Nie mówiliśmy: „Wracajcie do Polski!”

Szymon Zmarlicki

publikacja 09.10.2015 13:28

Wyprawa rowerowa NINIWA Team. Jak „hardkołowcy” trafili na najlepszy nocleg w ciągu sześciu tygodni pedałowania i dokąd doprowadziła rowerzystów damska część drużyny podczas „Dnia Bez Spiny”. O. Tomasz Maniura OMI, przewodnik grupy, po powrocie z Wysp Brytyjskich do Kokotka podsumowuje wyprawę „Radość Życia”.

Rodzina, znajomi i kibice witają o. Tomasza Maniurę oraz pozostałych rowerzystów NINIWA Team po powrocie do Kokotka z wyprawy „Radość Życia” Szymon Zmarlicki /Foto Gość Rodzina, znajomi i kibice witają o. Tomasza Maniurę oraz pozostałych rowerzystów NINIWA Team po powrocie do Kokotka z wyprawy „Radość Życia”

Szymon Zmarlicki: Następnego poranka po powrocie przychodziły znowu SMS-y od uczestników wyprawy. Dlaczego nie było pobudki o piątej rano? Dlaczego nikt nie kazał wstawać i wsiadać na rowery?

O. Tomasz Maniura OMI: Jeszcze tego samego wieczoru zadzwonił do mnie Emil, jeden z rowerzystów. Powiedział, że rozpakowuje w domu sakwy i czeka, kiedy ojciec lider będzie wołał, żeby wszyscy zebrali się do kółka. Po sześciu tygodniach bycia razem bardzo brakuje tych ludzi, bo przebywaliśmy ze sobą non stop i nagle pojawia się pustka.

Jednak tym razem doświadczenie własnego łóżka chyba nie było aż tak mocne jak po poprzednich wyprawach. Rok czy dwa lata temu musiałbym zapytać, ile razy w ciągu tych kilku tygodni podróży udało się wam znaleźć w miarę komfortowy nocleg. Teraz bardziej właściwe byłoby pytanie o to, ile razy się nie udało.

Rzeczywiście, w tym roku warunki bytowania, które najczęściej są największym problemem, były bardzo dobre. Biorąc pod uwagę liczbę uczestników (36 rowerzystów – przyp. red.) oraz to, że jechaliśmy do Europy Zachodniej, spodziewaliśmy się bardzo trudnych warunków i związanego z nimi nowego doświadczenia. W takich okolicznościach zupełnie zaskoczyło nas, że to, co miało być najsłabsze, tak naprawdę okazało się najmocniejsze.

Jak przebiegała integracja tak dużej grupy? Część z uczestników jechała w wyprawie po raz pierwszy, w dodatku poruszaliście się w dwóch, czasem trzech kolumnach. Udało się zbudować jedność?

Wszystko jest możliwe! To kwestia otwartości, bo tak naprawdę im więcej ludzi, tym więcej życia, i chodzi tylko o to, by nie zamykać się na siebie nawzajem. Ale do tego muszą być zorganizowane możliwości rozmawiania ze sobą, bo inaczej nie będzie jedności ani w naszych domach i rodzinach, ani na wyprawie. Moja rola polega na tym, żeby stworzyć uczestnikom rytm rozmowy. Podróżujemy w kilku grupach, ale obok siebie, w odległości około 200 metrów. Zawsze zatrzymujemy się na przerwę i kończymy ją razem. Na początek i koniec każdego postoju zbieramy się w kółku i przekazujemy sobie wszystkie informacje i spostrzeżenia. Natomiast podczas niedzielnego odpoczynku mamy dłuższe spotkanie podsumowujące cały tydzień, na którym każdy może podzielić się swoimi przemyśleniami i wrażeniami. Dzięki temu jest jedność.

Jak przebiegały spotkania z Polakami, którym nieśliście „Radość Życia”?

Tegoroczna wyprawa to były odwiedziny naszych rodaków. Było bardzo dużo i bardzo różnych spotkań. Bywały przelotne, na przykład w sklepie, ale i długie rozmowy, podczas których Polacy opowiadali, dlaczego wyjechali, jak żyje im się na emigracji i czy chcą wrócić do ojczyzny. Byliśmy nastawieni na niesienie radości. Nie chcieliśmy epatować jakimś przesłaniem, bo gdybyśmy powiedzieli: „Wracajcie do Polski!”, to byłyby puste słowa. Nie od nas to zależy, ale od sytuacji politycznej, gospodarczej, a często i rodzinnej tych ludzi. Spotkania z rodakami były pełne wzruszeń i często pojawiały się łzy radości. W niedzielę zwykle zatrzymywaliśmy się przy Polskich Misjach Katolickich, gdzie na Mszę przychodziło nawet kilkuset Polaków. Kiedy się tam pojawialiśmy, miejscowi księża często prosili, żebym przewodniczył Eucharystii i powiedział kazanie. Opowiadałem o naszej wyprawie, prosiłem też, by robili to pozostali uczestnicy. Ludzie płakali i byli zaskoczeni naszą obecnością, że tylu młodych Polaków przyjechało na rowerach z takim przesłaniem, pełni radości, że żyją.

Jedno najlepsze i jedno najbardziej kryzysowe wspomnienie z wyprawy.

Dla mnie najlepszym wspomnieniem jest nocleg w Yorku na wschodnim wybrzeżu Anglii. Był wtedy bardzo zimny i deszczowy dzień, typowa angielska pogoda. O godzinie 13, kiedy nikt jeszcze nie myśli o noclegu, zrobiliśmy w markecie małe zakupy i gotowaliśmy obiad na butlach z gazem. Utworzyliśmy całe obozowisko pod jakimś daszkiem. W pewnym momencie podeszła do nas młoda Angielka, miała może 30 lat. Zupełnie nas nie znała, nie miała żadnych polskich korzeni, nie potrafiła powiedzieć słowa po polsku. Choć był środek dnia, powiedziała, że pada i zaprasza nas na nocleg, bo ma duży dom. Normalnie powinniśmy dalej jechać, ale w takiej sytuacji grzechem byłoby odmówić, bo nie można przynosić wstydu, kiedy ktoś daje dary, a my ich nie przyjmujemy. Poszliśmy tam, dom rzeczywiście okazał się bardzo duży i elegancki, było w nim kilka toalet. Właścicielka pokazała nam całość, zapoznała z dwójką swoich dzieci i wyjaśniła, że jej mąż jest w pracy. Zostawiła nam do dyspozycji wszystkie pomieszczenia i pojechała na zakupy. Po dwóch godzinach przywiozła sporo produktów i wieczorem zrobiła ciepłą kolację. Z jej strony nie było żadnych oczekiwań, mieliśmy zupełną wolność i nie czuliśmy się intruzami. Nie wiem, jak ona to zrobiła, bo usługiwała nam z taką godnością i szacunkiem, że nie odczuwaliśmy w tym żadnej litości. Około godz. 20 wrócił z pracy jej mąż, który dotąd nic nie wiedział o naszym przyjeździe. Kiedy nas zobaczył, powiedział tylko, że to już nie pierwszy raz. (śmiech)

A najbardziej kryzysowe? Trudno wskazać jeden taki moment. Wiadomo, że czasami doskwiera chłód czy zmęczenie. Ale największym wyzwaniem było prowadzenie wyprawy, bo kiedy czuję, że ktoś nie chce słuchać poleceń, że brakuje posłuszeństwa i jedności, to wiem, że taka grupa może się szybko rozsypać i jest to dla mnie trudne. Szczęśliwie nie było wiele takich momentów. Trochę szemrania zawsze musi się pojawić, bo byłoby to nienaturalne, gdyby wszyscy zawsze byli idealnie podporządkowani, a sami święci ludzie w wyprawie nie jadą.

Jeden dzień okrzyknęliście Dniem Bez Spiny. Czy było to podyktowane jakąś negatywną sytuacją w grupie?

Nie, raczej podejściem niektórych osób, szczególnie nowych uczestników, którzy ciągle chcieli wiedzieć, ile przejedziemy kilometrów, gdzie będziemy spać, na której przerwie będzie Msza… A tego nie da się zaplanować, bo nie wiadomo, czy na kolejnym dystansie ktoś nie złapie gumy, czy nie będziemy jechali pod górkę lub pod wiatr. Powiedziałem, żeby zupełnie odpuścili i wyluzowali się, bez żadnej spiny. Tego dnia jeździliśmy akurat po Irlandii. Po niedzieli chyba trochę za bardzo wypoczęliśmy, choć niektórzy mówią, że to już kryzys wieku średniego. W poniedziałek oddaliśmy cały dzień dziewczynom. Nie tylko prowadzenie, ale i rządzenie. Ja oddałem gwizdek, Filip (nawigator podczas całej wyprawy – przyp. red.) oddał GPS-a… Dziewczyny decydowały o tym, kiedy będzie Msza, gdzie będziemy spać i w ogóle w którą stronę pojedziemy. To wszystko było zupełnie nieważne. Uznaliśmy, że gdziekolwiek pojedziemy, to i tak to potem naprawimy. (śmiech) W rezultacie ten dzień zaowocował naprawdę niezwykłymi emocjami...

Dwie ostatnie wyprawy były specyficzne, inne od poprzednich. Wcześniej z każdym kolejnym wyjazdem udowadnialiście, że jesteście w stanie wyznaczyć sobie jeszcze bardziej spektakularny cel i go osiągnąć, przejechać jeszcze więcej kilometrów… Natomiast rok temu pojechaliście w nieznane, gdzie każdy dzień wyznaczał nowy kierunek, a teraz na Wyspy Brytyjskie, które mimo ponad 5 tysięcy kilometrów na liczniku wydają się, jakby były za miedzą. Chociaż sensem wyprawy nie jest punkt na mapie, to czy za rok na jubileuszową, dziesiątą wyprawę NINIWA Team planujecie „bombę”?

Nie ukrywam, że chciałbym pojechać do Niniwy. To naturalne, że na dziesiątą wyprawę NINIWA Team wybrałaby właśnie Niniwę. Teraz wydaje się to zupełnie nierealne i istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że okaże się to niemożliwe. Poza tym nie mam pomysłu i mówię szczerze, że nie wiem, gdzie pojedziemy. Na pewno będzie to coś oryginalnego i mocnego, ale czy wyrazi się to w liczbie przejechanych kilometrów, czy w przekazie – tego nie wiem. Trzeba sobie dać czas i po to jest jesień, żeby wszystko sobie poukładać w głowie. Pan Bóg daje znaki i pierwszym z nich na pewno będzie moja rozmowa z ojcem prowincjałem, bo wtedy powiem mu o Niniwie. Jeśli z góry odpowie mi „nie”, to już będę wiedział, że jest to wykluczone i będziemy zbierali różne pomysły i propozycje. Trzeba modlić się, spotykać, rozmawiać i myślę, że dojdziemy do czegoś ciekawego. Natomiast jeśli prowincjał usłyszy o Niniwie i powie, że on temu błogosławi, to temat jest zamknięty i już wiadomo, gdzie pojedziemy.

Zgodnie ze starotestamentalnym zwyczajem jubileuszowa wyprawa ma być czasem łaski. Zostaną zniesione ograniczenia wiekowe, a jedynym warunkiem uczestnictwa będzie przejechanie wypraw przygotowawczych. Może to zaowocować powrotem do składu weteranów, którzy brali udział we wcześniejszych misjach. Dacie radę pojechać z jeszcze większą liczbą uczestników?

Przed tą wyprawą powiedziałbym, że nie. Ale teraz jestem otwarty i wiem, że uda nam się pojechać nawet w 50 osób!

Festiwal rowerowy Together 2015, połączony z prezentacją książki o wyprawie „Radość Życia”, odbędzie się 21 listopada w Miejskim Domu Kultury w Lublińcu. Całość rozmowy znajdziesz na: gliwice.gosc.pl.

TAGI: