Towarzysze ostatniej mili

Karina Grytz-Jurkowska

publikacja 06.11.2015 06:00

Śmierć? Nigdy jej się nie bałam. Teraz też ze spokojem czekam na koniec czasów, gdy spotkamy się tam, gdzie nie będzie zła ani cierpienia.

  Maria Baron jako pielęgniarka wśród chorych żołnierzy,  dziś z nieodłącznym różańcem Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość Maria Baron jako pielęgniarka wśród chorych żołnierzy, dziś z nieodłącznym różańcem

Te słowa 96-letniej Marii Baron, mieszkanki Byczynicy, niewielkiego przysiółka wsi Steblów, nie są tylko pustą deklaracją.

Anioły w kitlach

Podczas wojny, kiedy ranni lub chorzy żołnierze niemieccy, jadąc z frontu, zatrzymywali się na kędzierzyńskiej stacji, zgłosiła się do służby jako pielęgniarka – wolontariuszka do tzw. Bahnhofsdienst – służby dworcowej. Te tereny należały wówczas do III Rzeszy, a ochotnicy owej służby humanitarnej podczas postojów i oczekiwania na przesiadkę pielęgnowali wojaków, dożywiali ich, zmieniali opatrunki. Jej dobre podejście do przybywających w kolejnych transportach pacjentów, sumienność i dokładność zauważył dyżurujący tam lekarz. Zaproponował jej wyjazd do Bad Flinsberg (dzisiejszy Świeradów-Zdrój), który był ośrodkiem leczenia gruźlicy, tłumacząc jednak od razu, jak poważna jest to choroba i jakie stanowi zagrożenie zarówno dla pacjentów, jak i personelu. Zdecydowała się pojechać.

– Na miejscu doktor dokładnie wytłumaczył mi, w jaki sposób można się zarazić od chorego, jak się uchronić i tego starałam się dokładnie przestrzegać. Pomyślałam: „Panie Boże, niech się dzieje Twoja wola, Ci ludzie potrzebują opieki”. Wkrótce zajmowałam się tymi w najcięższym stanie, bo nie bałam się wykonywać przy nich żadnych posług. I szczęśliwie się nie zaraziłam i w dobrym zdrowiu, właściwie nie chorując, żyję do dziś… – wspomina po latach. Dodaje, że w dobrej kondycji trzymało ją jeszcze jedno – odkąd wróciła do domu, codziennie wsiadała na rower i jechała na Mszę św., niezależnie od pogody i pory roku. Dopiero kilka lat temu rodzina przekonała ją, by pozwoliła zawozić się autem. Do tej pory bowiem przez kolejne dekady przemierzała codziennie kilkanaście kilometrów, to zbierając jeszcze składki na misje, przygotowując marianki, dzieci pierwszokomunijne, ale też kwiaty czy wiersze na różne uroczystości. A jak w latach 50. ubiegłego wieku wywieziono zakrzowskie jadwiżanki, to ona jeździła po całej parafii robić chorym zastrzyki czy zmieniać opatrunki.

Gotowi do drogi

– Ale już wszystko to oddałam innym – teraz już tylko biorę rano różaniec i modlę się za wszystkich, którzy potrzebują pomocy, zwłaszcza za dusze w czyśćcu – to Różańcem, to znowu Koronką do Miłosierdzia Bożego… I nie zaprzątam sobie głowy tym, co będzie jutro. Czuję spokój, nie czekam na nic i nic mi już nie trzeba. Od lat jestem gotowa na śmierć – podsumowuje Maria Baron. Wszystko, łącznie ze strojem, ma już też przygotowane, mieszkająca kilka domów dalej, 91-letnia Helena Johna. W swoim życiu pochowała m.in. matkę, bo ojca zabrano do ZSRR, męża, wnuczkę… – Pięć lat temu naszykowałam sobie wszystko, co będzie mi potrzebne do trumny – ubrania, różaniec, książeczki do nabożeństwa. Uzgodniłam, kto ma mnie przygotować i gdzie chcę być pochowana. Dawniej ludzie tak robili, żeby potem, w trudnych dla rodziny chwilach, nie było szukania i zamieszania – tłumaczy. Ona też wiele razy ubierała zmarłych – czy we wsi, czy jak zaraz po wojnie przez kilka lat pracowała w kędzierzyńskim szpitalu, noszącym wówczas imię św. Antoniego. – Nigdy nie bałam się zmarłych, ubierałam ich, ciesząc się, że prócz modlitwy choć tyle mogę dla nich zrobić. A od sióstr z tego szpitala nauczyłam się, że jak się zmarłego ubiera, to trzeba do niego mówić, wzywać go po imieniu. I tak robiłam, mamę ubierałam i wołałam ją, płacząc – opowiada pani Helena.

Ostatnia godzina

Dobrze, jeśli o bycie gotowym na śmierć dba się stale albo – gdy trafi się do szpitala – jeśli postara się o to rodzina chorego. – Chodzimy tam z posługą 2, 3 razy w tygodniu, ale jeśli jest taka potrzeba, że chory bądź jego bliscy chcą wezwać kapłana, to pielęgniarki od razu dzwonią do nas. Lepiej nie czekać, aż będzie zbliżał się już koniec, tylko, jeśli jest taka możliwość, wcześniej się wyspowiadać, przyjąć Komunię św. czy sakrament namaszczenia chorych – mówi ks. Marek Biernat, proboszcz parafii św. Zygmunta i św. Jadwigi, posługujący także w kozielskim szpitalu. Na szczęście jest coraz większa świadomość, że udziela się go nie tylko na tę ostatnią drogę, ale że ma on być umocnieniem, uzdrowieniem dla chorego. Stąd coraz rzadziej ktoś odmawia jego przyjęcia. Często pacjenci chcą uporządkować sprawy sumienia zaraz po przyjściu do szpitala albo przed operacją. Duchowny przypomina, że do przyjęcia namaszczenia chorych nie trzeba się specjalnie przygotowywać – jeśli pacjent jest przytomny i chce przystąpić do spowiedzi, powinien zrobić krótki rachunek sumienia. Jeśli zapraszamy kapłana do domu, warto postawić na stole krzyż i zapalone świece i by domownicy uczestniczyli w modlitwie.

Mało kto natomiast wie, że o wsparcie duchowe pacjentów w Koźlu dba też personel Oddziału Anestezjologii i Intensywnej Terapii. – Jeśli widzimy, że z chorym jest źle, to prócz swoich zadań i obowiązków zapalamy gromnicę, staramy się towarzyszyć mu, by nie odchodził sam, modlimy się za niego np. Koronką, a po stwierdzeniu zgonu zmawiamy „Wieczny odpoczynek” – opowiadają pielęgniarki. Przyznają, że czasem widać, czy chory jest przygotowany na śmierć, pogodzony z Bogiem i ludźmi. – Jak patrzymy na niektóre twarze, to uderza ich spokój, uśmiechają się, niemal promienieją, gdy tymczasem u innych widać jakiś grymas, jakby walkę wewnętrzną. A niektórzy jakby tylko czekali na dotarcie księdza czy kogoś z rodziny.

Dobra śmierć

„Ukochany mój, Panie Jezu Chryste (…) spraw, niech w mojej ostatniej godzinie, w chwili, gdy serce zamilknie na zawsze, zachowam w duszy doskonałą miłość, prawdziwy żal, żywą wiarę i niezłomną nadzieję w Twoje miłosierdzie” – takimi słowami modlą się codziennie członkowie Apostolstwa Dobrej Śmierci. Łaskę tę wypraszają u Jezusa, Matki Bożej Bolesnej i św. Józefa nie tylko dla siebie, ale dla wszystkich konających. Bycie przygotowanym w momencie spotkania ze Stwórcą wierni starają się też wyprosić, wypełniając warunki 9 pierwszych piątków miesiąca, przekazane przez św. Małgorzatę Alacoque, bądź nosząc szkaplerz karmelitański. Bywa, że czasem łaski, pozwalającym, choć w cierpieniu, podomykać swoje sprawy, jest terminalna choroba. Wiedzą o tym pracownicy i wolontariusze hospicjum. Jednocześnie podkreślają oni, że nie jest to smutne oczekiwanie na śmierć, choć nie wszystko się w życiu udało, ale moment, w którym można docenić każdy otrzymany od Boga dzień. – Pamiętam do dziś jednego pana w siołkowickim hospicjum. Był szczęśliwy, kiedy wolontariusz posiedział przy nim i po prostu czytał mu gazetę. I tak też odszedł… – wspomina Artur Wilpert, związany od lat z tą placówką.

Ciało obce

Postępowanie ze zmarłym przez ostatnie dekady bardzo się zmieniło. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu śmierć następowała najczęściej w domu. Dziś wzywa się pogotowie, człowiek umiera w szpitalu. Wielu starszych albo terminalnie chorych panicznie się tego boi. – Najlepszym środowiskiem do życia i do umierania jest dom rodzinny – mówi ks. Arnold Drechsler, dyrektor opolskiej Caritas. – I najlepiej, jeśli umierającemu towarzyszy rodzina, wspierając go modlitwą. – Jeszcze na początku lat 90. ubiegłego wieku normą było, że zmarły niemal do pogrzebu leżał w domu. Przywoziłem trumnę, rodzina ubierała zmarłego, zamykała mu oczy, zasłaniała okno białym płótnem, wyłączało się ogrzewanie i paliło przy nim świece. I przez kolejne dni do domu schodzili się bliscy, sąsiedzi, by modlić się za jego duszę – wspomina Joachim Świentek, przedsiębiorca pogrzebowy z Roszowickiego Lasu. Pierwsza stacja pogrzebu to było wyjście z domu – kapłan i ministranci z krzyżem przychodzili, niezależnie od pogody czy zasp zimą, a trumnę nieśli znajomi lub sąsiedzi. Dziś większość obrządku odbywa się przy cmentarzu – to wygodniejsze zarówno dla rodziny, jak i kapłana oraz pracowników zakładu pogrzebowego.

Opuszczona świątynia

Także zwyczaj modlitwy za zmarłego przeniósł się do kościoła, a i ciało od razu przewożone jest do cmentarnej kaplicy. – Często mam wrażenie, że rodzina chce się jak najszybciej pozbyć zwłok, jakby bojąc się albo nie chcąc przebywać blisko zmarłego. Zdarza się, że ktoś dzwoni w środku nocy, żeby natychmiast przyjechać. Wydaje się, że dawniej ludzie byli bardziej oswojeni ze śmiercią, w małych często mieszkaniach wokół trumny chodzili domownicy, w tym dzieci, oglądali dziadka czy babcię i nie było to traumą. Dziś zmarły to problem, którego należy się pozbyć, a przecież to była świątynia Ducha Świętego – snuje przemyślenia pan Joachim. Stara się zachować dawne zwyczaje. Pilnuje, aby – jeśli zmarły był katolikiem – do trumny dano mu różaniec, „Drogę do nieba”. Wynosząc ciało, żegna dom, uderzając trzy razy trumną o próg, starając się, by zmarły wyglądał jak najlepiej… – To ciało, choć przemienione, przecież będzie nam służyć po zmartwychwstaniu – wierzy.

TAGI: