Uśmiech św. Józefa

Anna Kwaśnicka


publikacja 19.11.2015 06:00

– W codzienności odczuwamy wdzięczność ludzi. Dobro, które działo się w szpitalu, wraca do nas, gdy teraz same potrzebujemy pomocy – mówią siostry boromeuszki z Gogolina.


Od lewej: s. Angela, s. Symeona i s. Brygida Anna Kwaśnicka/Foto Gość Od lewej: s. Angela, s. Symeona i s. Brygida

Ponoć siostry długo nie potrafiły zdecydować, któremu świętemu oddać w opiekę założony w Gogolinie szpital. – Pewnego dnia zauważyły pod orzechem dużą skrzynię. Nikt nie potrafił powiedzieć, skąd się wzięła i co w niej jest. Po kilku dniach zdecydowano się na jej otwarcie. W środku znajdowała się imponujących rozmiarów figura św. Józefa – opowiada s. Brygida Babiarz. I tak właśnie patronem szpitala został św. Józef. Pochodzenie figury z czasem udało się siostrom odkryć. Podarował ją doktor Bruno Hampel, pierwszy ordynator szpitala.


120 lat temu i dziś


Gdy u końca XIX wieku Gogolin rozwijał się jako ważne centrum produkcji i dystrybucji wapna, w miejscowości jeszcze nie było kościoła. W 1895 r. w krajobraz dymiących kominów, a przede wszystkim w realia doskwierającego braku wystarczającej opieki medycznej zaproszono siostry z Kongregacji Sióstr Miłosierdzia św. Karola Boromeusza z Trzebnicy. 
Boromeuszki na początku otrzymały niewielki ubogi domek i we trzy – s. Carolina Bazan, s. Eduarda Salamon i s. Virgilia Mainka – rozpoczęły pracę w nowo utworzonym przedszkolu przy zakładach wapienniczych. Jednak w Gogolinie potrzeb było wiele, stąd i sióstr przybywało. Otoczyły troską ubogich, dla młodych dziewcząt otworzyły szkołę, chorym służyły opieką domową, a dla ludzi starych i zniedołężniałych prowadziły Zakład św. Antoniego, powszechnie nazywany „Antonikiem”. Jednak najmocniej wpisały się w historię miejscowości faktem, że w 3. roku obecności w Gogolinie rozpoczęły budowę szpitala, który przez blisko 100 lat służył mieszkańcom.
Gdy w styczniu 1945 roku wojska radzieckie wkraczające do miejscowości zajęły też szpital, siostry mimo to nadal wytrwale niosły pomoc medyczną i dopiero po 8 dniach, wyrzucone ze szpitala, ewakuowały się do Strzelec Opolskich.

Do Gogolina wróciły pod koniec marca. Szpital zastały zdewastowany. Zabrały się do pracy, by ponownie uruchomić placówkę. Niestety, w 1949 r. znów przyszły trudne czasy. Szpital im odebrano i upaństwowiono.
Dziś budynek popada w ruinę, ale nieopodal, niemal w jego cieniu, siostry boromeuszki nadal mają swój klasztor i w codzienności realizują ślub miłosierdzia.
– Ogromnie cieszy nas, że tak wiele osób mówi o zasługach sióstr, naszych poprzedniczek, ale również o zasługach sióstr, które aktualnie tutaj przebywają. Jesteśmy teraz we trzy. Dwie z nas to już emerytki, jedna jest katechetką obecnie przebywającą na urlopie zdrowotnym – opowiada przełożona wspólnoty, s. Symeona Michalska.


Pielęgniarka z pasją


Kopalnią opowieści o gogolińskim szpitalu okazuje się s. Brygida Babiarz, która pracowała w nim ponad 40 lat, aż do chwili zamknięcia placówki w 1998 r. Do Gogolina trafiła niedługo po pierwszych ślubach w 1963 r. i mieszka tu do dziś. Ukończyła studium pielęgniarskie we Wrocławiu, a w szpitalu pracowała na oddziale żeńskim. Przez długi czas była oddziałową, pracowała też w laboratorium, a jako pielęgniarka na ostrym dyżurze asystowała przy wielu operacjach chirurgicznych. Z błyskiem w oku wspomina m.in., jak obserwowała zszywanie wątroby czy musiała dopilnować, by ciężarnej kobiecie, której operowano wyrostek, podać odpowiednią dawkę środka usypiającego. – Lekarz tłumaczył, że zabieg może trwać tylko niecałe pół godziny. Dlatego przestrzegał, że nie mogłam podać ani za dużo narkozy, ani za mało. Operacja się udała, a po czasie ta pani urodziła córeczkę i dała jej na imię Brygida – wspomina z uśmiechem.


Praca w szpitalu była jej pasją, ale nie był to lekki kawałek chleba, choćby z tego powodu, że w budynku nie było windy, więc personel musiał wnosić chorych po schodach. W tamtych czasach nie było też tzw. dwunastek, czyli prawnie unormowanych dyżurów, a zdarzały się np. 4 nocne dyżury z rzędu, czyli praktycznie 4 doby w szpitalu. – Życie w zpitalu było wesołe, panowała w nim prawdziwie domowa atmosfera, którą wiele osób wspomina do dziś. Szkoda, że tego szpitala już nie ma – przyznaje s. Brygida.
 Opowiada, że czasem jej habit stawał się wyrzutem sumienia, zapraszał do rozmowy, która niejednokrotnie kończyła się prośbą pacjenta o sprowadzenie księdza. – Mieliśmy też mężczyznę, który na widok księdza agresywnie mówił: „Niech ksiądz stąd idzie”. Ks. Jan Wypior poprosił wtedy, żeby siostry się za niego modliły. Co dnia czułam, że ten mężczyzna stawał się łagodniejszy, aż w końcu po kilku tygodniach poprosił o spotkanie z księdzem. Spowiedź trwała długo. A po trzech dniach spokojnie umarł – wspomina siostra pielęgniarka, wyjaśniając, że ten mężczyzna miał na sumieniu życie człowieka.


Prośby na karteczkach


– W szpitalu była piękna przestronna kaplica, którą nam w latach 60. ub. wieku zlikwidowano. Bardzo to przeżywaliśmy. Po roku utworzyli w zamian ciasny pokój usług religijnych. Ale kiedy gogoliński wikary zobaczył tabliczkę z takim napisem, zrzucił ją i napisał: „Kaplica” – opowiada s. Brygida. W tej kaplicy stała wspomniana figura św. Józefa, dziś już ponadstuletnia.
 Gdy szpital był likwidowany, w przenoszeniu sprzętu pomagali żołnierze. 
– Przychodzą do mnie i pytają, co mają zrobić z karteczkami, które znaleźli pod figurą. Poszłam za nimi i okazało się, że pod świętym Józefem wsunięte były prośby do niego, od pacjentów i ich rodzin – opowiada emerytowana pielęgniarka. I z ogromną pewnością dodaje: – Niech pani będzie pewna, że św. Józef ich wysłuchiwał.


S. Brygida opowiada o tajemniczym mężczyźnie, który pojawił się znikąd na nocnym dyżurze, prosząc s. Gedeonę, by pobiegła na górę. Okazało się, że tam wygotowała się woda z pieluszek, które zaczynały się palić. – Dzięki temu mężczyźnie s. Gedeona zareagowała na czas i pożar udało się ugasić. To nie był żaden pacjent. To musiał być św. Józef – podkreśla. Opowiada też o kobiecie, której mąż był w bardzo ciężkim stanie, już nieprzytomny. – Była przerażona, że jeśli mąż umrze, to ona sobie nie poradzi sama z małymi dziećmi. Powiedziałam jej, żeby poszła na pierwsze piętro do kaplicy i poprosiła św. Józefa, żeby się wpatrzyła w niego i jak zobaczy, że on się uśmiecha, to będzie oznaczało, że ją wysłuchał. Ta pani długo nie wracała, aż wreszcie przychodzi i mówi, że św. Józef się uśmiechnął. Następnego dnia jej mąż otworzył oczy – opowiada siostra.


Obecnie figura św. Józefa stoi w klasztorze sióstr, tuż przy drzwiach. – Do dziś przychodzą do nas mieszkańcy i przynoszą prośby do świętego. Proszą też o zapalanie świeczek – opowiada s. Symeona Michalska. Przychodzą maturzyści przed egzaminami, przychodzą chorzy przed operacjami, a także wiele osób w rozmaitych trudnych sytuacjach.


Siostra Angela od dzieci


– Pielęgniarstwo to był cały mój świat. Dlatego szukałam zgromadzenia, którego charyzmatem byłaby opieka nad chorymi. Wstąpiłam do boromeuszek. Tymczasem Pan Bóg miał swoje plany i pokazał mi, że moją drogą jest katecheza – opowiada s. Angela Malinowska, która w Gogolinie jest od 10 lat. Obecnie jest na urlopie zdrowotnym i z nadzieją czeka na powrót do szkoły, gdzie jest katechetką i prowadzi koło biblijne, koło teatralno-muzyczne i Szkolne Koło Caritas, w którym uczniów zachęciła do bezinteresownej pomocy. Jest także opiekunką Dzieci Maryi w gogolińskiej parafii NSPJ.


– Praca katechetyczna przynosi mi wiele radości, choć nie ukrywam, że problemów w szkole nie brakuje, bo wiele dzieci pochodzi z trudnych środowisk. Dlatego w charyzmacie miłosierdzia postanowiłam im pomagać. Cieszy mnie, że na zajęciach pozalekcyjnych chętnie się otwierają – podkreśla s. Angela, do której dzieci wręcz lgną. Opowiada o prowadzonych w klasztorze indywidualnych przygotowaniach do I Komunii św. dla dzieci chorych czy wymagających większej uwagi. Podkreśla też kapitalną współpracę z rodzicami marianek czy dzieci pierwszokomunijnych. – Wprawdzie teraz służę przede wszystkim modlitewnie, więc nie na froncie, a w okopach, ale z nadzieją, że wkrótce wrócę do aktywności – dopowiada.


Jubileuszowe świętowanie


Gdy siostry boromeuszki świętowały 120 lat pobytu w Gogolinie, s. Angela obchodziła jednocześnie jubileusz 25-lecia ślubów zakonnych. – Nie spodziewałam się, że Pan Bóg pozwoli mi dożyć tych chwil. Kiedy zdiagnozowano u mnie nowotwór, lekarze dawali mi 4 miesiące życia – opowiada. – Wiele osób modliło się w mojej intencji. Siostry, księża, mieszkańcy Gogolina. „Powera” dodawały mi też dzieci – wylicza. – Pan Bóg obdarował mnie łaską powrotu do zdrowia…
– W kościele parafialnym przygotowano dla nas piękną uroczystość jubileuszową – opowiadają siostry, była też okolicznościowa wystawa zdjęć. Pięknym prezentem okazała się obszerna publikacja przygotowana przez Reginę Kallę-Szulc pt. „Posługa Sióstr Miłosierdzia św. Karola Boromeusza w Gogolinie w latach 1895–2015”. Ponadto siostry nagrodzono odznaką honorową „Zasłużony dla miasta Gogolina”. Tym samym lokalna społeczność wyraziła wdzięczność za ich obecność i pracę.

TAGI: