Wtedy przecież będziesz ze mną

ks. Włodzimierz Piętka


publikacja 27.11.2015 06:00

Byli rówieśnikami, żyli krótko. Połączyły ich kapłaństwo i męczeństwo w Dachau. Obydwaj pozostawili po sobie zapiski, do których warto powracać.


Po obozowych blokach w Dachau, w których ginęli polscy księża, dziś materialnie pozostało niewiele. Ale pamięć o męczennikach nie ginie ks. Włodzimierz Piętka /Foto Gość Po obozowych blokach w Dachau, w których ginęli polscy księża, dziś materialnie pozostało niewiele. Ale pamięć o męczennikach nie ginie

Księża Stefan Zielonka i Leon Kulasiński dojrzewali do kapłaństwa i męczeństwa przy błogosławionych abp. Antonim Julianie Nowowiejskim i bp. Leonie Wetmańskim. Swego czasu byli nawet wysuwani jako kandydaci w procesie beatyfikacyjnym męczenników II wojny światowej, ostatecznie jednak dwaj młodzi księża ustąpili miejsca w chwale ołtarzy swoim biskupom.


Testament z Dachau


Tę opowieść warto zacząć od końca: od ich męczeństwa.


Ksiądz Leon Kulasiński był kapelanem szpitala Świętej Trójcy w Płocku. Aresztowany w 1940 roku, był więziony w Działdowie, Dachau i Gusen, a potem znów w Dachau. Podczas pobytu w obozie był spokojny i pogodny – tak go zapamiętano. W Dachau, podobnie jak wielu innych płockich księży, był poddany pseudomedycznym eksperymentom. Ale miał niezachwianą, dziecięcą ufność w miłosierdzie i dobroć Bożą. Taka postawa była jeszcze bardziej widoczna w chwili jego śmierci. Umierał, jak zeznał m.in. ks. Józef Góralski z Płocka, z radością, że „będzie oglądał Boga, za którym tak tęsknił”. Zmarł w listopadzie 1941 roku.


Ksiądz Stefan Zielonka był niezapomnianym wikariuszem i prefektem w Pułtusku. Do Dachau trafił już w 1940 roku. W obozie wyróżniał się tym, że nigdy nie tracił nadziei, nie upadł na duchu. Z natury był wesoły i skłonny do żartowania, co podnosiło na duchu współwięźniów. Zapamiętano, że to on przyczynił się w dużej mierze do tego, iż w ukryciu i dla wtajemniczonych odprawiono w obozie Msze św. w Boże Narodzenie 1941 roku. W styczniu 1945 r. zgłosił się jako ochotnik do obozowego szpitala dla chorych na tyfus. Tam po kryjomu przygotowywał chorych na śmierć, spowiadał i udzielał im Wiatyku. W końcu sam zapadł na tyfus i zmarł 15 lutego 1945 r., na kilka tygodni przed wyzwoleniem obozu.


W 1943 r. ks. Zielonkę spotkał Gustaw Morcinek. Jego postawę w obozie opisał w swoich wspomnieniach: „Mój młody przyjaciel, Stefan, był księdzem. Nazywał się Stefan Zielonka. (...) – Stefan, król węgierski! – wołaliśmy na niego, a on uśmiechał się, jak tylko dobry człowiek potrafi się uśmiechać. I mądry człowiek” – pisał Morcinek w „Listach z mojego Rzymu”. „Potem siadaliśmy w kucki przed krawężnikiem. Z krawężnika spędzali nas esesmani. Albo też opieraliśmy się o parkan i tworzyliśmy koło. Ksiądz Stefan najpierw słuchał, nie wysuwał się na pierwszy plan. Niech inni gadają! I prałaty, i kanonicy, i doktorzy teologii, górnicy, kierownik szkoły, szofer. A kiedy zdawało się, że dyskusja już wyczerpana, rozpoczynał z miłością... Jego wywody były radosne, pełne słońca, ogromnie proste i tak bardzo przekonujące” – tak zapamiętał Gustaw Morcinek ks. Zielonkę.


On sam w ostatnim liście do rodziny, w styczniu 1945 r., pisał: „jestem teraz tak bezradny, jak małe dziecko”. Już chorował, tracił siły, ale nie ufność.


Pisz, co w duszy się dzieje



Gdy przygotowywali się do kapłaństwa, a były to lata 20. i 30. ubiegłego wieku, panowała taka moda, ale też duchowa potrzeba, i ta na szczęście do dziś nie mija, że prowadzono osobiste notatki. Miały one formę zapisków duchowych, czasami luźnych obserwacji i wniosków. Kleryk Stefan Zielonka tak wyjaśniał, dlaczego taki duchowy dziennik prowadzi: „Przychodzą chwile, że człowiekowi chce się pisać pamiętnik. Są to czasami zachcianki żakowskie, a nieraz nie można tak ich nazwać. Czasami jest to konieczność duchowa, jakiś imperatyw serca, który każe wylać swe myśli na papier, by w czasach górnych, zniechęcenia i smutku wynaleźć jakąś kartę jaśniejszą życia i choć w wspominaniu chwil jaśniejszych znaleźć pociechę i ukojenie”.


Wśród początkowych jego wpisów jest następujący: „O, daj mi, Boże, bym i ja coś pożytecznego uczynił, bym nie był zbyteczną rzeczą na ziemi, bym nie dbał o siebie, lecz o innych”. Gdy był na I roku WSD, napisał: „Marzę o swojej przyszłości. Z jednej strony widzę siebie jako kapłana, który oddany całym sercem ludziom pracuje, by szczęście na ziemi rozszerzyć, by wzbudzać na twarzach uśmiechy podobne do wiosennych promyków słonecznych, by niedolę i nędzę w miarę możności zmniejszyć... Brzydzę się tym, co niskie i małe. Chcę wielkich rzeczy, chcę być wielkim”.


„Czy ja mam czystą intencję? Powiedzenie sobie: »tak« byłoby może zbyt śmiałe. Ale zawsze mam chęci, by coś Bogu uczynić. Ale tu chodzi o wszystko, wszystko dla Boga” – pisał w 1930 roku. To tylko niektóre z okruchów w zapiskach ks. Zielonki.


Po ks. Leonie Kulasińskim pozostały dwa grube zeszyty zapisków. Rozpoczynają się one na roku 1930, zaś kończą w grudniu 1939 roku. Są tam zapiski o wydarzeniach z lat seminaryjnych młodego kleryka Leona i z placówek duszpasterskich w Tłuchowie i szpitalu w Płocku, oraz zapiski duchowe. Widać w nich jego wytężoną pracę nad sobą, duchowe wzloty i upadki. Jego życiową dewizą były słowa z Ewangelii o Jezusie: „Przeszedł, dobrze czyniąc”.


„Martwię się, że gdyby rozpoczęło się prześladowanie, co ja bym uczynił, gdy teraz tak bardzo boję się bólów cielesnych, ale głupi jestem. Wtedy przecież będziesz ze mną i we mnie cierpiał Ty sam, o Panie, jak cierpiałeś w męczennikach swoich. W Tobie, Panie, całą moją nadzieję pokładam... kochasz mnie i miłość ludzi mi dałeś, będziesz miłosiernym Sędzią słabości moich. Mateńka Twoja, która mnie na pewno kocha, nie opuści mnie... Jam Jezusowy w Maryi i przez Nią” – pisał w swym duchowym pamiętniku.


Gdy był kapelanem szpitala w Płocku, stawiał sobie następujące wymagania: „Więcej współczucia. Zająć się więcej chorymi w szpitalu. Odwiedzanie ich nie uważaj za ciężar, ale swój najmilszy obowiązek. Masz na swej placówce obecnej szerokie pole do spełnienia i wcielania w życie swej zasady programowej: »Przeszedł, dobrze czyniąc«. Nie odpowiadać jakoby odwiedzanie chorych było ciężarem. (...) Nie będę skąpym w urządzaniu nabożeństw dla chorych i czekał, aż siostry poproszą (...) A gdy asystuję przy śmierci lub przygotowuję do wieczności – niech to nie będzie tylko spełnieniem urzędu. Przemówić cieplej, zapalić do miłości Bożej, czytać w tym kierunku, uczyć się, gdy nie umiesz, a Pan Jezus dopomoże, gdy pracę mą zobaczy w tym kierunku” – pisał 26 sierpnia 1939 roku ks. Kulasiński.


Potem zaczęła się wojna... Nasi księża nie prowadzili już swych zapisków. Tylko inni dali świadectwo, jak do końca, z oddaniem i pogodą ducha, stawali się księżmi męczennikami. Ich świadectwo jest dziś jedną z najcenniejszych łask jubileuszu diecezji płockiej.

TAGI: