował, że poszedłem do wojewody i powiedziałem: „Mój przeor nie wytrzymuje nerwowo, proszę mi dać jakąś ziemię”.

Dał mi kilka pałaców. To nie było jednak to – śmierdziało PGR-em. Dawał pieniądze, niczego to jednak nie rozwiązało. Mówię do siebie: „Słuchaj stary, tu pomóc może tylko Matka Boska. Na Mszy św. powiem ludziom, że szukamy terenów dla Duszpasterstwa Akademickiego”. Po Mszy podszedł do mnie chłop – były wiceminister i mówi, że nad Jeziorem Lednickim są 24 hektary w rękach PGR-u i kosztują 700 milionów. Spodobało mi się. Ludzie się ze mnie śmiali. Rozmawiałem z jednym biznesmenem – dyrektorem banku i mówię: „Kup mi pan to”, a on sobie kpił. Mówił, że mi się w głowie przewraca, że dzisiaj kler to się rozpaskudził... Mówię: „Kup pan to po dobroci”. „Nie i koniec. 700 milionów?!”. Mówię: „Wy swoim kobitom za większe sumy garsoniery i auta kupujecie. Kup pan to dla młodzieży”. „Nie, ojciec jest bezczelny”. Mówię: „Panie, pan jest mafioso, ja może troszkę mniejszy: daję panu czas do jutra do dwunastej. Jak pan kupi – piszę do papieża, jak pan nie kupi – też napiszę do papieża”.

I napisałem. Że jest taka ziemia nad Jeziorem Lednickim – najstarszą chrzcielnicą Polski. I papież mi odpisał: „Niech cię Bóg błogosławi”. Bo ja mam taki charyzmat (a mówię to w duchu wielkiej skromności), że mi się zawsze błogosławieństwo papieża na gotówkę przemienia. Jestem już tym tak zniewolony, że co spotkam człowieka, to mówię: „Witam kochanych sponsorów”. Jedni uciekają, a inni otwierają szeroko oczy i mówią „Nawet nam do głowy to wcześniej nie przyszło”. List od papieża dostałem w piątek, w niedzielę przeczytałem go ludziom i mówię: „Kochani, mamy błogosławieństwo samego Ojca Świętego”.

Długo nie czekałem – trzy dni. W środę siedzę sobie w duszpasterstwie, wchodzi taka drobnoziarnista kobiecina i mówi: „Przepraszam, jak się stąd wychodzi?”. A ja na to: „Proszę pani, z Kościoła to się nigdy nie wychodzi, tu się zawsze przychodzi”. A ona usiadła i siedzi. Nie wiedziałem, co z nią zrobić, i dałem jej list papieski do czytania. Mówi, że nic nie rozumie. „Co, czytać pani nie umie? Widzi pani, że mam błogosławieństwo, a nie mam pieniędzy”. A ona na to: „A ja mam pieniądze, a nie mam błogosławieństwa”. To ja mam na takie chwile standard: „Czy mogę się z panią zaprzyjaźnić?”. Ona pyta się: „Ile mamy czasu na tę przyjaźń?”. Ja: „Niewiele”. 36 godzin później podpisywaliśmy akt notarialny, że pani kupuje nam grunt nad Jeziorem Lednickim. Pytam się z ciekawości: „Niech mi pani powie, skąd pani ma pieniądze?”. A ona: „Nieee, wstydzę się”. Mówię: „Wal, pani, nikt nie słyszy. Zamykam oczy”. „Mam fabrykę...”. „Czego?”. „Majtek...”.

Dostałem Lednicę za majtki.

Tak właśnie dostałem pole nad Jeziorem Lednickim, za majtki – opowiadał mi o. Jan – Pojechałem z kobieciną do Watykanu. Papież podszedł do niej i mówi (wskazując na mnie): „Pani się go nie boi?”. Ona: „Ani trochę!”. Przy okazji zaczęła cudownie zdrowieć jej córka bardzo, bardzo ciężko chora... Przez lata ciągnąłem do papieża po wsparcie dla moich szaleństw. Ciągnąłem do niego po to, by pobłogosławił mą płonącą głowę i rozedrgane serce. I błogosławił. Widząc to, inni zaczynali mi pomagać. Na przykład jeden z jubilerów, widząc serdeczność Jana Pawła, ufundował… kościół na Jamnej. Papież zawsze mnie bronił, a ja odwzajemniałem się mu wiernością. Jak pies. On stał się moim myśleniem. „Programem” mojego duszpasterstwa.

Lednickie spotkania przerosły oczekiwania samego dominikanina. Pod rybą (40 metrów szerokości, 15 wysokości, stalowa konstrukcja na głębokich fundamentach) przemaszerowały już setki tysięcy młodych Polaków. – To jest wszystko odgórnie sterowane – nie miał wątpliwości o. Góra – Moim idolem był czeski przedwojenny kapłan – łobuzersko uśmiechał się dominikanin – Jak się nazywał? Chyba Hohlicek. On zawsze swe kazania rozpoczynał od słów: „Drodzy parafianie, śniło mi się, że umarłem. Ale tak nie do końca umarłem, bo sikać mi się zachciało. Pytam Piotra, gdzie można iść za potrzebą, a on pokazuje ręką: „»Ooo, do tamtej dziury«. Podchodzę do tej dziury i co widzę? Naszą parafię!”. Moje pragnienie? Mam jedno. Aby z wszystkimi podzielić się Jezusem. Temu służę ze wszystkich sił…

Przeczytaj także: