Synodalne zamieszanie

Dariusz Kowalczyk SJ

publikacja 09.08.2015 06:00

Można było oczekiwać, że synod będzie proroczym głosem na temat małżeństwa i rodziny we współczesnym świecie, świadectwem, że nie ma lepszej drogi niż przeżywanie małżeństwa zgodnie z zamysłem Bożym. Tymczasem od roku słychać głównie dyskusje o Komunii dla osób rozwiedzionych i żyjących w nowych związkach oraz o parach homoseksualnych.

Za kilka miesięcy zebrani na synodzie biskupi po raz kolejny będą debatować o problemach rodziny. Na zdjęciu otwarcie ubiegłorocznego synodu poświęconego temu tematowi CLAUDIO PERI /EPA/pap Za kilka miesięcy zebrani na synodzie biskupi po raz kolejny będą debatować o problemach rodziny. Na zdjęciu otwarcie ubiegłorocznego synodu poświęconego temu tematowi

Burzliwe synody i nie mniej burzliwe okresy między synodami są obecne w historii Kościoła od początku. Jednym z większych sporów wśród pierwszych uczniów Chrystusa była kwestia obrzezania. Czy poganie, którzy uwierzyli w Ewangelię i chcą się ochrzcić, powinni być najpierw obrzezani? W Dziejach Apostolskich czytamy, że „kiedy doszło do niemałych sporów i zatargów między nimi [przybyszami z Judei] a Pawłem i Barnabą” (15,2), postanowiono przedyskutować tę kwestię w Jerozolimie. Tam też odbyło się spotkanie zwane Soborem Jerozolimskim. Zakończyło się ono konkretnym rozstrzygnięciem, które zaczyna się od słów: „Postanowiliśmy bowiem, Duch Święty i my…” (15,28). To zdanie o kapitalnym znaczeniu, gdyż pokazuje, że Kościół jest Bosko-ludzki, to znaczy Bóg działa w nim przez konkretnych ludzi.

Kwestia nawróconych na chrześcijaństwo pogan i mojżeszowych zwyczajów stała się też przyczyną spięcia pomiędzy Pawłem i Piotrem. W Liście do Galatów Paweł pisze: „Gdy Kefas przybył do Antiochii, otwarcie mu się sprzeciwiłem, bo na to zasłużył…” (2,11). A zatem to, że dziś kardynałowie krytykują się nawzajem, nie jest jakąś gorszącą nowością. Istnieje jednak istotna różnica. W czasach Piotra i Pawła nie było mass mediów, które z jednej strony mogą szybko i rzetelnie informować, ale z drugiej – i to częściej im się zdarza – mogą tworzyć atmosferę skandalu i potęgować wśród wiernych zamieszanie. Trzeba ufać, że Duch Święty poradzi sobie w każdej sytuacji, skoro Jezus nam obiecał, że Jego Kościoła „bramy piekielne nie przemogą” (Mt 16,18).

Doprowadzi was do całej prawdy

Kościół opiera się na słowach i czynach Jezusa, który m.in. powołał grono apostołów, ustanowił Eucharystię, posłał uczniów, by chrzcili wszystkie narody w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Jednak wydarzenia sprzed 2 tys. lat pozostałyby jedynie interesującą historią, gdyby nie Duch Święty, o którym Jezus powiedział: „Jeszcze wiele mam wam do powiedzenia, ale teraz jeszcze znieść nie możecie. Gdy zaś przyjdzie On, Duch Prawdy, doprowadzi was do całej prawdy […] z mojego weźmie i wam objawi”. A zatem Kościół opiera się na Chrystusie, ale jednocześnie w każdym pokoleniu ożywiany jest przez Ducha, który pozwala nam wiernie, a zarazem wciąż na nowo przeżywać i głosić Ewangelię.

W Kościele, który istnieje od dwóch tysięcy lat, trzeba odróżniać to, co niezmienne, od tego, co może, a nawet powinno być zmienione. Dlatego Jan XXIII w przemówieniu inaugurującym Sobór Watykański II stwierdził, że czym innym jest istota niezmiennej wiary chrześcijańskiej, a czym innym różne sposoby jej wyrażania. A w soborowym Dekrecie o ekumenizmie czytamy: „Do pielgrzymującego Kościoła kieruje Chrystus wołanie o nieustanną reformę, której Kościół, rozpatrywany jako ziemska i ludzka instytucja, wciąż potrzebuje” (nr 6). Problem w tym, że nie każda nowość musi być dobra. Kard. Ratzinger już dawno zauważył, że „jeszcze podczas trwania posiedzeń soboru, a potem, krok po kroku coraz bardziej w kolejnych latach, na autentyczne nauczanie soboru, wyrażone w dokumentach soborowych, nałożył się rzekomy (samozwańczy) »Duch soboru«, który w rzeczywistości jest soborowym »antyduchem«. Jednym z dogmatów tego »antyducha« byłaby teza, że wszystko to, co jest nowością (albo za takie uważane) jest lepsze od tego, co było lub co jest”.

Antyduch a małżeństwo

Działa zatem Duch Święty, który pozwala nam coraz lepiej rozumieć głębię i bogactwo Ewangelii, ale działa też antyduch, czyli zły duch, który próbuje oddalić nas od Chrystusa. Jednym z uprzywilejowanych pól działania złego ducha są dziś małżeństwo i rodzina. Kościół Chrystusowy opiera się bowiem na rodzinie. Uderzenie w rodzinę jest uderzeniem w Kościół. I nie tylko, jest najpierw uderzeniem w człowieka, którego antyduch nienawidzi. Stąd tyle różnego rodzaju ideologii, które – choć głoszą równość, tolerancję, prawa człowieka itp. – przynoszą zatrute owoce. Ideologie homoseksualne, gender, radykalny feminizm, aborcja, technologie produkowania dzieci, rozpasanie seksualne – to wszystko uderza w małżeństwo i rodzinę. Dlatego Jan Paweł II, kreśląc program duszpasterski na XXI wiek, stwierdził, że „w tej sprawie Kościół nie może ulegać naciskom pewnego typu kultury, nawet jeśli jest ona rozpowszechniona i czasem agresywna” (NMI, 47). Również wszelkie przejawy niesprawiedliwości, bieda, wojny zagrażają przede wszystkim rodzinom. Kościół ma tutaj wielkie zadanie do spełnienia, dlatego dobrze, że zwołano synod na temat rodziny.

Antyduch musiał jednak machnąć ogonem, bo od początku idzie jak po grudzie. Można było oczekiwać, że synod będzie proroczym głosem na temat małżeństwa i rodziny we współczesnym świecie, przekonującym świadectwem, iż nie ma lepszej drogi niż przeżywanie małżeństwa zgodnie z zamysłem Bożym, wyrażonym w nauczaniu Chrystusa i Jego Kościoła. Można było się spodziewać impulsu dla nowych form duszpasterstwa narzeczonych, młodych małżeństw, rodzin. Tymczasem od roku słychać przede wszystkim dyskusje o Komunii dla osób rozwiedzionych i żyjących w nowych związkach oraz o parach homoseksualnych. Większość dziennikarzy pyta z wypiekami na twarzy jedynie o te kwestie. Choć trzeba przyznać, że zachęca ich do tego postawa niektórych biskupów. To wszystko może niepokoić. Tym bardziej trzeba modlić się za synod. I tym bardziej trzeba odnawiać w sobie wiarę, że ostatecznie Kościołem kieruje posłany przez Chrystusa Duch, a nie jakiś antyduch, choć ten ostatni może narobić sporo szkód.

Dogmaty czy duszpasterskie otwarcie?

Nie brakuje takich, którzy powtarzają, że nie należy tkwić przy skostniałych dogmatach, ale trzeba bardziej otworzyć się na ludzi, rozumiejąc ich słabości. Brzmi to dobrze, ale zawiera w sobie iście diabelską pułapkę, a mianowicie sugestię, iż prawdy wiary i moralności stoją w sprzeczności z duszpasterską pomocą człowiekowi. Tak nie jest! Jasne i konsekwentnie głoszone prawdy służą człowiekowi, nawet jeśli niekiedy wydają się trudne do zachowania.

Zauważmy, że nauczanie Jezusa o małżeństwie było radykalne w kontekście żydowskiego prawa i zwyczajów. Chrystus bardzo wyraźnie odrzucił możliwość rozwodów, jaką dawało prawo Mojżeszowe. Wskazał, że na początku żadnych listów rozwodowych nie było i w Nowym Prawie też być ich nie może (zob. Mt 19,1nn). Potwierdził tym samym nierozerwalność małżeństwa. Uczniowie, słysząc słowa Mistrza, stwierdzili nawet, że skoro sprawy tak się mają, to „nie warto się żenić” (Mt 19,10). Czy Jezus okazał się w tym przypadku „dogmatykiem” zamkniętym na potrzeby duszpasterskie? Oczywiście, że nie! Co więcej, Jezus pokazał nam w ten sposób, że nie można pomagać człowiekowi, stawiając prawdę w nawias w imię wyimaginowanego miłosierdzia. W tym kontekście warto odnotować słowa kard. Pétera Erdö: „Centralne pytanie wszystkich tych synodów sprowadza się do tego, czym tak naprawdę jest chrześcijaństwo. Czy jesteśmy religią naturalną, która reflektuje nad ludzkim doświadczeniem i szuka nowych rozwiązań dla każdego nowego pokolenia, czy też jesteśmy uczniami Chrystusa, który był postacią historyczną i którego nauczanie można dość precyzyjnie odtworzyć?”.

Tym, którzy powtarzają, że duszpasterstwo wymaga złagodzenia zasad, warto zadać jedno pytanie: Gdzie są dobre owoce owego łagodzenia? Pokażcie nam je! W niektórych wspólnotach protestanckich wprowadzono już to, czego domagają się katoliccy progresiści. Z jakim skutkiem? W wielu parafiach niemieckich w praktyce zastosowano już postępowe zasady duszpasterzowania, które miały zachęcić ludzi do Kościoła. Zachęciły? Żadną miarą! Tam, gdzie króluje „postępactwo” pt. chrześcijaństwo łatwe i przyjemne (szczególnie w sprawach seksualnych), nie ma żadnego ożywienia wiary i praktyk religijnych. Wręcz przeciwnie! Rzeczywistość pokazuje, że wspólnoty religijne, które chcą coraz bardziej obniżać poprzeczkę, by podążać za współczesnymi trendami, nic nie zyskują, a z czasem przestają być komukolwiek potrzebne.

Co z niesakramentalnymi?

Czy zatem o problemie osób rozwiedzionych żyjących w nowych związkach, zwanych „niesakramentalnymi”, nie należy dyskutować? Oczywiście, że należy! Ale w duchu wierności Ewangelii i Tradycji Kościoła, a nie używając nowomowy lewicowych ideologii, w których wytłumaczeniem wszystkiego ma być słowo „otwartość”. Po pierwsze warto zauważyć, że osoby „niesakramentalne” często znajdują się w sytuacji, której nie można odwrócić (odpowiedzialność wobec dzieci, cywilnego małżonka…). A skoro tak, to takie osoby niekoniecznie znajdują się w stanie grzechu ciężkiego, który wymaga pełnej dobrowolności. Czy z tego wynika, że mogłyby przystępować do Komunii sakramentalnej? Nie sądzę. Naruszanie sensu znaku sakramentalnego, by komuś było miło, że może przyjąć Komunię, na dłuższą metę może tylko zaszkodzić.

Czy mamy zatem odrzucać osoby „niesakramentalne”? Wręcz przeciwnie! W „Gaudium et spes” czytamy: „Musimy uznać, że Duch Święty wszystkim ofiarowuje możliwość dojścia w sposób Bogu wiadomy do uczestnictwa w tej paschalnej tajemnicy”. To zdanie możemy odnieść do „niesakramentalnych”, którzy są ludźmi dobrej woli i chcą być blisko Jezusa. Sakramenty nie są jedyną drogą zbawczego działania Boga. Katolik, który nie może bez uszczerbku dla przykazania miłości uregulować swej sytuacji małżeńskiej, ale pomimo tego ma nadzieję, że na drodze niesakramentalnej, słuchając Słowa i modląc się, ma udział w tajemnicy paschalnej, świadczy paradoksalnie o znaczeniu sakramentów, w tym o nierozerwalnym małżeństwie jako znaku miłości Chrystusa do Kościoła. Brak możliwości przystąpienia do Komunii staje się znakiem miłosierdzia, które w poszanowaniu prawdy znaków sakramentalnych szuka innych pozasakramentalnych dróg zbawienia. Co więcej, na takiej drodze osoba „niesakramentalna” może dojść do większej zażyłości z Bogiem niż osoby, które do Komunii mogą przystępować, ale czynią to jakby z przyzwyczajenia. Kiedy natomiast „niesakramentalny” będzie „na siłę”, wykorzystując „fałszywe miłosierdzie” kapłanów, przystępować do Komunii, to wejdzie w jakąś nieprawdę i w gruncie rzeczy oddali się od Chrystusa. Bo wyzwala nas Prawda, a nie pseudomiłosierdzie.