Idę razem z ludźmi

Anna Kwaśnicka

publikacja 12.10.2015 06:00

– Wyzwaniem dla nas, współczesnych misjonarzy nie jest udzielanie chrztu, ale dawanie świadectwa wiary – mówi ks. Rafał Hoffmann ze Zgromadzenia Słowa Bożego. Od 20 lat posługuje w Argentynie, w malowniczej Patagonii.

Nuestra Señora del Pehuen z kaplicy w Villa Pehuenia Reprodukcja Anna Kwaśnicka /Foto Gość Nuestra Señora del Pehuen z kaplicy w Villa Pehuenia

Pierwszy raz trafił do Argentyny jako kleryk podczas obowiązkowej praktyki misyjnej. Przez miejscowych nazywany był wtedy „prawie księdzem”. – Kiedy w trakcie formacji w zgromadzeniu wybierałem kraj, do którego pojadę na praktykę, propozycje przyszły tylko z kilku miejsc w Brazylii i Argentynie. W pierwszym z tych krajów przyjęli innych kleryków, a ja dostałem zgodę na wyjazd do Argentyny.

Wyjeżdżałem, chcąc zobaczyć inną kulturę, pooddychać innym powietrzem. Ludzie, których wtedy poznałem, bardzo wiele mnie nauczyli. Wracałem do Polski z poczuciem, że zaciągnąłem u nich wielki dług. A długi się spłaca, dlatego wróciłem do nich po święceniach, już jako ksiądz – opowiada o. Rafał Hoffmann SVD, misjonarz pochodzący z parafii św. Michała Archanioła w Opolu-Półwsi.

Nad malowniczym jeziorem Aluminé

Od początku jest duszpasterzem w diecezji Neuquén, obejmującej północne tereny Patagonii. – To młoda diecezja, która ma zaledwie 54 lata. Należy do ostatnich erygowanych przez papieża Jana XXIII. To dla nas ważne, że właśnie on mianował naszego pierwszego biskupa, bo przecież ten papież nazywany jest dobrym. Biskup Jaime Francisco de Nevares nadał szczególny charakter naszej diecezji, bo wyznawał zasadę, że duszpasterz ma iść razem z ludźmi – mówi o. Rafał Hoffmann. Dodaje, że słowo „neuquén” w języku Indian oznacza zjednoczenie. – Na ziemiach naszej diecezji rzeki Limay i Neuquén łączą się w jedną, która płynie aż do Atlantyku. Chodzi o rodzącą się tutaj rzekę Rio Negro – wyjaśnia.

Misjonarz od 20 lat posługuje Kościołowi w Argentynie, a od 2 lat mieszka w Villa de Pehuenia i stamtąd objeżdża cały północny obszar misji Aluminé. Drugą część duszpastersko obsługuje o. Jan Stach, pochodzący z Limanowej. W tej misji jest też dwóch duszpasterzy na emeryturze. Jeden z nich, o. Valerio jest z pochodzenia Włochem. O. Rafał wprost nazywa go świętym człowiekiem.

– Padre Valerio jest jednym z pierwszych misjonarzy, którzy przyjechali do Patagonii. Całe swoje życie oddał ludziom tej ziemi, troszcząc się nie tylko o rozwój ich wiary. Kładł nacisk na kształcenie, na rozwój technologiczny rolnictwa i hodowli, doprowadził do powstania szkoły rolniczej z internatem. Zajął się też formowaniem świeckich katechistów. Kiedy miał 83 lata, przeszedł mały wylew, więc przyszedł najwyższy czas, żeby do pomocy przyjął kogoś młodszego, do czego namawiał go nasz biskup – opowiada misjonarz z Opola. Dodaje, że o. Valerio jest dla niego dobrym dziadkiem, z którym chętnie się spotyka. Lubi jego długie opowieści o latach spędzonych w Patagonii.

Villa Pehuenia to niewielka miejscowość górska (1500 m n.p.m.), która została założona nad malowniczym jeziorem Aluminé. Jest zamieszkana głównie przez ludność napływową z północnej części Argentyny. Prowadzi ona tutaj m.in. pensjonaty, hotele czy wyciągi narciarskie. – Nasze miasteczko ma zaledwie 25 lat i powstało ze względu na rozwój turystyki. Argentyńczycy, ale też Chilijczycy, bo od granicy z Chile dzieli nas zaledwie kilkanaście kilometrów, chętnie przyjeżdżają do nas na urlopy. Latem wędrują po górach, zimą jeżdżą na nartach – opowiada misjonarz. Wyjaśnia też, że to były ziemie Indian, którym rząd przedstawił propozycję zamiany na inne tereny, które będą mogli uprawiać. – Teraz część Indian dąży do tego, by odzyskać swoje ziemie, co jest zarzewiem konfliktów – dopowiada.

Trzeba iść i głosić

– Argentyńczycy są ludźmi bardzo wierzącymi. Większość z nich jest ochrzczona w Kościele katolickim, ale niekoniecznie czują się katolikami i niekoniecznie żyją po katolicku. W naszym regionie jest wiele Kościołów protestanckich, pochodzenia amerykańskiego, które przeszczepione zostały na nasz grunt bezpośrednio z pobliskiego Chile. To do nich należy większość ludzi. Są też tacy, którzy rozczarowani brakiem świadectwa życia chrześcijańskiego, brakiem widocznego przełożenia ideałów ewangelicznych na codzienne życie, rozgoryczeni powracają do religii plemiennych – nakreśla sytuację o. Rafał.

Wyjaśnia, że taki stan wynika z modelu posługi misjonarskiej, jaką praktykowano kiedyś. – Praca misyjna często opierała się na jednej w roku wizycie duszpasterskiej, czyli na przygotowaniu do sakramentów i ich udzieleniu. A gdy w życiu tych ochrzczonych ludzi przychodziły chwile trudne, ktoś bliski umierał, ktoś mocno chorował, to nie było przy nich księdza, który pomógłby im przeżyć nieszczęśliwy czas. Za to był obok pastor, który z rodziną sprowadził się do danej miejscowości. Żyjąc wśród tych ludzi na co dzień, przyciągał ich do Kościoła, który reprezentował – wyjaśnia misjonarz.

– Teraz posługa misyjna jest nakierowana przede wszystkim na świadectwo życia, obecność wśród ludzi. To jest wyzwanie, które podejmujemy jako misjonarze. Jezus mówił: „Idźcie i głoście”. Najlepsze momenty do rozmowy stwarzają przypadkowe spotkania, po których można kogoś zaprosić do domu. Do kaplicy na liturgię jest bardzo trudno zwołać ludzi. Gdy umawiam się z daną społecznością na kolejny mój przyjazd, a staram się, żeby to było raz, a nawet dwa razy w miesiącu, to często słyszę, że im każda data pasuje. Ale nigdy nie mam pewności, że przyjdą. Często gdy przyjeżdżam w umówionym dniu, to po prostu ich nie ma. Potem tłumaczą mi się, dlaczego nie dotarli, ale szybko kończą taką rozmowę stwierdzeniem: „następnym razem” albo „przecież nie zabraknie okazji” – opowiada o. Rafał.

I dodaje, że kiedy ludzie potrzebują błogosławieństwa, to zrobią wszystko, co tylko możliwe, żeby go znaleźć.

Pod jednym dachem

Okazuje się, że na misji w Patagonii potrzeba przede wszystkim misjonarzy z wieloma praktycznymi smykałkami. – Ludzie nie oczekują pięknych homilii, ale czynów. Ja jestem po trochu hydraulikiem, elektrykiem, stolarzem i murarzem – uśmiecha się o. Hoffmann. Jest to związane z faktem, że trwa budowa kaplicy.

Początkowo plany były ambitne. W Villa Pehuenia miała stanąć dość duża kaplica, z wieżą. Życie jednak zweryfikowało możliwości finansowe i po pierwotnych projektach pozostała tylko makieta. – Postanowiliśmy wykorzystać budynek wielofunkcyjny i go przebudować. Dlatego pod jednym dachem urządzamy kaplicę, parafialną salę spotkań i moje mieszkanie. Przerabiamy budynek, który nie był stawiany jako obiekt sakralny, dlatego nie ma dzwonnicy i innych architektonicznych ozdób – wyjaśnia misjonarz i dodaje, że wciąż czuje się tak, jakby mieszkał na placu budowy. Tu stoi taczka, tam leży łopata.

Rzeczywiście prace idą powoli, ale wciąż krok po kroku do przodu. – Budowa, a właściwie w tym przypadku ciągłe przebudowywanie, musi być prowadzona w harmonii z wiarą tych ludzi. Nie możemy na siłę stawiać czegoś, do czego oni nie mają przekonania – podkreśla i opowiada, że w jednej z wiosek kaplicę wybudowała jedna rodzina, a wręcz jedna kobieta, która już zmarła. Inni nie utożsamiają się z tym miejscem, a co za tym idzie – nie dbają o nie, nie przychodzą.

W Villa Pehuenia najpierw gotowa była sala katechetyczna. Potrzebny był też kąt, w którym można coś ugotować. I oczywiście konieczne było oddzielenie części wspólnej od tej, w której mieszka misjonarz. Potem zajęli się kaplicą. Okazało się, że jak zrobili drzwi, to trzeba było dobudować sień, bo tak mocno deszcz i śnieg od tej strony zacinały.

– Wykonuję kolejne roboty, a ludzie wokół patrzą i czekają, żeby dać im pracę. A przecież moim zadaniem nie jest tworzenie miejsc pracy. To zadanie należy do rządu, a nie do misjonarzy. Dla ludzi motywacją do pomocy przy budowie kaplicy nie ma być zarobek, ale fakt, że to wspólne dzieło dla wszystkich – tłumaczy o. Rafał i dodaje, że z czasem mieszkańcy zamiast stać i patrzeć, zaczęli pomagać.

To ich Matka Boża

W budowanej kaplicy miał swoje miejsce znaleźć wizerunek Najświętszej Maryi Panny. Ludzie proponowali Matkę Bożą Różańcową, Matkę Bożą z Lourdes czy z Fatimy.

– Biskup, bardzo mądry człowiek, na spotkaniu z wiernymi z naszej miejscowości, spytał ich, czy nie chcieliby mieć swojej Matki Bożej – opowiada o. Rafał. Dodaje, że biskup poprosił ludzi, by się zastanowili, w jakim stroju Maryja powinna być namalowana, na jakim tle, żeby była ich Matką Bożą. – Obraz, który już wisi w kaplicy to Nuestra Señora del Pehuen. Matka Boża przedstawiona jest w tradycyjnym stroju indiańskim. Obok niej kilkuletni Jezus w stroju pasterza. Oboje stoją pod drzewem pehuen, czyli araukarią, a w tle widzimy jezioro Aluminé i nasz wulkan. Bardzo spodobało mi się to przedstawienie – podkreśla misjonarz.

Diecezja Neuquén łączy Indian i Argentyńczyków napływowych z północy kraju, a także mieszkańców pobliskiego Chile. Podobnie cała Argentyna, co jest zapisane w konstytucji, jest krajem wielokulturowym i wieloetnicznym, jednak wciąż przeważa mentalność wzajemnych uprzedzeń. – Ta wieloetniczność jest wyzwaniem dla naszej diecezji, dlatego powołaliśmy ekipę ds. duszpasterstwa Indian, do której należę. Spotykamy się raz w miesiącu – wyjaśnia misjonarz. Opowiada też o prowadzonej niegdyś na tych ziemiach polityce ekspansji cywilizacji z północy, o wojnach z Indianami w Patagonii, o odkrytych złożach naturalnych i ekspansji przemysłu wydobywczego.

Ale to wątki na inną opowieść.

TAGI: